Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 12 Ogień i mgła 4 page

Cała ta flota sunęła przed nami, a jej czoło minęło już port i podążało dalej. Dobiegł do nas zawodzący i ponury dźwięk wielu rogów, po chwili odpowiedziało im miasto grzmiącym głosem konchy, który wydawał się wydobywać z wież i z ziemi, a także jakby z nieba. Był to odgłos, od którego czuło się, jak brzuch człowieka drży gdzieś w środku, niczym skóra na bębnie, i lęk przenikał aż do kości.

Dźwięk dudnił chwilę w powietrzu, a potem nastała cisza.

I zaraz wszędzie zaczęły łomotać napędzane kołem wodnym sterczące z korony murów osie, ruszyły wielkie, okute żelazem ogniwa i rozległ się turkot napinanych machin. Skrzypiały torsje skręcone z lin grubych jak moje ramię, wielkie jak pnie drzew, których nie zdołałbym objąć rękoma. Jedno po drugim rzędem kładły się długie jak maszty ramiona trebuszetów, unosiły się ogromne przeciwwagi, kołyszące się na zawiasach, wypełnione bazaltowymi płytami.

- No pokaż się, molopää - powiedział Ulf stojący obok mnie. Zrobił jakiś kolisty ruch lewą ręką, a prawą zwiesił w dół, otwierając i zaciskając kurczowo pięść. Zrozumiałem, że szykuje się, by czynić, i odsunąłem się odruchowo. Zauważyłem też, że pobladł i zmieniła mu się twarz, jak zdarzało się zawsze, kiedy szykowało się na walkę. Często wtedy mamrotał do siebie w dziwnym języku i wydawał się jakiś nieobecny.

Tam, na wodzie, coś się zaczęło dziać, żagle na wszystkich okrętach odwróciły się i załopotały i widać było, że kadłuby suną coraz wolniej i bardziej kołyszą się na fali.

- No chodź do wujka, żopczino, pasi kurče... - wycedził Nitj’sefni.

Okręty wciąż nadpływały, a potem nagle ich żagle zaczynały łopotać.

- Wszyscy na nas idą - powiedział niepewnie Grunaldi. - Widzę znaki Ludzi Koni, Gryfów, Niedźwiedzi, Orłów, Słonej Trawy, nawet Kruków.

- Nie - odrzekł mu Ulf - Węże zdobyli statki. Zgarnęli, co się tylko dało, na rzekach i wzdłuż wybrzeża. To nie było trudne, bo każdy tkwił w swojej siedzibie i wystarczyło, że wyciągnął na brzeg trzy okręty, już było po nim. Załatwili ich po jednym. Widzisz różne znaki, ale na pokładach jest tylko armia Aakena i otumanieni przez niego jeńcy. Wiem, bo to widziałem.



Okręty kołysały się na wodzie ogromnym półksiężycem i pewnie nie stały w miejscu, ale wiatr był słaby, więc ledwo mogłem dostrzec jakiś ruch.

Po jakimś czasie spomiędzy tłoczących się na wodzie okrętów wynurzył się jeden, ale niewielki, właściwie trochę większa łódka, popychana z każdej burty dziesięcioma wiosłami, i ruszyła wprost do portu. Z daleka widać było, że na rufie kiwa się leniwie wielki biały proporzec bez żadnych znaków.

Wiosła zanurzały się w wodzie i poruszały w tył, a łódź płynęła prosto na pirsy, zupełnie nie zwracając uwagi na rozciągnięty pomiędzy wieżami wielki łańcuch, którego każde ogniwo dorównywało długością ćwierci jej kadłuba.

Mały, jadowicie żółty ptaszek usiadł Ulfowi na ramieniu.

- Tak, wiem, mamy poselstwo. Do hali ceremonialnej.

W wielkiej hali bywałem wcześniej najwyżej ze dwa razy. Trochę przypominała miejski chram, z takimi samymi strzelistymi kolumnami i wysklepionym stropem, ale tu przez bardzo wysokie okna wpadało dużo światła, na końcu też stało srebrne drzewo, nieco mniejsze niż w chramie, a przed nim kilka wysokich krzeseł i stolik. Kiedy weszliśmy, znajdowało się tam już mnóstwo ludzi, a mistrz Fjollsfinn siedział pod drzewem na środkowym krześle.

Ulf usiadł obok niego, a nam wskazał siedziska pod ścianami, po obu bokach sali, lecz na tym samym podwyższeniu.

Siedzieliśmy tak przez chwilę, a hala wciąż zapełniała się ludźmi, widziałem, że jest wśród nich Snop i tohimoni naszych klanów, różni możni z miasta, styrsmani okrętów i dowódcy straży. Wchodzili i stawali gromadą pod ścianami, w końcu zostawiając tylko wąskie przejście na środku. Potem wielkie drzwi do hali otworzyły się na całą szerokość, wpuszczając dwa szeregi gwardzistów w pełnym rynsztunku, z włóczniami w ręku, którzy wmaszerowali przez całą długość komnaty, tupiąc podkutymi podeszwami, po czym stanęli twarzami do przejścia i równocześnie uderzyli w podłogę drzewcami.

Nitj’sefni nachylił się do Fjollsfinna i zapytał o coś, tamten pokręcił przecząco głową, następnie Ulf wskazał palcem misę z owocami stojącą przed nim na niskim stoliku i skinął w naszą stronę z niemym pytaniem. Nie pojąłem, o co mu chodzi, przejęty tym, co się działo, ale Benkej wzruszył ramionami i przytaknął, na co Ulf cisnął mu czerwony okrągły owoc, a potem jeszcze jeden Grunaldiemu, który uniósł rękę. Następnie wyciągnął obie nogi na stolik i zapalił fajkę.

Środkiem, pomiędzy szeregami gwardzistów, przemaszerowało trzech Węży. Wszyscy o tatuowanych ramionach, pokrytych czarno-czerwonymi zygzakami, jakie miały na grzbietach tutejsze żmije, i włosami zaplecionymi w nasmołowane cienkie warkoczyki, które sczesywali na tył głowy. Ten, który szedł pierwszy, nie nosił koszuli, a kłute wzory miał też na całej piersi i twarzy. Dodatkowo w uszach tkwiły kościane ozdoby podobne do kłów, po trzy w każdym. Tatuaż miał nawet na języku, który kilka razy wysunął na całą długość, pokazując go stojącym po bokach, wytrzeszczając przy tym oczy i sycząc jak wąż.

- Przychodzę od wielkiego Aakena, Pana Węży, życia i śmierci, stworzyciela nowego świata i nauczyciela mocy! - wrzasnął, stając przed siedzącymi pod drzewem Ulfem i Fjollsfinnem. - Przypłynęliśmy tu po troje przybłędów, którzy rządzą tym miastem i wiodą je na śmierć! Niech wystąpią przed bramy i wracają ze mną, a wtedy odpłyniemy! Jeśli nie, wąż pożre to miasto. Wyłamiemy wasze bramy i zabijemy każdego, nawet kobiety i dzieci. Zabijemy psy! Spalimy wszystko, także lasy, bo na ziemi, która śmie sprzeciwić się wielkiemu Aakenowi, nic nie ma prawa żyć! Ty i ty! - Wskazał ich obu palcem. - I jeszcze niewiasta, którą ukrywacie. Taka jest cena za życie tego miasta! Tak będzie, bo taka jest wola mistrza Aakena, który jest wszechmogący, bowiem jego wola stoi nad wszystkimi!

Ulf odłożył na chwilę fajkę, wziął srebrny kielich i zanurzył w lśniącej misie pełnej zamrożonego na śnieg soku miodowych śliw.

- Sorbetu? - zapytał.

Wąż stał nieruchomo, nie poruszając nawet oczami, jak prawdziwy gad.

- To może jabłuszko? Nie? W takim razie wyjazd mi stąd. Zmiataj na przystań, wsiadaj na kajaczek i wiosłuj do swojego mistrza. Możesz mu przekazać, że swoją wyższą świadomość i wolę nadczłowieka może sobie wsadzić prosto w uroczysko. Nas jest troje, a on jeden i do tego pokręcony. Możemy się kąpać w pieśniach bogów. Ma jedną szansę. Jeśli się podda dobrowolnie, ewakuuję go na Ziemię. Jeśli nie, zostanie zlikwidowany. Daję mu czas do rana. Propozycja nie będzie ponawiana. W drogę, pokrako!

Oparł się wygodnie, popijając sok, po czym uniósł dłoń i wykonał gest palcami, jakby zmiatał coś ze stołu.

Wąż odwrócił się i ruszył wielkimi krokami do wyjścia.

Ledwo jego łódź doczołgała się na wiosłach do floty i wniknęła pomiędzy kołyszące się na wodzie kadłuby, zaczął się ruch. Żagle ustawiały się do wiatru, okręty przemieściły się i rozdzieliły, wydawało się, że niektóre odpływają, ale nie tam, skąd przybyły, lecz dalej tym samym kursem.

- To desant - powiedział Ulf. Nie zrozumiałem, o co mu chodziło. - Wiedzą, że oblężenie z wody to niezupełnie dobry pomysł, chcą uchwycić przyczółek na brzegu.

Staliśmy wtedy na szczycie jednej z wież przy Górnym Zamku. Mieliśmy stąd doskonały widok i pomyślałem, że wieże jednak się czasem przydają. Ulf podszedł do blanek, gdzie ze ściany sterczała miedziana rura z zatyczką. Wyjął zatyczkę, po czym dmuchnął do rury i krzyknął tam:

- Semafor, do wszystkich fortów brzegowych. Szykować się! Nadchodzą Węże!

Po kilku chwilach zobaczyłem, że dziwna konstrukcja składająca się ze słupa, na którym umieszczono po bokach wielkie jakby wachlarze, zaczyna się poruszać ze skrzypieniem, a potem kolejne stojące na następnych wieżach powtarzają jej ruchy. Usłyszałem jeszcze znajome dudnienie bębnów sygnałowych i zrozumiałem, że między Kirenenami Snopa musiało być kilku bębniarzy, którzy teraz rozstawieni po całej twierdzy przekazywali rozkazy. Słyszałem znajomą mowę bębnów z czasów mojego ojca, jeszcze sprzed przewrotu.

Wszystkie porty, szykuj się! Na sygnał konchy rzucaj! - wołały bębny.

Pierwszy mur, napinaj!

Kawerny, kto nie na murze, kryj się!

Łasztownia, szykuj się! Kto nie na murze, kryj się!

Nad rozpościerającą się przed nami flotę wzbiły się nagle cienkie jak łodygi strugi dymu, krzyżując się wysoko nad nami, a potem rysując na niebie kopułę z zakrzywiających się ku nam szarych smug oraz deszcz spadających słońc.

Na swój sposób wyglądało to pięknie. Słyszałem, jak nadlatują, bo wydawały z siebie przeraźliwy zawodzący ryk, przypominający skargę rannego baktriana.

Zagrzmiała koncha i ze wszystkich umocnień, bastei oraz donżonów w portach wystrzeliły wstęgi dymu i skrzyżowały się z tamtymi wysoko w powietrzu, a potem pomknęły w stronę floty. Tym razem widziałem, jak odlatują pociski. Oszczepy grubości ramienia, stąd maleńkie jak żądła, i gliniane kule smoczej oliwy, jak iskierki. Nasze też wyły, ale miały inny dźwięk, jakby ktoś ciągnął ostrzem stalowej szabli po brzegu tarczy.

A w uderzenie serca potem spadły pociski Węży. Głównie w morze przed portem, kilka dosięgło pustego kotwicowiska, wyrzucając w górę strugi piany i dymu, kilka zapalających pocisków spadło z hukiem na plac za murem, rozlewając plamy huczącego pomarańczowego ognia. Nad miastem uniosły się pierwsze chmury tłustego dymu. W całym porcie ramiona trebuszetów kiwały się po strzale, jakby pogardliwie kłaniały się wrogom.

- Daleko - powiedział Drakkainen. - Trochę fajdają w gacie albo usiłują nas wymacać. Po co mają wiedzieć, że mamy większy zasięg. Njorvin, dawaj do bębniarza: Porty napinaj, reszta baterii czekać. Powtarzam, nie strzelać.

Njorvin stał przy drugiej rurze z miną godną arcykapłana.

- Człowiek bęben! Port naciąga wszystka machina! Ani jedna człowiek potem nie popuszcza. Nie marnuje dzida ani ogień garnek! Jeszcze raz powiedziała, żadna człowiek machina nie strzela!

- Nie dodawaj od siebie komentarzy - skarcił go Vuko. - Nawet ja słyszę, że coś rzeźbisz. Ten sygnalista coś pokręci i będziemy w rzyci.

- Dobrze przetłumaczył - powiedziałem, słuchając bębna w dole.

Część floty Węży ciągnęła dookoła wyspy, ale to, co zostało, nadal zapełniało zatokę przed nami, jakby ktoś wysypał do wody worek zboża. Mrowie.

Zabrzmiały rogi, po czym kilkanaście okrętów ruszyło na wprost wejścia do portu, płynąc w trzech długich rzędach. Widać było rozbijające fale dzioby i wydęte rzędy żagli. A potem znów struny dymu wzbijające się w niebo, kreślące kolejne linie pośród tych, które tam wisiały, układając się w tłustą chmurę.

Kawerny, kryć się! Nadchodzą! Kamienny Targ, kryć się! Łasztownia, kryć się! - przekrzykiwały się bębny.

Pociski spadły z hukiem pomiędzy domy, a potem z dachów tam, w dole, buchnęły podświetlone ogniem warkocze czarnego dymu, wwiercając się w niebo. Ze szczytu wieży było daleko, ale i tak słyszałem chór przeraźliwych wrzasków płonących ludzi. Inne posypały się do wody w porcie albo roztrzaskały na pustym targowisku, gdzie ogień pożerał teraz z hukiem porzucone stragany.

- Wszystkie baterie, czekać - warknął Ulf. - Kawerny, naciąg do czwartej karby! Pierwszy mur, piąta karba! Czekać!

Okręty sunęły naprzód, widziałem, jak załogi krzątają się gorączkowo, szarpiąc za drągi naciągu, ramiona łuków odchylały się w tył.

- Czekać!

Dostrzegałem już wyraźnie znaki na żaglach i ludzi ciągnących za dźwignie. Za chwilę pociski trafią na koryta.

- Port, rzucaj! Kawerny, rzucaj! Łasztownia, rzucaj! Dolne Młyny, rzucaj! Pierwszy mur, rzucaj!

Pociski wyprysnęły w niebo chórem świstów dziesiątek ostrzy ślizgających się po stali.

A potem spadły deszczem pomiędzy okręty.

Głównie do wody. Pod kadłubami kipiel wystrzeliła lasem białych słupów, ale niektóre pociski trafiły. Rozległ się trzask i łomot, który usłyszałem nawet na wieży. Kilka żagli zachwiało się, po czym maszty zwaliły się na boki jak podcięte drzewa, jedna z kamiennych kul wbiła się w sam środek pokładu, wyrzucając na wszystkie strony potrzaskane deski, a okręt złamał się na pół i zapadł w wodę. Kolejny stanął w ogniu, który zatopił dziób i błyskawicznie rozlał się po żaglu, okręt skręcił nagle i wpadł na następny, podpalając mu burtę, szyk załamał się, wyraźnie usłyszałem wrzask Węży, kadłuby rozjechały się na boki, kołysząc na fali, a wszędzie unosiły się strzaskane kawałki desek i mnóstwo małych kropek, jak garść drobnego czarnego piasku. Zrozumiałem, że to głowy tonących ludzi, kiedy zaczęły znikać jedna po drugiej.

Od portów po pierwszy mur, napinaj!

Nad miastem wznosiły się słupy czarnego dymu sięgające linii chmur, wszędzie rozlegało się dudnienie dziesiątek ukrytych w ścianach kół wodnych i wrzaski ludzi mieszające się z łomotem bębnów. Ramiona biff zaczęły się kłaść, by przyjąć kolejne pociski.

Okręty, które płynęły na nas, złamały szyk, kierując się na boki, lawirując rozpaczliwie wśród płonących wraków i kołyszących się na falach potrzaskanych desek. Z tyłu ruszyła jednak kolejna falanga ustawionych w cztery rzędy okrętów. Widziałem wydęte żagle oraz szerokie kadłuby galer, które szły czołem szyku, zagarniając wodę rzędami wioseł, jak ogromne stonogi, z arkabalistami naciągniętymi i gotowymi do strzału.

Rozległo się piekielne zawodzenie konchy i rzędy pocisków pomknęły z grodu w niebo, by zwalić się z góry na skłębione przed portem okręty. Z wody wstały białe kolumny piany, jakby morze porosło naraz kolcami. Zaledwie kilka pocisków trafiło okręty z łomotem gruchotanego drewna, ostrym trzaskiem łamanych masztów, kolejny kadłub zamienił się w kilka uderzeń serca w huczący stos ofiarny, posyłając w niebo następny wirujący warkocz przetykanego płomieniami dymu.

- Mają łatwiej - oznajmił spokojnie Ulf. - W wielkie miasto idzie trafić nawet z kołyszącego się pokładu. Sięgnięcie ruchomego celu z balisty, którą ledwo można obrócić, graniczy z cudem. Mamy szansę coś osiągnąć, tylko jak są w kupie.

Okręty rozpierzchły się na boki, zawracając do swojej floty, a z przodu nadciągała kolejna fala galer.

- Wszystkie baterie, napinać! - wrzeszczał Nitj’sefni, a w odpowiedzi dudnił bęben z dołu wieży.

Niebo znowu wypełniło się pociskami. Wydawało się, że na moment utworzyły nad miastem ruchomy dach płonących oszczepów, kamiennych kul i wyjących płonących dzbanów wlokących warkocze dymu i iskier, zanim to wszystko zwaliło się z potwornym hukiem na dachy, ulice i place, jak niekończący się huk gromu, który przetaczał się jeszcze długą chwilę po tym, jak wszystkie pociski runęły na nas.

Kilka mknęło prosto na naszą wieżę, przynajmniej tak mi się wydawało, zanim runęły w dół. Machiny na galerach miały większy zasięg niż te na mniejszych statkach, ale i tak były w stanie donieść najwyżej tuż za drugi pierścień murów. Lecz i tak trafiali.

Kamienne kule, które zlatywały z gwizdem na dachy, wybijały poszarpane otwory i wpadały do wnętrza, wyrzucając obłoki pyłu. Dachy domów w Lodowym Ogrodzie nie były normalnymi dachami. Nie składały się z belek, krokwi, ani nawet wypalanych dachówek czy płytek łupka. Zostały stworzone z płynnej skały, która zastygła w kształt dachu. Kule robiły mniej szkód, niż spowodowałyby w normalnym grodzie, ale i tak czasem potrafiły zgruchotać dach, wbijając do środka kawałki skalnych płyt. Czasem odbijały się, pozostawiając po sobie okrągły ślad, i potem mknęły zygzakiem pomiędzy ścianami, skacząc ulicami i zmiatając wszystko na swojej drodze.

Pociski zapalające rozbijały się na szczytach domów, pokrywając je huczącym ogniem, a potem ognisty płyn lał się na ulice, zamieniając je w rzeki ognia, podpalając, cokolwiek napotkał. Strugi ciekłego ognia płynęły rynsztokami, a wszystkie place powyżej portów płonęły.

Przed nami stała ściana czarnego dymu, przesłaniająca już morze i niebo. Nasze machiny ciskały w nią kolejne pociski zupełnie na ślepo, jeden za drugim, tak szybko, jak pozwalały na to koła wodne napinające naciągi i wytaczające kule na koryta.

Widziałem, jak pocisk Węży trafił prosto w trebuszet na bastei drugiego muru, nad Kawernami, rozbijając się o blanki i parapet, a w chwilę potem w tym miejscu wyrósł słup huczącego ognia, wspinając się po wciąż kiwającym się po strzale ramieniu, które z przeraźliwym skrzypieniem runęło w bok i zwaliło się na ulicę. Słyszałem straszny krzyk ludzi obsługujących machinę, gdy rzucali się z murów, płonąc jak krople smoły, by roztrzaskać się na bruku. Potem leżeli bez ruchu, a ich ciała nadal płonęły.

- Fjollsfinn, widzisz cokolwiek?! - krzyczał Ulf do miedzianej tuby. - Pytam, czy widzisz flotę bandytów?! Co?! Zrozumiałem! Przestawiaj śluzy! Dam ci sygnał bębnem, jak będę miał gotowe baterie! Co?! Tak! Zrozumiałem! Bez odbioru!

A potem do Njorvina:

- Wszystkie baterie, nie napinać! Wstrzymać ostrzał! Odpiąć koła i czekać na sygnał. Jak zagra koncha, napinaj!

Stojąc tak obok niego, czułem się okropnie. W środku aż mnie rozrywało, chciałem gdzieś biec, chciałem walczyć albo zrobić cokolwiek. Tymczasem na razie jedynymi walczącymi byli ci, których w Lodowym Ogrodzie nazywano „balistarami”. Ci, którzy obsługiwali wielkie machiny. Zakładali przesuwane przekładnie na tryby napędów i puszczali wodę na koła, by naciągać ramiona balist i podnosić przeciwwagi trebuszetów, pchali wózki z pociskami, staczali je na sieci, które windowali w górę żurawiami, i przenosili na prowadnice albo proce machin. Pilnowali nastaw wypisywanych na miedzianych tablicach i słuchali okrzyków tego, kto rozumiał słowa odczytywane z mowy bębnów. Była to mozolna krzątanina, bardziej podobna do pracy we młynie niż do walki. Widzieli, jak pocisk śmiga w niebo, ale już nie mieli czasu patrzeć, gdzie trafi.

Ja nie miałem nic do roboty, jak tylko stać obok Nocnego Wędrowca i czekać na rozkazy. Wróg był zbyt daleko, by dosięgnąć go strzałą z łuku albo bełtem z kuszy. Teraz walczyły tylko machiny. Czułem, że w środku mnie płonie ogień. Chciałem być przynajmniej pociskiem wyrzuconym z katapulty.

Dlatego kiedy nagle Ulf wydał mi rozkaz, poczułem ulgę i pognałem do ruchomej klatki na linach, która miała przewieźć mnie na dół wieży.

Na dziedzińcu urządzono stanicę dla tych, którzy przekazywali sygnały. Ze ściany sterczały takie same kielichy miedzianych rur jak ta, do której Ulf wykrzykiwał polecenia, i stali przy nich ludzie nasłuchujący i powtarzający je trzem doboszom czekającym przy wielkich jak beczki bębnach sygnałowych. Mieli na czołach opaski ze znakami klanów, nagie, spocone torsy i pałki w dłoniach. Przez drzwi co chwila wybiegali kurierzy, którym podawano gotowe do jazdy konie, bezpiecznie osłonięte pod krużgankiem. Kolejni wpadali galopem przez bramę i zeskakiwali w biegu, by dopaść przeznaczonych dla nich rur w ścianie, gdzie wykrzykiwali meldunki. Pociski na razie nie spadały na Górny Zamek, ale i tak na dziedzińcu stały wielkie kadzie z wodą oraz skrzynie pełne luźnego piachu do gaszenia.

- Konia! - wrzasnąłem, by przekrzyczeć nieustanny łomot bębnów i wrzask gońców. Natychmiast ktoś podprowadził mi zdenerwowanego, tańczącego wierzchowca i pognałem pustymi ulicami do dolnych dzielnic.

Miasto trwało w półmroku, spowite gęsto cuchnącym dymem, oświetlane głównie czerwonym blaskiem pożarów. Słyszałem nad głową zawodzenie przelatujących pocisków, co chwila to bliżej, to dalej przeraźliwy łoskot, z jakim uderzały w dachy i ulice, a potem gwałtowny huk wzbijających się płomieni.

Co jakiś czas tuż na głową słyszałem wizg spadającego pocisku, usiłowałem wtedy przytulić się wraz z koniem do ściany, skryć za przyporą, wykuszem czy pod kolumnadą. Kilka razy trafiło tak blisko, że poczułem, jak pod moimi nogami drgnęła skała. Raz i drugi drogę przegrodziła mi ściana ognia, więc skręciłem w jakieś zaułki, prawie bez zastanowienia, mój koń kwiczał w przerażeniu i tańczył pode mną, spowijały nas kłęby dymu, a jednak wciąż wiedziałem, jak znaleźć drogę. Gdzieś wtedy przemknęło mi przez myśl, że żadnego miejsca na świecie nie znam tak jak Lodowego Ogrodu. Nawet w moim rodzinnym Maranaharze, nie licząc pałacu, umiałbym się jako tako znaleźć najwyżej w paru dzielnicach.

Kiedyś.

A teraz moje miasto płonęło, ja zaś gnałem do dolnych dzielnic pustymi ulicami, mijając od czasu do czasu płonące, skurczone ciała, domy, które paliły się od środka, buchając z okien płomieniami, rozgrzane jak kamienne piece.

Widziałem pogruchotane, zapadnięte dachy, wszędzie poniewierały się zetlałe resztki szmat czyjegoś dobytku, szkło z potłuczonych kryształowych okien skrzypiało i trzeszczało pod kopytami. Gdzieniegdzie napotykałem straszliwie zmasakrowane trupy, rozszarpane i zmiażdżone, leżące w dziwacznych poskręcanych pozach, co chwila rozlegał się kolejny wizg nadlatującego pocisku, a nasze machiny milczały.

Do Kawern wpadłem przez bramę i od razu pogalopowałem pod mur, w kierunku posterunku straży.

W dzielnicy kręciło się więcej ludzi, ale wszystko to byli gwardziści i strażnicy. Zmieniano obsady przy machinach, jedni gnali schodami na parapet muru, inni zbiegali na ulicę, prowadząc rannych, mijałem strażników sypiących piachem w huczący pomiędzy budynkami i na dachach ogień, kolejni w pośpiechu nieśli na płaszczach wrzeszczących, zalanych krwią ludzi albo takich, którzy skręcali się, skowycząc z bólu, o skórze pokrytej czarnymi, czerwonymi i białymi plamami oparzeń. Wszędzie panował ruch, biegano gdzieś z wiadrami, jakiś dowódca ustawiał w dwa rzędy hon piechoty w głębokich hełmach. Mieszkańcy wyglądali trwożnie zza drzwi i z piwnic.


Date: 2016-01-03; view: 617


<== previous page | next page ==>
Rozdział 12 Ogień i mgła 3 page | Rozdział 12 Ogień i mgła 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)