Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 12 Ogień i mgła 5 page

- Dowódcę! Prowadźcie do dowódcy! Rozkazy z wieży! - wrzeszczałem, kłusując pomiędzy tym wszystkim, usiłując nie roztrącać ciżby koniem.

- Żarnowiec! Gdzie jest centurion Żarnowiec!? Biegiem!

Ktoś pobiegł prosto do donżonu straży, zobaczyłem tylko czarne drzewo na okopconej tunice i błysk hełmu.

Dowódca miał poplamiony krwią opatrunek na głowie i pod pachą hełm o dziwacznym kształcie, a poza tym wyglądał jak byk. Prawie.

Miał masywne czoło, szeroki byczy nos i pysk oraz przycięte do połowy rogi, do których pasowały wycięcia jego hełmu. Zaskoczyło mnie to, ale zaraz fakt, że obroną Kawern dowodzi odmieniony i zarazem Brat Drzewa, wydał mi się jakoś krzepiący. To było nasze miasto.

- Jakie rozkazy?! Dlaczego nie mam wody na napędach!? Koła nie działają!

- Wieża mówi: spłukujemy ulicę! Woda idzie na śluzy pożarowe! Za małą wodną miarę masz zabrać wszystkich z ulic i piwnic! Zamknąć wszystkie drzwi! Ludzi na górne piętra! Każ bębnić, jak będzie gotowe!

- Mój Kirenen jest ranny! Ledwo go rozumiem, ale chyba nie może bębnić jedną ręką.

- Zbieraj ludzi! Ja stanę przy bębnie.

Wydał rozkazy, które natychmiast zaczęto powtarzać i okrzykiwać kolejne ulice. Piechota rzuciła się truchtem, powarkując na cywilów, zamykając bramy, inni przenosili rannych do budynków.

A co chwila rozlegał się gwizd i na miasto spadał grad pocisków. Dym z płonących targowisk stał czarną ruchomą ścianą, zasłaniając pełne wrogich okrętów morze, i spowijał niebo, wciskając się do płuc, dławiąc i szczypiąc w oczy. A z tej ściany nieustannie wylatywały nowe pociski.

- Nie widzimy ich i nie strzelamy - powiedział Żarnowiec. - A oni idą naprzód. Zaraz wedrą się do portu i będziemy ich mieli na murze. Dlatego obsadzam parapet piechotą.

- Po drodze jest mur oporowy i forty portów. Nie przejdą tak łatwo - odparłem, czując jednak nadciągający jak wielka fala strach.

- Przekaż wieży, że potrzebuję medyków i drętwej wody. Tu jest wielu poparzonych.

- Zrobię to, ale najpierw wykonaj rozkaz.

Ludzie Żarnowca zdążyli w ciągu mniej więcej małej wodnej miary, a kiedy ulice były zupełnie puste, stanąłem na donżonie przy położonym na stojaku bębnie z wymalowanym na skórze znakiem klanu Wilka i wziąłem pałki do ręki.



Pierwszy sygnał, jaki wysłałem, brzmiał: Kawerny gotowe! - i poczułem się dziwnie. Powinienem za swój dom uważać Kirenoharę, a tymczasem miałem wrażenie, że moje miejsce jest na murze Kawern.

Wtem usłyszałem narastający szum.

Siła, która sprawiała, że pewne rzeczy w Lodowym Ogrodzie mogły być robione bez udziału człowieka lub zwierząt, kryła się w ujarzmionym wodospadzie rozpoczynającym się na szczycie góry, która zrodziła gród. Część lała się kaskadą przy północnej ścianie miasta i potem wypełniała nurtem spienionej wody wąwóz dzielący mury od uroczyska i prawdziwego lodowego ogrodu, a część spadała do morza, wędrując własnymi korytarzami w ścianach i murach grodu, pod ulicami i przez kanały.

Teraz dolne dzielnice płonęły, więc mistrz Fjollsfinn nakazał zamknięcie jednych śluz i przepustów, a otwarcie innych. Spadająca z samego szczytu twierdzy woda przestała napinać za nas machiny, a popłynęła zwężającymi się kanałami, które zaczynały się jako szerokie koryta, mogące zmieścić łódź rybacką, a na koniec miały szerokość owocu śliwy i otwierały się w wielu miejscach w ścianach budynków.

Za to kiedy woda popłynęła tamtędy, buchała strumieniem, który zmiótłby kamiennego wołu. Cały ten potop trysnął teraz ze ścian i murów, zamieniając wszystkie ulice poniżej drugiego pierścienia w rzeczne koryta i zwalając się kaskadami na Kawerny, a potem Łasztownię, Kamienny Targ i pozostałe portowe dzielnice, gdzie place zmieniły się w ścianę płomieni. Woda z otworów w drugim murze trysnęła strugami na dachy kawern.

To prawda, że płonącej smoczej oliwy nie da się zgasić wodą. Jest w niej coś takiego, co zaczyna się palić jeszcze bardziej, kiedy znajdzie wokół siebie wodę. Prawdziwej smoczej oliwy nie da się nawet spłukać. Jest w niej imię bogów sprawiające, że kiedy buchnie płomieniem, pali wszystko, nawet kamień i żelazo. Jej ogień może ścigać człowieka, a oliwa przywiera do wszystkiego, czego dotknie.

Ale to, co wypełniało pociski króla Węży, było mieszaniną różnych rzeczy, tak samo jak paliwo używane przez armię amitrajską. I ten płyn da się spłukać, a jeśli strumień wody jest mocny, można nawet sprawić, że przestaje się lepić, tak jak kiedyś doświadczyłem tego podczas ulewy tu, niedaleko.

Woda nadciągnęła z hukiem i szumem, jak rozpędzona ciężka jazda. Od razu wystrzeliła z bocznych ulic i bramy do Kawern, zatapiając wszystko na wysokość okien, płynęła z taką samą siłą jak wodospad obok zamku, wlokąc ze sobą resztki, połamane belki, trupy, beczki, nawet kilka kwiczących koni, a wszystko to przelatywało wokół nas wśród wzburzonej, pieniącej się wody, kłębów pary i płomieni.

Rzeka płonęła.

To, co najmocniej pali się w mieszaninie spadającej na nas w pociskach, to różne rodzaje olejów, które pływają po wodzie, podobnie jak zwykła oliwa. Spuszczone ze szczytu góry potoki wody nie tylko spłukały płomienie z ulic, ale poniosły je dalej, najpierw przez przepusty w pierwszym murze oporowym, potem cała woda runęła wezbraną falą na płonące portowe targowiska, prosto w ścianę dymu i płomieni. Przez ten cały czas rzeka waliła przepustami i ulicami z ogłuszającym hukiem, ale teraz rozległ się tak przeraźliwy dźwięk, jakiego jeszcze nie słyszałem. Był to huk wody, grzmot płomieni i przeraźliwe wycie, przypominające skargę jakiegoś monstrualnego stwora. Ściana czarnego dymu, która wyrosła nad portem, zmieszała się z gęstymi kłębami pary, a potem rozproszyła, kiedy cała fala płonącej wody runęła do portu, wzdłuż pirsów i dalej w morze, na spotkanie płynącej na nas floty.

Przeraźliwy hałas ucichł, szumiały jeszcze strumienie płynące w dół kanałami burzowymi, ulicami i lejące się przepustami kanałów burzowych. Wciąż płynęły, ale ich poziom opadał z każdą chwilą.

Woda na napędach! - usłyszałem dudnienie bębnów sygnałowych. Wszystkie porty, napinaj! Kawerny, napinaj! Łasztownia, napinaj! Kamienny Targ, napinaj!

- Koła gotowe! - krzyknąłem. - Napinaj!

Rozległ się tupot i żołnierze, dotąd gapiący się z murów na płynący morzem ogień, który właśnie wylał się pomarańczową plamą poza główki portu i wypychany przez wodospad sunął na spotkanie wrogiej floty, obsiedli natychmiast swój trebuszet.

Patrzyłem, jak krzątają się w pośpiechu, jak jeden pociąga za dźwignię, wysuwając z głębi muru oś zakończoną kołem zębatym, i nasuwa je na podobne sterczące z boku machiny, potem następny przekłada kolejną żerdź, słuchać plusk wody i koła zaczynają się obracać, kładąc sterczące wysoko ramię, przeciwwagi na drugim końcu wędrują do góry, a żołnierze podwożą na zbitym z grubych belek wózku okrągły dzban pełen smoczej oliwy, wtedy ramię leży już pomiędzy przęsłami, a podobne do ogromnej pasterskiej procy zakończenie spoczywa na kamieniach. Dzban zostaje przeniesiony blokiem na uprząż z grubych pasów, a luźny koniec zostaje zapięty na haku wieńczącym koniec ramienia. Co chwila rozlegały się okrzyki: „Napinaj!”, „Czwarta karba!”, „Stój!”, „Koło zatrzymaj!”, „Odsuwaj!”, „Pocisk zapięty!”, „Gotów!”.

- Co teraz? - spytał mnie Żarnowiec.

- Zostanę przy bębnie - wyjaśniłem. - Nie wrócę do wieży, ale muszę im o tym powiedzieć.

Uniosłem obszyte skórą pałki i zacząłem bębnić:

Filar do wieży. Muszę zostać przy bębnie, sygnalista ranny.

Usłyszałem, jak moją wiadomość powtarzają inne bębny, po czym dobiegło mnie:

Wieża do Filara. Powodzenia. Zostań, aż znajdziemy kogoś na zamianę.

W miarę jak wielka plama płonącej wody wypływała od portu, dym rozchodził się trochę i rozwiewał, więc wreszcie zobaczyliśmy okręty wrogiej floty. Do tej chwili najwyraźniej ciągnęły na nasze porty, prowadzone przez kilka rzędów galer, z uniesionymi mostami oblężniczymi i załadowanymi katapultami na pełnych wojska pokładach. Teraz jednak ściana dymu znikła, a oni zobaczyli płynący na nich ogień, migocący na łagodnych falach. Tam bowiem, gdzie woda płonęła, fale stawały się bardziej płaskie, mimo że morze wokół było dość rozkołysane.

Flota przestała napierać na port oraz strzelać, za to szyk pomieszał się, pierzchając na różne strony.

Stałem przy bębnie.

Z bastei miałem widok na port i wrogie okręty, rozpaczliwie manewrujące w ciasnocie i przy bocznym wietrze, chcące uniknąć płynącego ku nim ognia.

Usłyszałem bębny, więc uniosłem pałki i podchwyciłem rytm wraz z innymi, równocześnie krzycząc do Żarnowca:

- Kawerny, rzucaj!

- Rzucaj! - wrzasnął Żarnowiec i natychmiast inni podchwycili okrzyk, który pobiegł wzdłuż muru. Jeden z balistarów szarpnął linę, wyrywając z belki stalową szpilę, koniec ramienia strzelił w górę i szarpnąwszy siecią z pociskiem, miotnął nim wysoko w powietrze. Pocisk pociągnął za sobą warkocz dymu, a za chwilę ognia i dołączył do innych, które pomknęły po niebie.

Gdzieś z boku wypłynęły nagle nasze statki, pewnie z jednego z kanałów ciągnących się w głąb góry. Pięć ognistych okrętów, lśniących miedzią na burtach i wydymających żagle ze znakiem drzewa. Płynęły linią, po czym zaczęły ustawiać się skosem do pomieszanej floty wroga, niczym atakujące rydwany. Ciągnęły z wiatrem, tnąc fale, prosto na manewrujących Węży, którzy zaczęli pierzchać na boki jeszcze bardziej panicznie.

Wrzeszczałem wraz z innymi na ich widok i tańczyłem dziko na bastei, owładnięty jakimś dziwacznym szałem, jakbyśmy przez chwilę na murach Lodowego Ogrodu mieli jedną duszę i takie same uczucia.

Ogniste korabie dogoniły flotę Węży i z ich syfonów strzeliły strugi ognia, omiatając pierwszą burtę, a potem następne. Wrogie jednostki zapalały się jak stogi siana, jakby były ukręcone z trzciny i słomy. Okręt o miedzianych burtach ział płomieniem przez jedno, dwa uderzenia serca, a potem płynął dalej, w stronę kolejnej uciekającej galery, straszny, spowity dymem, z małymi płomieniami tańczącymi na końcach syfonów. Widziałem, jak z niektórych okrętów Węże skaczą do wody w pancerzach i hełmach, mimo że jeszcze nie został trafiony.

Trwało to tylko mgnienie oka, ale już z dziesięć wrogich galer stało w ogniu i zaczynało pogrążać się w wodzie. Pomyślałem, że zaraz spłonie cała wielka flota, kiedy nagle rozległ się przeraźliwy huk jakby gromu i pierwszy z naszych ognistych okrętów nagle zniknął, a w miejscu, w którym był przed chwilą, wznosił się ku niebu obłok płomieni, jak ogniste drzewo z pniem ukręconym z dymu.

Patrzyłem osłupiały, jak z góry spadają w wodę jakieś gorejące szczątki, a zamiast okrętu pozostaje tylko plama płonąca wysokim płomieniem.

Jeszcze nie wyszedłem ze zdumienia, gdy taki sam los spotkał kolejny ognisty korab, który zniknął wśród huku w słupie ognia.

A potem rozdudniły się bębny, więc podjąłem rytm, mokry od potu i łez, wywijając pałkami i tłukąc w membrany, jakby to bęben był czemuś winien.

Okręty, zawracać, powtarzam: zawracać, przerwać atak! Wracajcie do portu! - huczały bębny w całym mieście i to samo wybijałem na swoim.

Miasto wołało do swoich okrętów mową amitrajskich bębnów sygnałowych, co oznaczało, że na każdym był kireneński oficer. I dwóch właśnie zginęło.

Nasze machiny napinały ramiona i miotały pociski. Kolejne nadlatywały z morza, trafiając w mur albo zwalając się na ulice i gruchocąc skałę lub odbijając się od ścian. Wśród łoskotu uderzeń wstrząsających twierdzą, wycia nadlatujących i odlatujących ognistych kul, krzyku i hałasu trzeba było wyłowić rytm bębnów, zrozumieć kody i wybić go jak najgłośniej na membranach.

Czasem sygnał brzmiał: Kawerny, kryć się, nadchodzą! - a wtedy ledwie skończyłem powtarzać sygnał, okrzykując go na całe gardło, musiałem wtulić się w krenelaż, gdzie każda blanka miała wgłębienie, w którym można było się schować, kryjąc głowę pod nawisem parapetu, i czekać, gdzie z potwornym łoskotem trafi pocisk. Potem rozlegał się przeraźliwy krzyk rannych, czasami zmieszany z hukiem płomieni.

Po południu przyniesiono nam stągiew z wodą, którą wydawano wielką drewnianą chochlą, a myśmy pili najczęściej z hełmów, wyciągnąwszy z nich przepocone pikowane czepce.

Wtedy okręty zaczęły strzelać jakby rzadziej, a część floty odpłynęła. Te, które zostały, wyrzucały pociski od czasu do czasu, niekiedy przez całą długą wodną miarę raz czy dwa razy, a potem kilka jeden po drugim. To jednak nie był już atak, lecz nękanie. Tyle, żebyśmy nie poczuli się bezpiecznie. Okręty Węży stały jednak tak rzadko, że nie zdołalibyśmy ich trafić.

Pod wieczór przyniesiono nam w dzbanach jakąś kaszę z mięsem, piwo i trochę chleba.

Kiedy zapadła noc, nie nastały prawdziwe ciemności, wszędzie płonął jakiś ogień. Albo od pocisków Węży, albo od lamp tlących się na murach, do tego na wschodnim krańcu wyspy widać było odległą łunę. Czasem przelatywał pocisk, ciągnąc za sobą huczącą strugę ognia jak kometa.

Zasnąłem przy bębnie z tułowiem wciśniętym we wnękę na blankach, mając pod głową własną pięść, zdjąłem jedynie hełm. Gdzieś nad ranem nadszedł nowy sygnalista dla Żarnowca, a mnie kazano wracać na Górny Zamek, do wieży.

Zapamiętałem tylko ten pierwszy dzień tak dokładnie, że umiałbym powiedzieć, co i kiedy się wtedy działo. Wszystkie następne były do siebie podobne i mieszały się ze sobą. Nie umiem powiedzieć, co było wcześniej, a co później.

Pociski spadały na miasto, rozbryzgując ogień albo odbijając się z wizgiem wśród murów i zygzakując po ulicach.

Wybuchały pożary, a myśmy spłukiwali ulice i zmywali ogień do morza.

Silny atak przygotowanych do szturmu i pełnych wojowników galer w asyście innych okrętów następował co kilka dni i trwał, dopóki było jasno, a potem większość floty odpływała, a zostawało tylko kilkanaście statków, które krążyły po zatoce, ostrzeliwując miasto.

Od czasu do czasu udawało nam się zatopić jakiś okręt.

Oni trafiali w miasto zawsze.

Za którymś razem nadpłynęły nasze ogniste okręty i podpaliły większość tamtych, i wtedy żaden z nich nie buchnął ogniem, ale kiedy Węże znów nadciągnęli po kilku dniach, na ich pokładach byli już Czyniący, którzy sprawili, że smocza oliwa w machinach zapaliła się w jednej chwili z wielkim hukiem. Wtedy straciliśmy kolejne ogniste korabie.

Najcięższe walki toczyły się jednak nie na murach grodu, lecz wokół trzech mniejszych fortów i umocnień, które broniły plaży na wschodnim brzegu wyspy.

Na razie wszystkie forty trzymały się i za każdym razem, kiedy Węże usiłowali dopłynąć do plaży, zasypywały ich pociski, piasek płonął od smoczej oliwy, a na biegnących mozolnie w płytkiej wodzie wojów spadał grad kamieni wielkości dużych owoców, wyrzucanych z katapult w sieciach, które rozwijały się w powietrzu jak kwiaty, gubiąc ładunek.

Miasto nieustannie zasnute było tłustym dymem i wszyscyśmy kaszleli, a niektórzy chorowali, wymiotowali samą wodą i czasem od tego umierali. Ulf mówił, że dym wszedł im w krew i odebrał oddech.

Pewnego dnia po długim i ciężkim ataku galer do naszego portu dopłynęło kilku rozbitków z okrętów floty Aakena. Strażnicy pojmali ich i poprowadzili na Górny Zamek, ale mieszkańcy wybiegli z piwnic, wyrwali Węży strażnikom, a potem, wiążąc im ręce i nogi do lin i ciągnąc w wielu za te liny, rozdarli ich na strzępy.

Wiem to, bo byłem wtedy na Kamiennym Targu z rozkazami i widziałem to na własne oczy.

Czasem stawałem przy bębnie, cały dzień nasłuchując rozkazów i zmieniając je w mowę z trzech podstawowych dźwięków oraz rytmu. Kiedy schodziłem potem z posterunku, do rana huczało mi w głowie oraz piszczało w uszach i wydawało mi się, że coraz gorzej słyszę.

Jednak miasto było dobrze przygotowane i nigdy nie brakowało nam wody, regularnie też na mury przynoszono polewkę albo mięso, każdego wieczora dostawaliśmy po dzbanie piwa. Wozy taborowe jeździły po ulicach i wydawały strawę mieszkańcom, którzy musieli tkwić w piwnicach i czekać na swój los. Inne wozy zabierały rannych na Górny Zamek, gdzie opatrywano ich i leczono w specjalnych domach, gdzie nie było nic prócz łóżek oraz zebranych z całej twierdzy medyków, znachorów i lekarzy.

Węże nadpływali i odpływali, a Ulf twierdził, że flota odpoczywa na wyspie, która znajdowała się o jakieś dwadzieścia staj od nas, gdzie najechali łowców morskich stworów, pozabijali ich i zajęli ich domy. Zawsze część Węży atakowała gród i forty wschodniego wybrzeża, a część w tym czasie zbierała siły na wyspie, naprawiając okręty, łowiąc ryby i gromadząc wodę. Widział to w jednym ze swoich proroczych snów, kiedy to zamieniał się w skrzydlate widmo, jednak mógł obserwować tylko z daleka, by nie wyczuł go król Węży.

- Zaczynają się niecierpliwić - powiedział pewnego dnia. - Wiedzą, że możemy się bronić latami. To im bieda zacznie zaglądać w oczy. Na razie oszczędzają pociski i smoczą oliwę i dlatego sądzę, że wkrótce spróbują wykręcić coś dużego. Musimy być przygotowani.

Jednak następne dni upływały wśród gwizdu pocisków, łomotu machin, ognia i dymu. Monotonnie, jeden za drugim. Statki ogarniał płomień i tonęły, pożary huczały w kamiennych domach i rozlewały się na dachach, krzyczeli i jęczeli ranni. Kaszleliśmy na murach, jedząc z dzbanów polewkę, koła wodne obracały się z łoskotem, pociski toczyły się po korytach prosto do machin, dym przesłaniał niebo. Gnałem na koniu pustymi ulicami, wśród tlących się śmieci i unoszącego się ulicami popiołu.

Był to czas, który ciągnął się bez końca, lecz dotąd trwało najzwyklejsze oblężenie. Kilka razy widziałem, jak nasze ogniste okręty rozleciały się w huku gromu - Ulf twierdził, że albo król Węży, albo któryś z jego Czyniących zdołał zakląć je imieniem bogów, które zapaliło całą smoczą oliwę naraz.

Poza tym czasami, kiedy stałem obok niego na wieży przy bębnie, widziałem, jak wyciąga ręce przed siebie, jakby wskazywał kierunek ataku z obu skrzydeł, i jednocześnie mamrocze uparcie coś w swoim terkoczącym i hurgoczącym języku. Wyglądało na to, że potrzeba do tego wiele siły, bowiem zamykał oczy, mamrocząc zaklęcia, żyły wychodziły mu na skronie, a po całej twarzy spływał pot. Później zaczynał wykrzykiwać słowa, powtarzając je raz za razem z coraz większym naciskiem. Nie wiedziałem, co ma to spowodować, ale kiedyś zobaczyłem, jak wszystkie nasze pociski, które akurat poszły w powietrze, zaczynają zbaczać, skupiają się niczym stado ptaków, tworząc jedną wyjącą wiązkę ognia, kamieni i żelaza, a potem spadają wszystkie naraz na jedną galerę, roznosząc ją w drzazgi.

Innym razem krzyczał na okręt ciągnący na port, powtarzając: Temmata perkele naula!, aż w końcu zauważyłem, że wielki skorpion na dziobie jakoś tak dziwnie podskakuje przy każdym strzale i nagle, wyrzuciwszy kolejny pocisk, wyrywa się tylną częścią z pokładu, łamiąc deski w drzazgi i miażdżąc dziób. Galera zaczęła nabierać wody i zawróciła na pełne morze, a za nią kolejne, zostawiając na pastwę losu krzyczących w wodzie wśród pogruchotanych desek, tonących żeglarzy.

Innym zaś razem bez wyraźnego powodu nasz wielki trebusz z muru oporowego rozleciał się przy strzale, miażdżąc wielu ludzi i rozbijając zapalający pocisk o ścianę pod sobą.

To były te nieliczne przypadki, kiedy widziałem coś niecodziennego, związanego z mocą imion bogów, ale poza tym trwało zwykłe, krwawe, acz najzupełniej naturalne oblężenie. Wojna, w której zabijały miotane z machin pociski i ogień.

Kiedyś wśród zwykłych pocisków miotanych na nas przez flotę Węży znalazły się wielkie garnce, które rozprysły się na placach i ulicach w drobne kawałki, rozrzucając na wszystkie strony wydzielające przeraźliwy fetor szczątki ludzkie i zwierzęce. Uważałem, że to raczej uciążliwe niż niebezpieczne, ale i Ulf, i Fjollsfinn wydawali się tym poruszeni bardziej niż pociskami zapalającymi i natychmiast posłali naffatunów, by oblali wszystkie te miejsca smoczą oliwą, a po jakimś czasie kazali otworzyć przepusty i spłukali płonące resztki do morza. Zresztą pokłócili się o to, wykrzykując słowa, które brzmiały: „invajranmen”, „ajkologhi” oraz „foken łor”.

Dopiero po jakimś czasie Ulf wyjaśnił, że w takich gnijących szczątkach mogą mieszkać niewidoczne okiem robaczki, które są duchami choroby, a zaraza w oblężonej twierdzy to „faken koniec”.

Poza tym wychodziliśmy na służbę, wracaliśmy na Górny Zamek, gdzie jedliśmy, myliśmy się i usiłowaliśmy spać. Rzadko robiliśmy coś razem - mam na myśli Nocnych Wędrowców. Kiedy zaczynało się oblężenie, mieliśmy nadzieję, że będziemy wymykali się za mury, by zabijać dowódców Węży albo niszczyć ich machiny. Jednak oni znajdowali się na morzu i mimo częstych ataków nie zdołali wylądować na plażach wschodniego wybrzeża, a my siedzieliśmy za murami. Dlatego każdy miał służbę gdzie indziej i rzadko się widywaliśmy. Kiedyś Grunaldi powiedział nawet, że chciałby, aby Węże wylądowali na wyspie, bo przynajmniej wtedy działoby się coś innego niż dotąd.

A potem wszystko się zmieniło.

Nadszedł dziwny czas, który pamiętam tak, jak pamięta się majaki w ciężkiej gorączce. Czas grozy i ciemności. Opowiem teraz o tym, jak umiem, choć wolałbym zapomnieć. Jednak to, co się zdarzyło w Lodowym Ogrodzie, musi zostać powiedziane.


Date: 2016-01-03; view: 647


<== previous page | next page ==>
Rozdział 12 Ogień i mgła 4 page | Rozdział 12 Ogień i mgła 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)