Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 12 Ogień i mgła 3 page

Odchrząknął.

- Tylko do rana. Potem ruszam za wami. Mam najszybszy statek pchany pieśniami bogów. Dogonię was, zanim wyjdziecie na morze. Atleifie, to Grunaldi... Spalle... Warfnir.

- Znałem ich od dziecka - rzekł Atleif. - Tak samo jak znałem wielu z tych, co padli w oblężeniu. Tak samo jak znałem mojego sternika, Grunfa Kolczaste Serce. Płakałem po każdym. Po każdym z osobna, aż zabrakło mi łez. Ale muszę myśleć jak styrsman: o tych, co wciąż żyją. O klanie. Ty też jesteś styrsmanem, Ulfie. Wiesz, że nie możesz ruszyć później niż o świcie, bo zawiedziesz nas wszystkich.

- Zostaję z Ulfem - oświadczyła Sylfana. - Jestem Nocnym Wędrowcem, tak jak oni.

Ledwie konwój wtopił się w mgłę i ciemność, Drakkainen zszedł pod pokład i mimo że kręciło mu się w głowie ze zmęczenia, natychmiast wetknął twarz w maskę i pomknął w noc jako skrzydlate widmo.

Ludzie żyjący w świecie za Morzem Gwiazd widzą wszystko w skrócie. W pomniejszeniu. Wydaje im się, że ocean jest mały, bo przelatują nad nim w ciągu paru godzin. Zawsze mogą włączyć sprzęg globnetu i zobaczyć dowolny skrawek Ziemi z orbity. Mają komputery zdolne segregować terabajty danych w ułamku sekundy.

Tymczasem w rzeczywistości kilkanaście kilometrów kwadratowych lasu, gąszczy, gór, skał, wąwozów i rozpadlin to ogromny teren. Przeszukanie go nawet z powietrza dla znalezienia śladów pięciu ludzi to losowanie. Nic więcej. Kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych to już nawet nie losowanie. To jakaś kosmiczna loteria, jakieś trafianie szans liczonych w setce miejsc po przecinku.

Ale i tak szukał.

Przeleciał wzdłuż tras, które mogli obrać, wracając od brzegów Trakeriny.

Zataczał kręgi na dużych wysokościach, wypatrując iskierek ludzkiej obecności.

Natrafił na dwie niezidentyfikowane grupki niebędące jego ludźmi.

Latał, przeczesując teren systematycznie, raz koło razu.

Miotał się tuż nad czubkami drzew albo patrzył z wysoka. Ani Wędrowców, ani kruka.

A w końcu nastał świt.

Drakkainen odkleił twarz od maski, a potem długo pił duszkiem wodę z miodem i dyszał ciężko. Gdy wyszedł na pokład, wrzucił do jeziora skórzane wiadro na lince, wyholował je pełne wody, po czym postawił na stopniach zejściówki forkasztelu, zanurzył głowę w zimnej wodzie i trzymał ją tak dobre pół minuty.



A później otrzepał się jak pies i z martwą, kamienną miną, głosem zdartym od wczorajszego wrzasku kazał rwać kotwicę.

Pokład na moment zapełnił się gorączkową krzątaniną, zaskrzypiał kabestan, kotwica, ociekając wodą, stuknęła o burtę, sternik - ponury drab o przeciętej blizną twarzy, imieniem Pięciornik - naparł na rudel i już płynęli prosto w mgłę, znikając z plaży, jakby nigdy ich tam nie było.

Brzegi jeziora oraz pełne kraczących kruków ruiny utonęły we mgle. I żaden z tych kruków nie nazywał się Nevermore, a na oddalającym się brzegu nie pojawili się jeźdźcy.

Okręt sunął samotnie Dragoriną, rozganiając kłęby mgły, cała załoga prócz sternika siedziała przy burtach z kuszami w ręku, a on szedł naprzód bez wioseł, rozcinając wodę dziobem i ciągnąc za sobą bulgocący kilwater. Płynęli przynajmniej trzy razy szybciej niż orzący rzekę konwój przed nimi, ale mieli do tamtych całą noc straty i nie było czego wypatrywać przed dziobem prócz kolejnych meandrów rzeki.

Drakkainen stał w zamkniętej kajucie z twarzą wbitą w maskę i niestrudzenie przepatrywał okolicę. Robił tak od wielu godzin i zauważył, że co jakiś czas traci spójność, obraz ziemi mknącej tam, w dole, zaczyna mu się zamazywać, po czym rozpadał się z fuknięciem w kłąb czarnego dymu i lądował z powrotem na deskach pokładu, trzymając się kutych skrzydeł, na uginających się i drżących nogach. Gasił pospiesznie pragnienie, po czym znów wciskał twarz w śmierdzącą potem, przemoczoną irchę i rozwijał widmowe skrzydła.

Po prostu wyrwała mu twarz z maski. Szarpnęła Drakkainena za ramiona, a jego widmo w jednej chwili szybujące nad lasem rozpadło się w obłok. Zatoczył się i chwycił wręgi, żeby nie upaść.

- Co ty robisz...? - wybełkotał.

I wtedy zobaczył twarz Sylfany: bladą jak płótno, z oczami szklącymi się od łez.

- Na pokład... Zobacz... - wyjąkała.

Skoczył w górę, przeskakując po kilka stopni, z sercem zamienionym w lód. Widział to już oczyma duszy. Tak wyraźnie, jakby oglądał to już sto razy. Odrąbane głowy na włóczniach. Pięć - rzędem, na samym brzegu rzeki. Grunaldi. Spalle. Warfnir. Głóg. Jesion. Półprzymknięte powieki, zmętniałe oczy, uchylone usta, krwawe kikuty szyi nadziane na grot.

Wypadł na pokład i rzucił się do relingu.

Zobaczył ciemnoołowianą wodę, kłęby mgły, ledwo majaczące zarysy brzegu i wiszącą w tej mgle samotną skałę sterczącą nad rzeką.

A na szczycie sylwetkę siedzącego człowieka.

Człowieka z wędką.

Popłynęli bliżej, pojawiły się zarysy iglastych drzew rosnących na brzegu, skała zgęstniała i okazała się nachylonym kształtem wspinającym się trzy metry nad wodę, a mężczyzna zwinął linkę w ręku, zaklął na widok pustego haczyka, odciął go jednym ruchem i owinąwszy w szmatkę, schował do kieszeni, a potem wstał, poprawiając swoją skórzaną myckę z okutym brzegiem, i kiedy minęła go wilcza stewa, chwycił wantę i zeskoczył zwinnie na pokład.

- Chętnie zabrałbym się za morza, do miasta, gdzie wychodki są z kamienia - oznajmił Grunaldi. - Możecie stanąć kawałek dalej, przy zwalonym pniu, i wyłożyć trap na brzeg?

Drakkainen milczał osłupiały. Na głowie wilka z dziobu usiadł kruk i wydał tryumfalny odgłos, jakby sucha gałąź skrzypiała pod ciężarem sznura.

- Odcięli nam drogę - wyjaśnił Ostatnie Słowo. - Wyłazili zewsząd i gnali nad Trakerinę, jakby tam stanął darmowy zamtuz. Musieliśmy przeczekać, a jak przeleźli, sami zgubiliśmy się w tej zawszonej mgle, dopiero ten ptak nas wyprowadził. Wiedzieliśmy, że do Ziemi Ognia już nie zdążymy, więc poszliśmy na skróty. Przeczekaliśmy konwój, bo się baliśmy tych w białych kaftanach, co noszą cebry na głowach i palą wszystko, co tylko zobaczą.

- A skąd miałeś pewność, że ognisty okręt nie będzie szedł na końcu?

- Wiedziałem, że to ty będziesz ostatni.

Rufowa kotwica plusnęła w wodę, lina napięła się ze skrzypieniem, hamując okręt, opadł trap.

Czterech Nocnych Wędrowców wyjechało spomiędzy drzew prosto na pokład, dudniąc kopytami, ostatni prowadził luźnego wierzchowca.

Wciągnięto trap.

- Spiorę cię, jak to odeśpię - wycedził Drakkainen. - Pewnie dopiero w Ogrodzie.

W rzeczywistości spał tylko dwadzieścia jeden godzin.

Kiedy wyszedł na pokład, jego okręt minął już Żmijowe Gardło, potem ujście rzeki i zatokę, gdzie znienacka wypłynął z mgły wprost w oślepiające słońce, granatowe niebo Midgaardu i na pełne morze pokryte rzędami wydętych żagli z symbolem drzewa w kręgu. Kolejny ładunek ludzi i dobytku płynął na północ. Prosto na mury Lodowego Ogrodu.

Rozdział 13 Mury

Pijmy, choć wróg pod bramami,

pijmy, bo cisza jest krwawa,

pijmy, bo to, co przed nami,

nie radość to, nie sława.

Pijmy tę chwilę szkarłatną,

jak wino, jak świt, co już wschodzi.

Nim cień padnie na miasto

wojny, co skrycie nadchodzi.

(Śpiewka z karczmy, Lodowy Ogród)

 

Kiedy człowiek przybywa do nowego miejsca, najpierw musi się go nauczyć. Poznać. Nie tylko tego, gdzie jest gospoda, stacja karawan albo dom, w którym mieszka, albo jak trafić na targ czy gdzieś, gdzie można kupić posiłek. Musi nauczyć się też, jak wyglądają miejscowe obyczaje, poznać przynajmniej parę słów, którymi mówią mieszkańcy, poznać zapachy, smaki, dźwięki i kolory miejsca, w które trafił. Musi pozwolić, by to miejsce go trochę zmieniło.

Kiedy podróżnych jest kilka tysięcy, jest trochę inaczej. Oprócz tego, że muszą nauczyć się nowego miejsca, to miejsce musi nauczyć się ich. Kiedy wędruje cały naród, to oni zmieniają miejsce, do którego przybywają. Także wtedy, gdy przybywają w pokoju, tam, gdzie ich oczekiwano i gdzie ofiarowano gościnę. Przynoszą własne obyczaje, dźwięki swojej mowy, swoją muzykę i swoje przyprawy, nawet swoje przekleństwa. Również tak zwykłe i codzienne rzeczy, jak piwo, chleb lub pieczone mięso, w każdym kraju smakują zupełnie inaczej.

Stałem na pokładzie obok Knota, kiedy po raz pierwszy zobaczył Lodowy Ogród. Dzień był piękny, więc dachy i wieże lśniły niczym szlifowane z kryształu, strzelając w niebo, a rzędy zębatych murów i umocnienia portów były jak dumnie założone na piersi ramiona.

W pierwszej chwili aż się cofnął, otwierając usta w osłupieniu. Potem pokręcił głową i rzekł tylko:

- Ależ to wysokie...

Z daleka widział głównie wieże wyrastające ze zbocza góry, a za nią kolejne pasmo oraz jasny klif na dole. W miarę jak podpływaliśmy bliżej, coraz bardziej zadzierał głowę do góry, wciąż nie zamykając ust. Wszyscy, którzy płynęli naszym statkiem i teraz tłoczyli się na pokładzie, mieli podobne miny. Ja zaś czułem się, jakbym wracał do domu. Po raz pierwszy od lat. A równocześnie rozpierała mnie duma, zupełnie jakby Ogród był moją własnością albo jakbym zbudował go własnoręcznie.

- Po co są te wieże? Mieszka się tam?

- Poniżej są domy. Inne niż u nas, stykają się ścianami, są węższe i wyższe, ale całkiem wygodne. Wieże są... no, do obserwacji. - Szczerze mówiąc, właściwie nie miałem pojęcia, po co są te wszystkie wieże. - Są tam też drzewa, gospody, ogrody i targowiska. Jak w mieście.

- I uroczysko - powiedział Cień zza swojej kolczugi. - Tego nam nie powiedziałeś. Aż tu je czuć.

- To miasto zrodził wulkan, którym władał Czyniący. I to wam powiedziałem. Czego się spodziewałeś w takim razie? To nie jest Amitraj ani też Kirenen i panują tu inne prawa. Byłem Nosicielem Losu, a nie jego twórcą. Także tego, żeby was tu sprowadzić, nie wymyśliłem sam, bo nawet w głowie mi nie postało, że coś takiego może być możliwe. Wymyślił to jeszcze inny Czyniący.

- Ten, który chce zabić Nahel Ifriję?

- I ją, i króla Węży. Przybył na ten świat, żeby naprawić to, co zepsuto, podnosząc imiona bogów, oraz żeby usunąć Czyniących. Nie wiem do końca, co zamierza, i nie wiem, co się stanie. Zrobiłem to, co nakazał cesarz, by ratować Kirenenów. To, co okazało się z obrzędu Pytania. Lecz ja nie wiem, co to było za pytanie, ani tym bardziej nie znam odpowiedzi. Nie znam przyszłości.

- Będzie wojna - oznajmił Cień. - Wiedziesz nas na wojnę.

- Los wiedzie nas na wojnę, nie ja. Ja byłem tylko posłańcem.

- Wiem jedynie, że wojna nastąpi, ale nic więcej. To, co się stanie później, jeszcze się nie ustaliło i jest jak mgła. Nie wiadomo więc, czy ta wojna przyniesie nam coś dobrego, czy złego.

- A co wojna może przynieść dobrego? - zapytałem. - To tylko konieczność pokonania wrogów. Czasem jest to niezbędne.

- Choćby to, że jeśli obronimy to miasto, naprawdę stanie się naszym domem.

- Spójrzcie na te mury - powiedział Knot. - Na te wszystkie machiny. To miasto może być niezdobyte, o ile mieszkańcy będą mieli ducha. Jeśli nie, nic nie da najpotężniejszy mur ani największy trebusz. I tak czekała nas bitwa. Na tych murach będziemy w lepszej sytuacji niż zagnani do doliny, mając li i wyłącznie pustynię za plecami.

Dzielnica nazywała się po prostu Kirenohara - Nowy Kirenen. Znajdowała się za drugim pierścieniem murów, nad Kawernami. Mimo że domy, ulice i zaułki były takie same jak wszędzie w Lodowym Ogrodzie, już po paru dniach pojawiły się nieuchwytne znaki, że jest inna. Stanęły stragany i uliczne ruszty, a przy nich mężczyźni żonglujący nożami, siekający kawałki mięsa i ryb, które opiekali na rozgrzanych blachach; pomiędzy ścianami domów rozwieszono sznurki, na których kołysały się papierowe lampiony przynoszące pomyślność, a ulicami kroczyli przechodnie, dumnie noszący kurty z klanowymi znakami. Takie same znaki załopotały na proporcach przed domami. W tawernach i na ulicach zaczęła rozbrzmiewać kireneńska muzyka i pieśni.

Moi rodacy krążyli po targach, bezskutecznie szukając czegokolwiek znajomego, z czego dałoby się sporządzać ich potrawy, w ciągu jednego dnia wykupili rzadko tu spotykane orzechy na napar i nigdzie poza swoją dzielnicą nie mogli znaleźć palmowego wina ani durry.

Byli tacy, którzy wybierali się poza twierdzę i wędrowali po wyspie, szukając odpowiednich miejsc na pola, pastwiska i klanowe domy.

Inni uważali, że miasto jest dziwaczne i zbyt nowoczesne, a klimat zbyt zimny.

Byli tacy, którzy czuli się dotknięci tym, że nikt nie rozumie ani słowa po kireneńsku i niewiele co po amitrajsku.

Zdarzali się też tacy, którzy upierali się, by wszystkie napisy w mieście dodatkowo zapisywano koraganą.

I wszyscy przychodzili z tym do mnie.

Za radą Fjollsfinna spisałem koraganą proste zdania w mowie Wybrzeża - pozdrowienia, nazwy potraw i różnych codziennych rzeczy, to, co zwykle mówi się na co dzień, a obok to samo po kireneńsku. On zaś kazał wyrzeźbić ogromną pieczęć, na której znajdowały się te same znaki, które zapisałem, i odbić ją na wielu kawałkach papieru, które potem rozdano Kirenenom.

Poza tym nie miałem najmniejszej ochoty zajmować się takimi sprawami. Moja misja została wypełniona. Skończył się czas tułaczki w poszukiwaniu linii losu. Pozostało mi to samo zadanie, które mieli wszyscy w Lodowym Ogrodzie. W razie potrzeby stanąć na murach miasta.

Musiałem do tego przywyknąć. Wydawało mi się, że odkąd pamiętam, nie robię nic innego, tylko wędruję, uciekam i szukam poplątanych ścieżek, które mają mnie doprowadzić do celu. Wiedziałem, po co otwieram oczy. Teraz ten cel został osiągnięty - nazywał się Nowy Kirenen i mogłem w każdej chwili tam pójść i obejrzeć go na własne oczy. A jednak nie potrafiłem się tym cieszyć. Może dlatego, że nie mogła go zobaczyć Woda córka Tkaczki. A może nie wiedziałem, co miałbym robić dalej.

Od lat zmieniałem imiona, jedno po drugim, jak maski. Teraz mogłem je wszystkie odrzucić. Tahaldin Tendżaruk, władca Tygrysiego Tronu, Pan Świata i Pierwszy Jeździec, Nosiciel Losu, Agyren Kysaldym, Ardżuk Hatarmał. Wszystkie moje maski.

Jako Filar syn Oszczepnika z klanu Żurawia czułem się po prostu nagi. Byłem jednym z wielu Kirenenów w mieście i nie musiałem się już zastanawiać, jak się właściwie dzisiaj nazywam.

Na szczęście byłem jeszcze Nocnym Wędrowcem. Mogłem zaufać Ulfowi i uwierzyć, że wie, co robi, chociaż czasami sprawiał wrażenie, że nie jest tego pewien. Najbardziej ze wszystkiego chciałem zabić przeklętą Nahel Ifriję, ale tego sam nie byłem w stanie dokonać, więc jedyne, co mogłem uczynić w tej sprawie, to zdać się na niego.

Zaś Tygrysiego Tronu nie chciałbym objąć, nawet gdyby dawano mi go za darmo.

Filar syn Oszczepnika, tohimon klanu Żurawia - to w zupełności wystarczyło.

Kiedy nasza flota dotarła do miasta, Ulfa wciąż nie było. Jego okręty zgromadziły się jakiś tydzień po naszym wypłynięciu, a od tamtej pory nikt nic o nich nie wiedział, tak samo jak o pozostałych Nocnych Wędrowcach, ponad trzech setkach okrętów i całym klanie Żeglarzy, którzy mieli na nich przybyć.

Co dzień o zmierzchu wychodziłem na miejskie mury, by patrzeć z nich na południe, w pustą taflę morza.

Potem siadaliśmy we czterech w tawernie przy murach Nowego Kirenenu, popijając palmowe wino, bo wiedzieliśmy, że jego zapasy nie wystarczą już na długo.

Wszyscy czuliśmy się puści i zmęczeni. Rozmawialiśmy o jakichś błahych sprawach, starając się nie spoglądać na majaczące wokół na murach wielkie arkabalisty i trebuszety. Przez tamte kilka dni nie mieliśmy nic lepszego do roboty, więc spędzaliśmy tak sporo czasu, udając, że możemy żyć w spokoju, ale wiedzieliśmy, że najgorsze dopiero nadejdzie.

Pewnego popołudnia, kiedy siedzieliśmy w tawernie, jedząc potrawkę z jakichś mięczaków, którą gospodarz rozpaczliwie usiłował doprawić po kireneńsku, usłyszeliśmy gwałtowne dzwonienie wszystkich dzwonów na wieżach. Dźwięk niósł się echem po całym mieście, zagłuszając nawet wszechobecny plusk wody w kanałach i korytach, a zaraz potem rozległo się głuche zawodzenie konchy Ogrodu.

Spojrzeliśmy tylko na siebie, a potem wstaliśmy i wypadliśmy na zewnątrz, N’Dele rzucił srebrną monetę na stół, kiedy my już gnaliśmy ulicami. Gdy dotarliśmy na mur, na parapetach tłoczyły się już setki ludzi.

Najpierw widać było jakieś drobne plamki na horyzoncie, ale po kilku chwilach patrzenia zaczęły rosnąć, a z tyłu wynurzały się wciąż kolejne, poczynając od czubków masztów, jakby morze było wzgórzem. Staliśmy w ciszy, wypatrując znaków na żaglach, ale przez dłuższy czas były to tylko lśniące na tle nieba białe punkciki. Upłynęło trochę czasu, kiedy setki ludzi na murach trwały w zupełnym milczeniu, aż ktoś o bystrym wzroku powiedział: „Drzewo”.

Po nim następny i następny, a w końcu cały tłum na blankach zaczął skandować to słowo, aż utonęło w setce głosów i nie dało się go rozpoznać, brzmiało to jak szczekanie.

Okręty tymczasem ciągnęły w czterech długich rzędach, na żaglach rzeczywiście widniał symbol drzewa i nie był to raczej podstęp Węży, ponieważ okrąg wokół symbolu dodano w ostatniej chwili, przed wyruszeniem, przedtem okręty Ogrodu, o ile w ogóle nosiły własne znaki, miały jedynie wizerunek pnia z gałęziami.

Zeszliśmy z muru i powędrowali ulicami do głównego portu wojennego, przepychając się w ciżbie i trzymając w ręku nasze srebrne medaliony ze znakiem drzewa, bo co chwila trafialiśmy na szpalery miejskich strażników.

Do portu nie wpuszczano nikogo, kto nie miał takiego medalionu albo nie należał do załogi okrętu, więc na pirsach było już spokojniej.

Czekaliśmy ze dwie godziny, zanim pierwszy wilczy okręt w towarzystwie dwóch ognistych, o obitych miedzią burtach minęły wieże w wejściu do kanału i podpłynęły do kamiennego brzegu, by rzucić cumy. To Nocny Wędrowiec podał mi linę, a ja uwiązałem ją do kamiennego pachołka.

Oczywiście potem ściskaliśmy sobie na powitanie nadgarstki i ramiona, krzyczeliśmy i mówiliśmy jeden przez drugiego. Później szliśmy na Górny Zamek, by tam siedzieć w wielkiej jadalni na uczcie, opowiadać o tym, co przeżyliśmy, i wciąż przeliczać się nawzajem, bo nie mogliśmy uwierzyć, że żaden z nas nie zginął. Sprawy, które są oczywiste i dlatego nie warto o nich opowiadać, ale po stokroć warto je przeżyć. Tak to już jest, że dobre chwile i dobre rzeczy, takie jak smak mięsa, wino w pucharze, bracia broni u boku, światło igrające w krysztale, muzyka i śmiechy, rzadko trafiają do opowieści. Ale zapamiętałem tamten czas, bo to była chwila naszego tryumfu. Wiedzieliśmy, że cokolwiek wydarzy się dalej, to, co mieliśmy zrobić do tej pory, zrobiliśmy, choć wydawało się to niemożliwe. Wciąż widzę ich przed oczami. Zdrowych, śmiejących się, żywych.

Ludzie Ognia mieli przy sobie swoje kobiety, dzieci Grunaldiego biegały po komnacie, usiłując ślizgać się na butach po gładkich kamiennych posadzkach, siedział z nami brat Sylfany, będący kimś w rodzaju tohimona między nimi. Mąż niewiele starszy ode mnie, z długimi włosami ujętymi w srebrną opaskę i ze świeżą blizną na twarzy.

Wszyscy zdrowi i bezpieczni od czarno-czerwonych hord króla Węży. Od jeźdźców w smoczych hełmach i powstających z błota potworów, zdolnych kruszyć bramy.

Na razie.

Tymczasem otwarto kolejne dzielnice, w których ich ludzie zajmują domy, składają swój dobytek i kroczą ulicami. Zapewne większość nie zostanie w Ogrodzie. Jeśli zwyciężymy w wojnie, zapewne powrócą na swoje ziemie, by tam ciąć drzewa i na nowo stawiać swoje siedziby, obsiewać pola i odbudowywać stada. Ale na razie są bezpieczni.

Tymczasem.

Tuż obok była Kirenohara, dzielnica pełna moich ludzi. Zajęli już budynki, a w pomieszczeniach na poziomie ulicy już zaczęli urządzać warsztaty, by każdy mógł oddawać się swojemu świętemu rzemiosłu. Już rozwiesili lampiony i wystawili pierwsze stragany.

Daleko od amitrajskiego wojska, Czerwonych Wież, Pramatki i jej kapłanów. Daleko od kast, pól użyźnianych ludzkimi ciałami i stołów ofiarnych. Daleko od rydwanów i sierpów jazdy. Ukryci za murami, oddzieleni morzami i pustynią. Bezpieczni od Nahel Ifrii i jej szaleństwa każącego, by wszystko stało się jednym.

Póki co.

Na razie tryumfowaliśmy.

Więc chłonąłem cierpko-słodki smak wina i ambrii, delektowałem się chrupiącą skórką pieczonego prosięcia albo kiszonymi warzywami, maczałem gotowane bulwy rzepniaków w maśle, śmiałem się z innymi i gawędziłem. Chłonąłem w siebie smak i zapach, dźwięki muzyki.

Przez kolejne dni nic się nie działo poza tym, że gród gorączkowo przygotowywał się do obrony. Zewsząd dobiegał łoskot młotów bijących w belki i składano kolejne machiny, które pojawiły się wzdłuż pasma górskiego oddzielającego Lodowy Ogród od reszty wyspy i otaczającego ciepłe jezioro. Od strony równin góry wznosiły się skalną ścianą i na jej szczycie także znajdował się mur, były krenelaże i basteje, ale tak wkomponowane w skałę, że z dołu nikt by ich nie zauważył. Jedyna droga do Ogrodu, którą kiedyś, jak sam twierdził, nadeszli ludzie Grunaldiego, wiodąca przez wąską przełęcz, została zasypana głazami, a wokół na bastejach zbudowanych wśród ukrytych półek skalnych ustawiono machiny mogące miotać zapalające pociski oraz takie, które wyrzucały po trzy oszczepy naraz, a z tyłu, pod osłoną skał i muru, stanęły wielkie, strzelające w górę balisty, które miały torsje na wysokości dachu domu, skręcone z lin grubości mojego nadgarstka, a toczono je na kołach wyższych od człowieka, zaprzęgiem dwunastu wołów.

Daleko w lasach słychać było bicie młotów, w nocy na całej wyspie płonęły ognie.

Węże nadeszli tydzień później.

Bicie dzwonów i ryk konchy rozległy się, kiedy tylko na wschodzie pojawił się pierwszy brzask i cokolwiek dało się wypatrzyć. Gdy niebo zaczęło robić się szare, zobaczyliśmy, że morze jest pełne okrętów. Maszty sięgały aż po horyzont i wydawało się, że ciągnie na nas każdy statek, jaki kiedykolwiek kołysał się na tych wodach. Gdziekolwiek się spojrzało, mrowiły się żagle, całymi ławicami, jak jesienne liście. Większość z tego to były wilcze okręty, jakie widywałem tu najczęściej, ale zdarzały się też jakieś wielkie i płaskie, trochę podobne do amitrajskich galer bojowych, podobnie jak one robiły trzema rzędami wioseł, ale niosły na górnym pokładzie aż cztery wielkie balisty.


Date: 2016-01-03; view: 572


<== previous page | next page ==>
Rozdział 12 Ogień i mgła 2 page | Rozdział 12 Ogień i mgła 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)