Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 12 Ogień i mgła 2 page

Tyle że z punktu widzenia załogi wszyscy jarzyli się bladą, ale doskonale widoczną zielonkawą poświatą, jakby wymalowano ich fosforem. Oni sami widzieli jedynie ciemny zarys tajemniczego okrętu sunącego bez wioseł wzdłuż brzegu, a za rufą wstającą z wody ścianę mgły.

Pokład wydawał się zupełnie pusty, dopiero kiedy dwa obite miedzią syfony obróciły się w ich stronę, zobaczyli, że za kwadratową tarczą czai się coś, co przypomina człowieka o ciele jak pień drzewa, a zamiast głowy ma tępo zakończony walec i wpatruje się w nich martwo dwoma okrągłymi, połyskującymi ślepiami, jakby widział przez mgłę i ciemność.

To było ostatnie, co zobaczyli, zanim prosto w ich twarze trysnął strumień płynnego ognia.

Syfon eskortowca plunął krótkim, jednosekundowym strzałem, pod pokładem załomotały pompy, wyrównując ciśnienie.

I wystarczyło. Zarośla na brzegu okryły się natychmiast ścianą płomieni, z której zaczęły wytaczać się wyjące sylwetki, całe obrośnięte ognistymi piórami, rzucając się w wodę, co niewiele zmieniło, bo to była prawdziwa smocza oliwa, płonąca pod wodą i zmieniająca ją w bulgocącą zupę.

Zza burty wstał rząd strzelców z uniesionymi kuszami. Rozległ się łomot zwalnianych cięciw, zaraz potem terkot naciągów i krzyki ucichły. Słychać było tylko huk i trzask płomieni, pożerających krzewy i drzewa na brzegu, barwiących mgłę na pomarańczowo i rysujących się jaskrawą plamą na wodzie.

Okręty znikły w dole rzeki tak samo cicho i tajemniczo, jak się pojawiły.

- Jeszcze raz - powiedział Drakkainen cierpliwie. - Wszyscy wiedzą, co mają robić?

Siedzieli pod pokładem przy długim stole, w świetle fluorescencyjnej lampy. Grunaldi, Spalle, Warfnir, Głóg i Jesion mieli na sobie pełen rynsztunek Nocnych Wędrowców wraz z czernionymi półpancerzami z utwardzanej skóry i stalowych lamelek, zaś Drakkainen miał taką minę, jakby wysyłał przedszkolaków na pole minowe.

- Słowo daję! - rozzłościł się Grunaldi. - Skąd u ciebie taka pewność, żeśmy wszyscy niespełna rozumu? Mamy wysiąść, przejechać przez las i Spalone Wzgórza do miejsca, gdzie Trakerina zbliża się najbardziej do Dragoriny, tam utopić jeden duży dzbanek i wracać na skróty przez nasze ziemie, żeby dostać się w okolice Domu Ognia. Kryć się przed Wężami, nie rzucać się w pięciu na całą armię, wyjąc i wywijając toporami, nie dać się zabić, nie stłuc za wcześnie dzbanka. Czyś ty kiedy widział, jak któryś z nas skacze na setkę zbrojnych z udźcem w ręku? Przeżyliśmy w tych lasach od urodzenia, choć nie pojmuję, jak to się nam udało, skoro nie było w okolicy ciebie z wiechciem w ręku, gotowego podcierać nam zadki!



- Wolałbym iść z wami - powiedział Drakkainen.

- A ja bym wolał siedzieć w cebrze z wodą, trzema dzierlatkami i dzbanem - wyrwał się Spalle.

- A pewnie - warknął Grunaldi. - I kaczką.

- A na co mi kaczka?

- A na co ci dzierlatki?

- Dobra. Chcę być pewien, czy znajdziecie Trakerinę - przerwał Vuko.

- A jakim sposobem można nie znaleźć rzeki? Byłem tam kiedyś, to i trafię z powrotem. Ty się musisz od nowa uczyć drogi za każdym razem? Strach pomyśleć, jak znajdujesz wychodek.

- Teraz to. - Zwiadowca położył przed nimi pięć metalowych flakoników. - Co popas wylejcie trochę na rękę, natrzyjcie ubranie i końskie kropierze. To sprawi, że we mgle ciężko was będzie zobaczyć. Wystarczy, że przypadniecie w bezruchu, a staniecie się jak kłęby oparu. Ja będę co jakiś czas sprawdzał, jak wam idzie, ale wtedy będę mógł tylko patrzeć. Nie zdołam wam pomóc. Może się jednak zdarzyć, że usłyszycie mnie we śnie. Jeśli przyśnicie...

- ...skrzydlatą głowę, to będziesz ty. Nie należy piszczeć ani rzucać kamieniami.

- Wchodzimy na rozlewisko! - Sternik uchylił nieco klapę zejściówki i zaraz zatrzasnął ją z powrotem. Drakkainen nasunął osłonę na lampę i w kabinie zapanowała doskonała ciemność.

Nocni Wędrowcy założyli hełmy i zapięli maski, słychać było tylko ciche szczękanie oporządzenia.

Na pokładzie było odrobinę jaśniej, ale niewiele. Okręt sunął ku lewemu brzegowi, podnosząc boczne miecze, jeden z eskortowców przepłynął powoli wzdłuż żwirowej plaży, obracając monitory w ciemność lasu, a potem wykręcił szerokim łukiem na środek rozlewiska, drugi ognisty okręt sunął na tyłach.

- Trzymać się! - rzucił sternik zduszonym szeptem. Statek zbliżył się na dziesięć metrów do brzegu, chrzęszcząc obitym blachą kilem o żwirowate dno, a potem pochylił się i stanął. Słychać było, jak wewnątrz poprzesuwały się jakieś ciężkie pakunki, zarżał koń, ktoś zaklął cicho.

Z burty opuszczono szeroki trap, zastukotały kopyta, pojedynczy jeździec pokłusował w dół, rozchlapując płytką wodę, za nim dwóch niosących pomiędzy końmi wielki, zaczopowany dzban umieszczony w drewnianej kołysce, na koniec jeszcze dwóch. Na plaży ostatni z nich odwrócił się i uniósł kuszę na pożegnanie, po czym cały oddział ruszył żwawym truchtem pomiędzy drzewa.

A potem nadpłynęła mgła, jakby wylała się z lasu kłębami i pasmami zatapiającymi okolicę. Kiedy ogarnęła jeźdźców, nagle wtopili się w nią i zamienili w niewyraźne kształty, nieco tylko gęstsze od samego oparu. Pozostał tętent, niezbyt donośny wśród piachu, mchu i mokrej ziemi.

Z prawej burty z chlupnięciem wyrzucono kotwicę, po czym lina napięła się, zaskrzypiał kabestan, wyciągając dziób z powrotem na wodę. Wypukłe cielsko burty zachrzęściło na żwirze, zabulgotała rzeka, wdzierając się między kil a dno, okręt odwrócił się ciężko, potem szybciej i wypłynął w nurt, podejmując swoją nocną podróż. Pozostała jedynie mgła i rzeka.

Na wielkie jezioro przy ruinach Domu Ognia okręty wpłynęły następnego dnia po południu. Opłynęły rozlewisko wzdłuż brzegów, płosząc stada kraczących ptaków wśród snującego się z czarnych pogorzelisk dymu, odoru spalenizny i padliny.

Prowadzący wilczy okręt zacumował w pobliżu dworu, pozostałe rozstawiły się na jeziorze z monitorami gotowymi do strzału.

A potem nadeszła mgła, zatapiając okręty, jezioro, brzegi i las.

Zaczęło się bezproduktywne czekanie.

Strzelcy zajęli stanowiska przy burtach, naffatuni nie oddalali się od swoich syfonów i wszyscy siedzieli, wypatrując oczy przez białe, spowijające świat opary.

Nawet ptaki przestały krakać i zapadła cisza. Czasem jedynie lekki wiatr zagwizdał na wantach, kapała woda skraplająca się na olinowaniu. Od czasu do czasu ktoś zakaszlał albo przeszedł się z tupotem po pokładzie.

Nic.

Mgła, czekanie i trzy okręty majaczące na spokojnej wodzie.

Drakkainen spuścił nogi za burtę i pykał z fajki. Sylfana usiadła tuż obok, opierając się o niego ramieniem, i patrzyła na poczerniałe belki swojej sadyby.

- Kiedy byłam mała, bawiłam się na tamtej wieży i na krużgankach. Albo na plaży przed bramą - szepnęła. - Całe życie... A teraz nie umiem rozpoznać tego brzegu bez Domu Ognia.

Wokół jeziora było zupełnie pusto. Nic się nie działo. Nie pojawiały się nawet zwierzęta, bo wszystko, co żyło w okolicy, dawno skończyło w wędzarni, na rożnie albo w garnkach, zalane własnym tłuszczem.

Prawie nie rozmawiali, a jeśli już, to ściszonymi głosami, zatopieni w wojennym czekaniu. Dotarli na miejsce, a teraz gdzie indziej miały nastąpić kolejne wydarzenia, niezbędne, by można było ruszyć dalej i przejść do następnego etapu. Wojna. Przemarsze, manewry oddziałów, kontrmarsze, ruchy wojsk i czekanie pomiędzy tym.

Więc należało czekać.

Wielki czarny kruk usiadł raptem na drewnianym relingu i zakrakał, kierując na Drakkainena paciorkowate oko.

- Nevermore, to ty? - ucieszył się zwiadowca.

- Braat! - powiedział kruk.

- Nie znikaj - poprosił Drakkainen. - Rano będę miał dla ciebie małe zadanie.

Ptak umościł się na poręczy i nastroszył pióra, najwyraźniej zamierzając czekać razem z nimi.

Dźwięk usłyszeli o zmroku. Posępne, przeciągłe zawodzenie, które dobiegało gdzieś z bardzo daleka, toczyło się po niebie jak skarga pokutującej duszy, ledwie słyszalne, a jednak wyraźne. Po chwili odpowiedziały mu takie same dźwięki z różnych miejsc, jedne bliżej, drugie dalej.

- Rogi Węży - powiedziała Sylfana.

Na wszystkich trzech pokładach rozległ się tupot strzelców biegnących na swoje stanowiska, oba ogniste okręty wciągnęły kotwice i zaczęły opływać brzegi, węsząc lufami monitorów.

- Zwołują się - stwierdził Vuko. - Teraz wszystko zależy od tego dokąd. Jeśli zobaczymy ich tutaj, to znaczy, że nie dali się nabrać i mamy problem. Jeśli nie, to może idą tam, gdzie chcę, żeby poszli.

Nie było innego wyjścia, tylko czekać.

Kiedy zapadła ciemność, Węże nie pokazali się w okolicy, ale rogi wciąż było słychać.

Vuko zszedł pod pokład i otworzył drzwi pomieszczenia, w którym czekała maska. Dopił, odstawił kubek, zaklął szpetnie, a potem westchnął i włożył twarz w srebrzysty odlew.

Wrażenie było takie, jakby natychmiast wystartował pionowo przez pokład i pomknął w górę, nad statek. W dziwnym, magicznym widzeniu mgła była właściwie niewidoczna, ledwie zaznaczona, jak leciutki opar, a nie gęste mleko, które zatapiało całą okolicę. Najpierw zawinął ciasną pętlę wokół jeziora, a potem pomknął na północny wschód, bo to było teraz najpilniejsze.

Leciał na dość dużym pułapie, mając nadzieję, że zdarzający się w oddziałach Węży Pieśniarze nie wyczują go na nocnym niebie. Bo widział ich. Drobne, jarzące się pomarańczowo punkciki schodzące z gór, zbiegające się do traktów, gdzie grupowały się w płonące strumyki, jakby każdy niósł pochodnię.

Przez jakiś czas zataczał nad nimi wielkie koła, niczym polujący jastrząb, bo musiał mieć pewność.

Podążali na wschód.

W pośpiechu i dość chaotycznie, plącząc się i gubiąc ścieżki we mgle, ale jednak wyraźnie ciągnęli w stronę brzegów trzeciej z kolei rzeki Wybrzeża Żagli, spływającej z głównego górskiego masywu.

Szli ku Trakerinie.

Poleciał w tym samym kierunku, śmigając nad połacią lasu, potem skoczyły ku niemu wzgórza, jakaś skalista równina, znowu lasy, a wreszcie pasmo rzeki migocącej w ciemnościach jak polerowana stal.

Zrobił ciasny zwrot przez skrzydło i pomknął w górę Trakeriny wijącej się wśród lasu i równin. Po kilkunastu minutach szalonego pędu nad rzeką zobaczył mgłę spowijającą nurt oraz oba brzegi i pełznącą w głąb lądu. Dla niego był to delikatny opar, ale każdemu, kto zbliżał się w stronę Trakeriny, trudno byłoby zobaczyć cokolwiek wyraźnie choćby na dziesięć metrów.

A na rzece wśród kłębów mgły majaczyły okręty. Dziesiątki i setki okrętów przedzierających się przez gęsty niczym mleko opar, istny wędrujący pod prąd las masztów. Pojawiały się i znikały sterczące w górę wilcze stewy, zadarte rufowe kasztele, słychać było plusk wioseł, okrzyki załogi, tupot. Gigantyczna widmowa flota sunąca w górę trzeciej rzeki Wybrzeża, mijająca o kilkanaście kilometrów pasmo górskie, z którego dumnie wznosiła się w niebo góra kryjąca Spaloną Gawrę. Rzeki będącej zupełnie sensowną drogą ewakuacji, może nawet dogodniejszą niż Dragorina. Okręty pojawiały się i znikały, mieszały się z mgłą, czasem rozmywały albo przybierały dziwaczne kształty, ale nikt, kto obserwował je z brzegu, nie miałby wątpliwości, na co patrzy.

Nadal nie było wiadomo, jak potoczyły się losy grupy dywersyjnej, ale jedno stało się pewne - zawartość niesionego pomiędzy wierzchowcami pitosa znalazła się w wodzie.

Drakkainen tryumfalnie wykręcił dwie beczki, a potem pętlę, wyprysnął w górę i postawił jeszcze coś w rodzaju „kobry Pugaczowa”, ot, tak sobie. I zaraz pomknął w dalszą drogę.

Prawdziwe okręty ciągnące drugą rzeką Wybrzeża dla odmiany tonęły w oparze całkowicie, zmieniały się w trochę gęstsze kłęby, ledwie prześwitywały przez zasłonę mgły i trzeba było wiedzieć z całą pewnością, że flota sunie rzeką, żeby ją w ogóle wypatrzyć. Ostatnie jednostki wchodziły właśnie na redę zasnutego białą zasłoną Żmijowego Gardła, a pierwsze ciągnęły już paręnaście kilometrów w górę Dragoriny.

Przeleciał wzdłuż konwoju, po czym pomknął prosto na północny wschód, ku górom, tym razem ignorując zupełnie rzekę, mgłę i oddziały Węży ciągnące w gwiaździstym marszu nad Trakerinę, co chwila przekazujące ten sam ponury sygnał rogiem, jak zwołujące się watahy wilków.

Mimo że szukał przeklętej góry po raz trzeci, po staremu zaplątał się wokół szczytów. Podejrzewał, że tak działa magiczny kamuflaż, którym szczyt z siebie emanował. Nie wiedział, co tam kiedyś było - jakieś miejsce kultu lub jeszcze co innego, dość, że musiał zmienić sposób patrzenia, zamknąć oko widzące nadnaturalną stronę świata, żeby masyw wyłonił się spośród chmur i stał się znajomą bryłą.

Kiedy przeleciał nad obozem, przez chwilę znowu nie widział nic, ale za moment skoncentrował się i nagle przed jego oczami wyłonił się płaskowyż, a na nim rzędy wozów i mrowiące się wszędzie drobne ludzkie sylwetki. Ładowano wory, toczono beczki, broń noszono całymi naręczami, mało kto chodził normalnie, każdy przynajmniej truchtał. Na całym dziedzińcu płonęły lampy i nadal pracowano mimo głuchej nocy.

Vuko uznał to za dobry znak, a potem runął w kręte korytarze, szukając drogi do alkowy Atleifa.

Na szczęście młody styrsman spał posłusznie, mając najwyraźniej nadzieję, że we śnie dotrą do niego wieści.

- Atleifie synu Atlego, Krzemienny Koniu! Styrsmanie Ludzi Ognia!

Atleif mruknął coś nieokreślonego w poduszkę ze zrolowanej kapy. Przy drugim wołaniu przewrócił się na bok i wymamrotał jeszcze bardziej niewyraźnie, ale tym razem Vuko usłyszał już dziwaczny studzienny pogłos i słowa:

- Ulfie...? Nitj’sefni?

- Już czas, Atleifie. Kraj spowiła mgła, w której słychać rogi Węży. Słychać, jak zwołują się nad brzeg Trakeriny, bo tam widzą okręty. Będą więc łowić mgłę, strzelać do widziadeł i ścigać widma. Jutro kruk siądzie ci na ramieniu, by zamknąć usta niedowiarkom. Ruszajcie o świcie. Prosto przez Czarcią Sztolnię do Domu Ognia. Czas, Atleifie. Zapamiętaj, co powiedziałem. Zrozumiałeś?

- Tak, Ulfie... Czy Sylfana...?

- Czeka razem ze mną na jeziorze. Jutro ją zobaczysz. Bywaj!

- Znajdź drogę, Ulfie - wymamrotał Atleif i odwrócił się na bok, a potem zachrapał, jakby po raz pierwszy od miesięcy mógł zasnąć głęboko i spokojnie.

Skrzydlate widmo znów wzbiło się nad szczyt Spalonej Gawry i pomknęło w górę. Vuko spojrzał na obie rzeki migoczące po obu stronach horyzontu i wykoncypował powrotną trasę, którą mogli wybrać Nocni Wędrowcy. A potem opadł w dół, przemierzając szlak zygzakiem, ale nie spotkał nikogo.

Następny dzień znów wypełniało zwalające z nóg, bezproduktywne, spalające nerwy oczekiwanie. Trwanie we mgle, nasłuchiwanie, wypatrywanie, czy nie pojawią się w niej fosforyzujące sylwetki. Pętanie się po pokładzie, majtanie nogami z burty i patrzenie w kłęby białej nicości nad ołowianą wodą. Ale jednak wszystko z kuszą pod ręką i sakwą pełną bełtów przy pasie. Od czasu do czasu to na jednym ognistym statku, to drugim rozlegał się bełkotliwy dźwięk pomp dobijających ciśnienie w zbiorniku miotacza. Strzelcy grali w deseczki, siedząc przy burcie, z kuszami na kolanach.

Pierwsze, co zrobił jeszcze o świcie, kiedy tylko odkleił twarz od maski, to znalazł kruka drzemiącego na relingu i pogłaskał go delikatnie po okrytym lśniącą czernią grzbiecie.

- Leć do Spalonej Gawry, Nevermore. Na wschód stąd, na szczycie góry osłoniętym przed magicznym okiem, znajdź Atleifa i usiądź mu na ramieniu. A potem leć na północ i znajdź mi ich. Znajdź moich ludzi.

A potem poszedł odsypiać nocne loty, ale i tak budził się co chwila i wychodził na pokład.

Albo patrzył z rufy w mgłę od tej strony jeziora, gdzie wypływała z niego Dragorina, wypatrując rzędów stew, żagli i kadłubów swojej floty, albo schodził na plażę i maszerował za częstokoły i wały Domu Ognia, by wpatrywać się bezproduktywnie w nieruchomy, zarzucony zwęglonymi deskami i zasypany popiołem dziedziniec, albo z kolei siedział na burcie, wgapiając się w las w nadziei, że zasłona utkana z mgły i gałęzi wypluje pięciu jeźdźców w strojach Nocnych Wędrowców.

A potem schodził na siłę pod pokład i usiłował spać.

Za którymś razem Sylfana, siedząca na forkasztelu i zajęta przygryzaniem skórek przy paznokciach, zeszła zaraz za Drakkainenem i starannie zamknęła za sobą drzwi.

Resztę dnia spędził, śpiąc i jedząc na przemian, bo trwający całą noc stan magicznej koncentracji wycieńczył mu organizm do tego stopnia, że instynkt zapędził Vuka do kambuza, każąc pożerać kiełbasy, rwać placki chleba, na zmianę gryźć wędzony ser i chrupać marynaty prosto ze słoja.

A czas ciekł monotonnie. Godzina za godziną.

A potem ruszył nagle z kopyta. Ni z tego, ni z owego, jakby ktoś go nagle odkorkował.

Najpierw pojawiły się okręty.

Usłyszeli jeden sygnał grany na rogu, brzmiący dziko i ponuro, ale zupełnie inaczej niż rogi Węży, a za minutę mgła wypluła okręty, jeden za drugim, całym rzędem. W mgnieniu oka jezioro zapełniło się kadłubami, łopocącymi żaglami, tupotem i okrzykami załogi. Mglista, dławiąca cisza znikła, wypełniona skrzypieniem desek, szumem wody rozcinanej dziobami, stukiem wioseł.

Statki wpływały szeregiem i sunęły wzdłuż lewego brzegu, opływając jezioro, by ustawiać długi wąż kadłubów aż pod zrujnowany pomost Domu Ognia.

Drakkainen wykrzykiwał komendy, a żeglarz stojący wysoko na rufowym forkasztelu przekazywał je pozostałym jednostkom, wywijając proporcem jak opętany. Jezioro było spore, w dobrą pogodę drugi brzeg stanowił tylko cienką linię, ale kiedy pierwsze statki zrównały się z Domem Ognia, kolejne wypływały z Dragoriny, zbijając się we mgle w manewrujące nerwowo gromady, i wydawało się, że panuje na nim piekielny tłok. Mgła, która skrywała flotę przed oczami wroga, teraz okazała się przekleństwem, wywołując pływający chaos i coś, co najbardziej kojarzyło się z godzinami szczytu. Brakowało jedynie klaksonów.

Opanowanie floty i uformowanie czegoś będącego jako tako sterowalnym szykiem za pomocą sygnałów proporcem i okrzyków, przekazywanych między pokładami tych statków, które w ogóle widziały się nawzajem, zabrało ponad trzy godziny. Co gorsza, nie mogli użyć rogów, bo ich dźwięk niósł się na kilometry. Drakkainen ochrypł w tym czasie i nabrał pewności, że udało mu się spowodować jakiś pływający węzeł gordyjski, który przetnie tylko nadejście Węży.

Kiedy raptem w bramie grodu pojawiło się kilku ludzi, z wysiłkiem odstawiających na bok resztki strzaskanych wrót, nawet tego nie zauważył, nadzorując cumowanie, manewry i kolejności. Na tym etapie konwój zbił się już w szeroką rzekę okrętów, istną tratwę z setek kadłubów, i można było ograniczyć się do wołania, a na pytanie skierowane do straży tylnej dostawało się odpowiedź zaledwie po pięciu minutach.

Kiedy wreszcie spojrzał, pogruchotane tramy zostały już odsunięte, a przez zasypaną fosę maszerował Atleif w otoczeniu przybocznych, z mieczem w dłoni i tarczą na ramieniu, a za nim szło dwunastu kapłanów Boga Kowala w swoich wyszywanych bluzach i idiotycznych skórzanych kołpakach.

A z tyłu nadciągała istna rzeka ludzi, wozów i zwierząt.

Sylfana zeskoczyła z burty prosto w płytką wodę i pognała do brata. Padli sobie w ramiona, lecz nie mieli czasu na długie powitania. Za ich plecami szli ludzie pochodem szerokim na dziesięć metrów, pierwsze statki opuszczały już z łoskotem trapy. Wszystko musiało się odbywać w biegu.

- Sternicy, odliczać po pięćdziesięciu na okręt! Pięćdziesięciu ludzi albo dziesięć zwierząt! Ruszać się, ludzie! Wynosimy się stąd! - wrzeszczał Drakkainen.

Atleif wraz z przybocznymi podszedł do niego, objęli się na krótką chwilę, ściskając sobie nawzajem bicepsy i karki, a wylewająca się z grodu rzeka ludzi maszerowała prosto na trapy.

- Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć...

- Dalej, dalej, nie stawać!

- Wchodzić na koniec! Na sam tył! Tam jest jeszcze pełno miejsca!

- Ludzie przednim trapem! Ładunek tylnym! Szybciej!

- Odcumuj dziób! Trap góra! Na wodę! Następny! Rzucaj cumę! Następny!

- Szybciej, ludzie!

- Prawym brzegiem, płynąć pod brzegiem! Nie wychodzić na środek! Do wioseł!

- Do straży przedniej: ruszać! Trzy długości strzału do przodu! Podaj dalej!

Załadunek trwał dziewięć godzin.

Był to czas, który ciągnął się bez końca, ale wreszcie wszystkie okręty zostały zapełnione ludźmi i zwierzętami. Podniesiono ostatnie trapy, wtoczono ostatnie beczki. Od początku ku tyłowi konwoju z ust do ust pobiegły ostatnie rozkazy.

- Nie możemy dłużej na nich czekać - powiedział Atleif.

- Wsiadaj - odparł Drakkainen.

- Ulfie... Tam jest cały klan Ludzi Ognia. Trzeba ich stąd zabrać. Oni są jednymi z nas i zrobili to, żeby ocalić swój klan. Nie chcieliby, żeby wszystko przepadło, dlatego że na nich czekałeś.

- Wsiadajcie - powtórzył Drakkainen z uporem. - Na przedostatni statek. Dogonię was.

Atleif położył mu dłoń na ramieniu.

- Ulfie... Wiesz, że potrzebujemy cię potem. Tam, na murach Lodowego Ogrodu, a nie w górach Ziemi Ognia, szukającego pięciu ludzi. Potrzebujemy cię. Prowadzisz nas. Wszystkich, a na tym to właśnie polega. Musisz myśleć o tysiącach, a nie o pięciu, nawet jeśli są twoimi braćmi.

- Nie rozumiesz - powiedział Vuko zdławionym głosem. - To Nocni Wędrowcy. Nikt nie zostaje porzucony. Razem wyruszamy i razem wracamy, nawet martwi.


Date: 2016-01-03; view: 560


<== previous page | next page ==>
Rozdział 12 Ogień i mgła 1 page | Rozdział 12 Ogień i mgła 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)