Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 12 Ogień i mgła 1 page

Złamanemu łukowi, płonącemu płomieniowi,

dyszącemu wilkowi, kraczącej wronie,

chrząkającej świni, drzewu wyrwanemu z korzeniem,

przybierającej fali, kipiącemu kotłowi.

Przybierającej fali, odpływowi morza,

lodom jednej nocy, wężowi w kłębek zwiniętemu,

bajkom dziewki w łóżku, złamanemu mieczowi,

figlom niedźwiedzia, królewskiemu dziecku,

Choremu cielęciu, krnąbrnemu niewolnikowi.

Wróżbom obłędnej wróżki, śmierci świeżo pokonanego

(...)

Temu wszystkiemu niechaj nikt nie ufa.

(Pieśni Najwyższego - Hávamál)

 

W przeddzień wyruszenia wychodzę z uczty. To żadna ostentacja. Nie mam nic przeciwko minihipopotamom z rożna występującym w roli świń, małym, zębatym strusio-welociraptorom zastępującym kurczaki ani skarłowaciałym dodo w roli kaczek. Tradycyjna biesiada Ludzi Ognia przed niebezpieczną wyprawą w wydaniu Fjollsfinna i Lodowego Ogrodu to wręcz wykwintna wariacja na temat średniowiecznej uczty. Wielka sklepiona sala zalana jest światłem, zespół minstreli rzępoli na dziwacznych instrumentach, trunki leją się ze zdobionych srebrnych dzbanów, brzęczą puchary, są krzyki, opowieści, śmiechy i śpiewy.

Wymykam się na zewnątrz, a potem z dzbanem w ręku idę prawie pustymi ulicami Lodowego Ogrodu na drugi pierścień murów. Uliczne latarnie płoną gazowym światłem, zza otwieranych co rusz drzwi tawerny bucha światło i hałas, a potem znów słychać tylko moje kroki. Jutro wypływamy. To ostatnia chwila, by usiąść samotnie i zebrać myśli. Ostatni moment na spokojne wypalenie fajki z mieszanką Prince Alberta i bakhunu. Na kilka łyków z dzbana, spojrzenie na nocne morze.

Czasem muszę przestać pełnić swoje role, przestać być zwiadowcą, międzyplanetarnym cynglem, dowódcą Nocnych Wędrowców, strategiem, szpiegiem i generałem, magiem amatorem i Bóg wie kim jeszcze. Czasem muszę usiąść na bastei, zwiesić nogi z blanek i postawić obok dzban, spojrzeć przed siebie i przypomnieć sobie, kim tak naprawdę jestem.

Po prostu usiąść i zdjąć z siebie ciężar całego tego świata, jak przyciężki pancerz. Zastanowić się, po jakiemu myślę. Przypomnieć sobie własne imię.

- Vuko Drakkainen - mówię gwiazdom. - Polako-Fin. Obywatel Republiki Chorwackiej.

To nic nie znaczy. To tylko dźwięki.

Chodzi o to, że przede mną ostatni tytaniczny wysiłek, a potem wrócę do świata telnetu, wanien, żarówek, reklam i polityki. Hot dogów i świąt Bożego Narodzenia. Kłótni o to, czy elektrownie termojądrowe są bezpieczne albo czy szympansom laboratoryjnym przyznać prawa obywatelskie. Dobry Jezu...



Tego lata.

Nie zobaczę kolejnej zimy w Lodowym Ogrodzie.

I jakoś ciężko mi w to uwierzyć. To wszystko abstrakcje, takie same jak bajki o wyspach za Morzem Gwiazd.

Deirdre Mulligan... Deirdre Mulligan z Derry.

Sylfana Mówiąca Płomieniem.

Dźwięki.

Czasem muszę znaleźć miejsce na koronie muru i popatrzeć na nocny port daleko tam, w dole. Pokazać swój medalion strażnikowi i iść przed siebie. Nie myśleć o setkach okrętów kołyszących się na kotwicowisku poza zasięgiem wzroku. Nie myśleć.

Tylko napić się tego czegoś z dzbana. Płynąć wspomnieniami wraz z trzeszczącym żarem w główce fajki i pasmami wonnego dymu. Posiedzieć samemu.

W ciszy.

Gdzie tam.

Widzę go już z daleka. Powłóczy nogą, skryty pod szerokim, obwisłym rondem podróżnego kapelusza z główką w kształcie oklapniętego na bok wulkanu.

- Nawet nie pytam, skąd się tu wziąłeś - mówię.

Siada obok mnie na murze i wyciąga rękę po dzban. Niech tam.

- Przyszedłeś coś mi powiedzieć?

Wzrusza ramionami.

- Wtedy pewnie bym powiedział. Postawiłem na ciebie, więc jestem ciekaw, czy wiesz, co robisz.

- Mam nadzieję. Działam po omacku. Intuicyjnie.

- Co to „intufijsen”?

- Przeczucie. Przekonanie, że to, czego nie wiesz, wygląda tak, jak przypuszczasz. Jak podczas szukania czegoś w ciemnościach. Oddawaj dzban.

Kiwa głową.

- Tak powinno być. Intufijsen. To, co robisz, będzie bardzo ważne i wiele oczu będzie cię obserwować, a potem zdecydują. Dlatego nie możesz wiedzieć wszystkiego. Intufijsen. My mówimy „wiara”.

- Zwykle masz dla mnie jakąś mądrą radę, Kruczy Cieniu.

Znów potakuje w ciemnościach.

- To wszystko, co robisz, jest trochę jak ładowanie bagaży na sanie. Sanie stoją na lodzie, a ty przynosisz kolejne worki. Teraz lód trzeszczy, lecz się trzyma. Ale może przyjść taka chwila, gdy na wierzch rzucisz jedną markę srebra i lód pęknie.

- Czasami trzeba się wspinać po trzeszczącej linie albo jechać saniami po cienkim lodzie. Działam tak, jak mogę. Nie wybieram warunków. Pracuję z sytuacją zastaną.

Milczymy przez chwilę. Patrzymy na oświetlony port i wielką, lśniącą czeluść mroku za nim.

- Więc tu się to odbędzie - mówi. - Miejsce równie dobre jak każde inne. Tu chcesz ich zebrać. Wszystkich. Amistrandingowie, Węże, Ludzie Ognia, Kireneni, różni z Wybrzeża, mieszkańcy Ogrodu. I wszyscy Pieśniarze. I mnóstwo pieśni bogów, zwleczonych prawie z całego wybrzeża. Oni nie wiedzą, co chcesz zrobić, Śpiący w Drzewie.

- Wiedzą - odpowiadam. Rozmowa z tym męczącym typem to wieczny ciąg rebusów.

- Och, wiedzą, że chcesz zgładzić Pieśniarzy. Tylko niby jak? Każdy z nich jest silniejszy od ciebie. Nie wiedzą natomiast, co tu rozpętasz, żeby to osiągnąć. Czego ty chcesz tak naprawdę?

- Chcę tu posprzątać. Chcę, żeby świat stał się taki, jakim był, zanim oni się tu pojawili.

- Rozejrzyj się wokół siebie. Jak może stać się takim, jaki był? Chcesz, żeby Lodowy Ogród zamienił się na powrót w lawę? Chcesz może wskrzesić zabitych? Twoi wrogowie zamienili Węży w potwory i chcą, by wszyscy stali się jedną myślą i mogli wspólnie czynić. Ale sprowadza się to do krwi i krzyku. Za to twój przyjaciel dał ludziom suche domy, wodę i znachorów. Nauczył ich siedzieć w mieście i pozwalać pracować kołom wodnym. To też ma zniknąć? Także to, czego twoi Ludzie Ognia nauczyli się od ciebie? Mają o tym zapomnieć? To jest to, czego chcesz?

- Nie. Nie chcę martwego śniegu, nie chcę, by wszyscy moi ludzie stracili pamięć, i nie chcę zupełnie nowego świata. Chcę natomiast zabrać z niego tych, którzy go niszczą, chcąc zmieniać.

- Zabrać?

- Jednych zabrać, innych zabić. A co do reszty, niech ludzie żyją normalnie. Niech odbudują to, co zniszczono, i korzystają z tego, co zbudowano. Bez pieśni bogów, niewydarzonych magów i całego tego szajsu. Najwyżej niech gdzieniegdzie zostanie szczypta dla marzeń i tajemnicy. Niegroźna iskierka po to, żeby ten świat pozostał wyjątkowy. Miałem usunąć wszystkie ślady, ale wśród nich jest też przyjaźń, zaufanie, braterstwo broni i miłość. Zatem nie chcę usunąć wszystkich. Wielu zwróciło się do mnie o pomoc, więc chcę im pomóc. Chcę, żeby przeżyli i byli szczęśliwi. To jest to, czego chcę i o co walczę. A ty?

- Ja? Ja tylko wędruję po świecie i sprzedaję czyniące przedmioty. Patrzę. Obserwuję. I postawiłem na ciebie. Pamiętasz?

- Gdzie jest mój ptak, Kruczy Cieniu?

- Prawie nie ruszałeś się z domu, więc na co ci tu był potrzebny?

- Jak to? Dwa razy byłem w Ziemi Kruków. Przydałby się.

- Ptak to ptak. Pewnie miał jakieś ptasie sprawy. A jeśli coś się nazywa Ziemią Kruków, to jeszcze nie znaczy, że to ziemia przyjazna dla kruków. Coś ci powiem, Siedzący w Drzewie. To, co się stanie, przypomina trochę partię króla. Kiedy się skończy, to o ile będziesz żył, odpowiem ci na kilka pytań. Wtedy to już nie będzie miało znaczenia, bo będzie po grze.

Jeszcze nikt nigdy nie widział tutaj tylu okrętów naraz. Odprawa, na którą przyszli sami styrsmani, a którą zrobiłem na wielkiej plaży, przypominała raczej wiec. Tłum, do którego krzyczałem, stojąc na beczce, za każdym razem czekając, aż powtórzą sobie nawzajem każdą istotną informację, aż obejdzie to morze głów, podawana z ust do ust.

Wieść o tym, że Lodowy Ogród wynajmuje okręty, obiegła wszystkie Wyspy Ostrogowe. I okręty przybywają. Jednostki handlowe, wilcze okręty, statki poławiaczy morskich stworów. Każdy chce zarobić sporo srebra za kurs do Wybrzeża Żagli i z powrotem do Ogrodu. Wiedzą, że miasto płaci i warto z nim robić interesy.

Jeżeli przeżyjemy i gród będzie nadal stał, kiedy to wszystko się skończy, a Fjollsfinn zostanie, będzie musiał znaleźć inną podstawę gospodarki niż eksploatowanie pokładu srebra i zbójeckie rajdy. Miasto przestanie być mroczną legendą i wszyscy będą znali do niego drogę. A skarbiec będzie w opłakanym stanie. Może zacznie sprzedawać wyroby swoich manufaktur? Zaleje Wybrzeże Żagli tanią masówką made in Lodowy Ogród? A może wystarczy sam zapas zimnej mgły? Sam Lodowy Ogród? W końcu ten, kto ma to świństwo, może mieć i pieniądze, i dopięty budżet, jednocześnie sypiąc srebrem na wszystkie strony.

Na razie nie ma to znaczenia. Na razie trzeba w ogóle przeżyć.

Dzielę armadę na eskadry, wyznaczam wszystkim kursy docelowe. Potrafią pływać po kilka okrętów w grupie, mają nawet prosty system sygnalizacji - znaki dawane proporcem albo kody oznaczane za pomocą tarcz wywieszonych za burtę w dzień, a błyski światła w nocy. Mają też swoją wewnętrzną nawigację, wspomaganą obserwacją gwiazd, węchem i jakimś tajemniczym zmysłem, który sprawia, że czują, gdzie co jest.

Na morzu armada nie robi nawet takiego oszałamiającego wrażenia. Naraz widać tylko kilka okrętów po bokach i za rufą, a potem żagle i żagle, coraz mniejsze, aż do maleńkich plamek majaczących za horyzontem. Trochę to przypomina regaty.

Kilka razy robi się tłok podczas przejść przez cieśniny i wokół przylądków wysp. Wtedy morze wypełnia się manewrującymi statkami, jest krzyk i tupot na pokładzie, mimo że te statki są łatwe w obsłudze jak dżonki, żagle reguluje się z pokładu i nie trzeba do tego kabestanów obracanych przez pół załogi. Wystarczą bloki i kilku ledwie ludzi. Jednak ci, którzy muszą czekać, kręcą kółka, gdziekolwiek spojrzeć, widać dziób, wykładający odkosy dziobowe jak lemiesz pługa, łopocą żagle, sternicy wrzeszczą do siebie, kadłuby mijają się czasem o kilka metrów, dochodzi do paru niegroźnych zderzeń.

I w końcu mój statek odrywa się od konwoju wraz z dwoma eskortowcami oznakowanymi miedzianą blachą kryjącą burty. Wszystkie trzy niosą ciemne żagle bez żadnych znaków.

Zostawiamy armadę za rufą i rwiemy naprzód przez puste morze. Ani jednego żagla na horyzoncie. Nikt w tym roku nie popłynie na południe, nie uda się zorganizować ani jednej wyprawy w poszukiwaniu szczęścia.

Wiem już dlaczego.

Węże zdobywają statki. W portach, na wodzie, wzdłuż brzegów rzek. Już nie interesuje ich wyłącznie palenie lub wasalizowanie osad, nie zajmują polowania na dzieci, by przemienić je w pancerne kraby. Teraz chcą wszystkiego, co pływa. Znaleźli sobie nawet port, nad którym powiewa teraz proporzec przedstawiający Tańczące Węże. Na całe szczęście to nie jest Żmijowe Gardło. Mój zimowy występ w roli wieszczącego lodowego olbrzyma zaprocentował i w czas przygotowali się do obrony. Na tyle dobrze, że van Dykenowi szkoda czasu na obleganie Gardła. Spieszno mu na morze, niepokornymi zajmie się później. Jego chaotyczna manewrowa strategia zaowocowała tym, że praktycznie łazi po Wybrzeżu Żagli, gdzie chce, co więcej, dysponuje ze dwoma czynnymi stacjami Robaka w samym kraju. Dlatego nie musi się przejmować tym, gdzie ma dostęp do morza. Zagonił wszystkich za wały i częstokoły, zagnał w lasy albo góry, a co najważniejsze, rozproszył. Zjednoczone klany Wybrzeża szybko zmusiłyby go do walnej bitwy, którą musiałby przegrać. A tak zajmuje się każdą osadą z osobna, jego oddziały znikają i pojawiają się w różnych miejscach, tam, gdzie ich się nie spodziewano. Tak to właśnie wygląda dzięki obserwacji z powietrza. Chaos. Wygląda na to, że doktor van Dyken ma wyjątkowo nieuporządkowany i niesystematyczny umysł i dobrze mu z tym. Najpewniej brzydzi się „logiką jednowymiarową”, jak jemu podobni nazywają spójną pragmatykę. W normalnych warunkach natychmiast by się zaplątał i wyłożył o własne sznurówki, ale w tym świecie zawsze ma pod ręką magię, którą może szpachlować każde głupstwo.

Płyniemy szybko, co tutaj oznacza w najlepszym wypadku jakieś dziesięć węzłów. Rejs trwa, a ja nie mogę się uspokoić. Chodzę po pokładzie, wypatruję brzegów, mimo że mam do nich jakieś cztery dni. Przepatruję horyzont. Sprawdzam położenie eskortowców sunących spokojnie po obu stronach mojego kilwateru.

Nocami schodzę pod pokład, gdzie w osobnym pomieszczeniu stoi umocowana do podłogi skrzydlata maska. Wkładam w nią twarz i zamieniam się w latające widmo śmigające nad lasami i górami Wybrzeża Żagli, wśród chmur dymu wwiercających się w nocne niebo i żarzących się to tu, to tam plam pożogi. Sprawdzam.

Sprawdzam wszystko bez końca.

Dotąd przeprowadziłem trzy operacje i tylko jedna zakończyła się jakimś sukcesem. Dlatego tym razem nie chcę niczego zaniedbać.

Następnego dnia zaczynam rozumieć, że po prostu się miotam, więc siadam na pokładzie i zmuszam się do spokoju. Oddycham, staram się uspokoić umysł, a w końcu aktywuję Cyfral i to pomaga najbardziej.

Do Żmijowego Gardła weszli w dzień. Specjalnie po to, by okręty były widoczne z daleka, z zakrytą białym płótnem wilczą stewą na dziobie na znak pokojowych zamiarów i z białymi żaglami ze znakiem drzewa. Okręty stanęły na kotwicowisku u ujścia rzeki, po czym z pierwszego z nich spuszczono łódkę, która powiosłowała pomiędzy główki przystani. Na pomostach i dwóch częstokołach po obu stronach rzeki zgromadził się tłum. Kilku ludzi szykowało wielką balistę, ciągnąc za drągi wkładane w gniazda na kole naciągu, stukotały zapadki, torsje skrzypiały, a ramiona odginały się do tyłu, magazynując energię do strzału.

Drakkainen siedział na rufie łodzi, okryty płaszczem, w wyczyszczonym pancerzu i najbardziej rozbudowanej wersji swojego hełmu na głowie, Spalle i Grunaldi wiosłowali, każdym pociągnięciem zbliżając łódkę do nabrzeża.

- Coście za jedni? - krzyknął ktoś z zebranych przy molo.

- Wrogowie Węży! - odkrzyknął Drakkainen. - Pozwólcie nam przybić, musimy pomówić z zacnym Kronalfem Kamiennym Żaglem.

- Dobijajcie!

Wpłynęli do przystani i skręcili w stronę najbliższego pomostu. Kiedy łódź zbliżyła się do molo, zewsząd wyciągnęły się dziesiątki rąk, by przytrzymać burtę, ktoś odebrał cumę.

Zwiadowca wstał godnie, pamiętając o wyniosłej minie, i raczył postąpić krok na deski, starając się nie zaplątać w płaszcz i nie wywrócić na rozchybotanej łódce. Miał świadomość, że wygląda jak pajac, ale tak musiało być. Szedł robić politykę.

- Prowadźcie.

Kronalf Kamienny Żagiel okazał się długowłosym mężczyzną w średnim wieku, atletycznej budowy i sprawiającym wrażenie znającego się na rzeczy bez względu na to, co by to miało być.

Przyjął Drakkainena w jednej z gospód na nabrzeżu, w zupełnie pustej sali, przy stole, przy którym siedziało kilku jego przybocznych. Na palenisku ledwo pełgał symboliczny ogień i w ogóle lokal sprawiał wrażenie nieczynnego.

Nienaturalne wrażenie pogłębiał jeszcze tłum stojący przed drzwiami gospody i zaglądający przez okna.

Drakkainen usiadł na drugim końcu stołu, na wprost Kronalfa, a Grunaldi i Spalle zasiedli po jego bokach.

- Zwę się Ulf Nocny Wędrowiec - zaczął Drakkainen, splatając palce i opierając nadgarstki o blat. - Przychodzę od tego, kto przysłał do was zimą lodowego olbrzyma, aby ostrzec przed szalonym królem Węży. Od tego, kto wysłał do ciebie, Kronalfie, skrzydlatego demona, by nawiedzał cię we śnie. A także od tego, kto obiecał wywieść całe to przeklęte plemię i jego wojnę za morza. A teraz spójrz!

Założył starannie wydobytą z kieszeni rękawicę pod sceptycznym spojrzeniem ludzi siedzących po przeciwnej stronie stołu, po czym wyciągnął rękę w stronę kominka i szepnął coś w dziwnej mowie. Fuknęło, z paleniska wzbił się płomyk, łopocąc jak rozjarzony motyl, po czym przeleciał przez izbę i osiadł na rękawicy. Przyboczni poderwali się z ławy, chwytając rękojeści mieczy, ale Kronalf siedział nadal spokojnie, po chwili uniósł dłoń. Zbrojni uspokoili się, na co Grunaldi i Spalle z trzaskiem schowali do połowy wysunięte ostrza. Vuko w bezruchu, z płonącą rękawicą na uniesionej dłoni wpatrywał się nadal w wojewodę strażników prawa, z uspokajającym uśmiechem tresera na twarzy. Uznał, że sytuacja została opanowana, więc dmuchnął na płomyk, który uniósł się w powietrze, a potem rozwinął w płonącą miniaturę maski z rozpostartymi skrzydłami.

- Czy poznajesz znak, Kronalfie? - zapytał spokojnie, lecz z naciskiem.

Tamten siedział, przygryzając wargę, a potem nagle wskazał palcem unoszący się w powietrzu ognisty kształt.

- Teraz mi wierzycie?! - zawołał. - Pomieszało mi się w głowie, Grundirze? Nie umiem już pić, Swidalfie? Chcę usłyszeć, czy widzicie to, co robi ten Pieśniarz? Widzicie skrzydlatą gębę, o której mówię wam od tygodni?!

Jeden z siedzących po bokach wojewody, rozłożywszy bezradnie ręce, odchylił się od stołu, a drugi pokiwał głową.

- Widzimy.

- Kiedy mówiłem, że mamy się obwarować, ponieważ wystąpiły dziwne znaki, drwiliście, ale okazało się, że mówiły prawdę, bo nadeszli Węże. Teraz jesteśmy może jedyną wolną sadybą na Wybrzeżu Żagli, ale wy i tak sarkaliście. Kiedy potem mówiłem, że nadpłynie Pieśniarz, który wywabi Węży, drwiliście. I co?

- Wybacz, Kronalfie, miałeś rację. Widocznie to rzeczywiście wojna bogów. Nikt, kto przywykł do posługiwania się rozsądkiem, tego nie ogarnie.

- Przybyłem prosić was o jedno - przypomniał o sobie Drakkainen. - Otwórzcie rzekę na kilka dni. Zdejmijcie blokady. Przepłynie nią wiele okrętów w jedną i drugą stronę, ale nie będą wam niczym zagrażały.

- Otworzyć rzekę? To szaleństwo! Wtedy Węże wpłyną pomiędzy częstokoły! W sam środek miasta. Jak ich zatrzymamy bez wałów?

- Popłynę w górę rzeki - przerwał Drakkainen. - Z dwoma okrętami o miedzianych burtach. Wiecie, co to oznacza. Jeśli zobaczę jakikolwiek okręt Węży, spalę go. A potem nadejdą moje okręty w takiej liczbie, jakiej jeszcze nie widzieliście, i będzie między nimi wiele miedzianych burt. Do waszego portu nie zbliży się żaden Wąż. Na ten czas świat spowije mgła. Będziecie widzieli rzeczy, których nie ma, będziecie słyszeli dziwne odgłosy. Nie patrzcie tam. Najlepiej odwróćcie się od rzeki.

Machnął ręką. Wisząca w powietrzu, utkana z płomieni maska płynnie zmieniła się w mały, płomienisty statek, który rozlał się plamą ognia i zniknął z fuknięciem.

- Nie stawajcie mi na drodze, przyjaciele. Nie róbcie tego. Węże nie zdobyli waszych wałów, bo są zajęci czym innym. Jeśli ja nie zrobię tego, co muszę, przyjdą tu i wyrżną was. A ja, jeśli nie będę miał innego wyjścia, sam wypalę sobie drogę. Tylko że to głupota, jeśli pozabijają się ci, którzy mają jednego wroga i którzy powinni sobie pomagać. Król Węży chce pożreć całe Wybrzeże Żagli. Jedyne, co może go od tego odciągnąć, to wielka bitwa Pieśniarzy o moc pieśni bogów i ja dam mu tę bitwę.

Zdjął rękawicę i położył na stole.

- Usłyszę jakąś odpowiedź?

- Zdejmijcie zapory - powiedział Kronalf Kamienny Żagiel. - I dajcie nam tymczasem jakieś piwo.

Wbrew wszelkim dobrym radom, kiedy trzy okręty przepływały przez Żmijowe Gardło, kto żyw stał na nabrzeżu, gapiąc się i wymieniając komentarze. Na co dzień otoczone lękiem i pogardą ogniste okręty, odpowiednie dla tchórzy i ludzi bez krzty honoru, teraz okazywały się zupełnie czymś innym, bo szły w górę rzeki na spotkanie tchórzliwych i pozbawionych honoru Węży, którzy tak chętnie bawili się w podpalanie innych. Teraz stanowiły narzędzie słusznej pomsty.

Vuko odczekał, aż ostatnie domostwa i najbardziej wysunięte na południe umocnienia znikną za zakrętem, po czym wydał rozkazy przekazane następnie przez wywijającego proporcem na rufie żeglarza. Eskortowce rozsunęły się pod brzegi, okryci azbestowymi strojami naffatuni Fjollsfinna zrzucili płócienne pokrowce z monitorów, a spod pokładu zaczął dobiegać monotonny łomot pomp. Smocza oliwa spływała do zbiorników, pojemnik ciśnieniowy wypełniał się powietrzem. Monitory obróciły się i lufy zaczęły węszyć po brzegach, czekając na cel. Na każdym pokładzie strzelcy z kuszami zajęli swoje stanowiska za osłoną obitej miedzią wysokiej burty.

- Czas - powiedział Drakkainen.

Pierwszy masywny gliniany pitos o pojemności przynajmniej trzydziestu litrów przejechał wzdłuż pokładu na drewnianym wózku, po czym po przecięciu lin poleciał do wody jak bomba głębinowa. Po chwili wynurzył się i wylew został trafiony z kuszy.

W miejscu, gdzie zatonęło naczynie, woda zabulgotała i zagotowała się, produkując kłęby gęstej mgły. Zanim stracili je z oczu, opar podnosił się już na szerokości całego nurtu i długości stu metrów.

- Za godzinę następny - oznajmił Drakkainen, nalewając sobie piwa ze stojącej na krzyżakach beczki i stawiając na pokładzie forkasztelu klepsydrę. - Teraz my mu pokażemy, co to jest wojna bogów.

Do wieczora cały świat zatonął we mgle. Rzeka parowała, opar spowijał oba brzegi, wsiąkał w las i pożerał wszystko. Kolejne zbiorniki spadały za burtę, zamieniając wodę w bulgocącą ciecz buchającą gęstym, ciężkim dymem przypominającym parę suchego lodu. Za kluczem trzech sunących Dragoriną okrętów ciągnęła się wielka chmura spowijająca okolicę. Ptaki w koronach drzew wrzeszczały przeraźliwie i wszystko zatapiał biały półmrok.

Dozorowce sunęły wzdłuż brzegów i wodziły lufami monitorów, a stojący za nimi mężczyźni w białych strojach i garnczkowych hełmach wypatrywali przez nakryte szkłem wizury jakiegokolwiek celu.

We mgle, która spowiła brzegi i las za nimi, w zasadzie nic nie było widać. Nic prócz Węży i krabów. Spotkali ich raz, niewielki patrol, który usłyszał plusk wody o burty, skrzypienie desek i lin. Natychmiast położyli konie i zapadli w głębokie krzaki, sięgając po łuki, doskonale skryci wśród liści i kłębów oparu.


Date: 2016-01-03; view: 626


<== previous page | next page ==>
Rozdział 11 Niewidzialny Tygrys | Rozdział 12 Ogień i mgła 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)