Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 11 Niewidzialny Tygrys

Niewidzialny tygrys idzie

- ziemia szepce.

Niewidzialny tygrys miękką

trawę depce.

Jego ślepia - dwa księżyce - lśnią

w ciemności.

Jego serce - płomień płowy

wśród nicości.

Strzeż się, wrogu, strzeż się, szpiegu,

mgieł nad drogą.

Niewidzialny tygrys kroczy

tuż za tobą!

(Tygrys idzie, Kirenen)

 

Siedzieliśmy u wylotu jaskini, obok siebie, w milczeniu. Wokół nas wznosiły się dziwne budynki przysypane piaskiem, niektóre jak białe kule na słupach, inne jak grzyby albo płaskie misy. Niektóre pogrążone były w rdzawym i złotym piachu, inne przechylone.

Niebo tam, gdzie patrzyliśmy, płonęło barwami złota, rozżarzonej na palenisku stali i polerowanej miedzi. A potem ziemia zaczęła wypluwać wielki, płonący czerwienią dysk.

Milczeliśmy.

- Słońce Amitraju - powiedział Snop zdławionym głosem. - Nigdzie na świecie tak nie wygląda.

- Tego słońca będzie mi najbardziej brakowało - zawtórował mu Benkej.

Każdy kraj ma własny zapach. Zupełnie inny. Jest bardzo ulotny i ludzie, którzy siedzą w jednym miejscu, wcale go nie czują. Wystarczy jednak, że przybędzie się do nowego miejsca, i każdy oddech mówi człowiekowi, że już nie jest u siebie. Co więcej, nawet jeśli spędziło się długą noc, siedząc w zalatującym tranem i octem brzuchu podziemnego smoka, a potem wychodzi się o świcie z na wpół zwalonej jaskini prosto na ciągnące się w nieskończoność pustkowie, gdzie nie widać nic prócz spękanej ziemi, skał, kęp trawy i kalecznika, wystarczy zaczerpnąć powietrza i już się wie.

Pamiętałem gorzkawy, surowy zapach Nahel Zymu. Był jak wiatr, przestrzeń i tajemnica. Jak piasek i sól. Z kolei Wybrzeże Żagli miało zapach żywicy, dymu i skisłego mleka oraz piżma. Ciężką, ostrą woń dzikiego zwierzęcia.

Nie myślałem o tym, póki nie poczułem w nozdrzach ulotnej mieszaniny jakby kadzidła, kwitnącej letycji, świeżo upieczonego ciasta i lekkiego odoru łajna gdzieś pod spodem. Natychmiast go rozpoznałem.

Amitraj.

Byłem w domu. Robak wypluł nas tam, gdzie miał powiedziane. Podróż ciągnęła się w nieskończoność i nie było tam nic prócz szarpiącego pędu, mdłości, kręgów światła sunących wzdłuż brzucha potwora oraz upływającego powoli czasu. A jednak dotarliśmy.



Patrzyliśmy na wstające nad Amitrajem słońce i milczeliśmy. Niebo zaczynało się pokrywać błękitem, wyganiając granatową czerń pustynnej nocy.

Kiedy tylko przybyliśmy, odszukaliśmy zasypane piaskiem otwory, gdzie kryły się usta tutejszej góry, które będziemy musieli nakarmić przed powrotem. A potem przycupnęliśmy u wylotu jaskini, by spojrzeć Amitrajowi w twarz.

Siedzieliśmy tak jeszcze trochę, pykając fajki, podając sobie bukłak z rozwodnionym morskim miodem, żując suszone mięso i ser. Za chwilę mieliśmy być jak polujące skalne wilki. Wiecznie w biegu, wiecznie czujni i drapieżni. Kryjący się w cieniu i szczerzący stalowe kły. Teraz została nam tylko ta ostatnia chwila oddechu.

Szkarłat także siedział, trochę wyżej, w wejściu jaskini. On również dostał jedzenie i żuł mięso bez słowa sprzeciwu. Napój daliśmy mu w kubku. Mimo że był najbardziej niekłopotliwym jeńcem, jakiego można sobie wyobrazić, to nikt nie miał ochoty dzielić z nim tego samego wylewu bukłaka.

Snop rozwinął mapę, którą dostaliśmy, wymalowaną na jedwabnej chuście, i przycisnął rogi kamieniami, a potem położył obok „oko północy”, obserwując obracającą się źrenicę.

- Jeśli jesteśmy tam, gdzie mieliśmy być - rzekł - to musimy zmierzać na zachód, żeby trafić na ten kraniec Gór Sępich, o który chodzi.

- Nie prosto na zachód - odezwał się nagle Szkarłat. - Lekko na północ. Prosto na zachód jest kiszłak Barakardym. Mały i na tej mapie go nie ma, lecz jeśli w okolicy jest wojsko, to zawsze będą się tam kręcić, bowiem w wiosce jest studnia. Jest też jakiś szlak, a jeśli szlak, to rydwany i jeźdźcy. Trzeba obejść kiszłak, i to najlepiej nocą.

- Z tobą jest ten problem - odrzekł Snop - że nie wiadomo na pewno, czy kłamiesz, czy mówisz prawdę, więc rozsądnie byłoby uważać, że zawsze kłamiesz. Nie poznałem tego Wędrującego Nocą, ale nie wiem, czego się napił, że postanowił zaufać kapłanowi Podziemnej.

- Ma nade mną władzę, jakiej nigdy żaden człowiek nie miał nad drugim - odrzekł Amitraj spokojnie. - Ani ojciec nad synem, ani kochanka nad kochankiem. Nie zrozumiesz tego, lecz sama myśl, że mógłbym zrobić coś nie tak, jak sobie zażyczył, jest dla mnie nie do zniesienia. Cierpię choćby tylko dlatego, że jestem daleko od niego. Jego życzeniem jest, bym wam pomagał, nim odejdę, by zrobić to, co mi nakazał. Dlatego jeśli miałbym umrzeć po to tylko, byście mogli uczynić kolejny krok, to umrę z radością. Moje życie, które dał mi Ulf, jest pokutą. Nigdy jej nie zaniecham, aż się wypełni.

- Przerażasz mnie - powiedział Snop. - Albo łżesz, albo masz jeszcze gorzej pomieszane we łbie niż on.

- A jednak chyba mówi prawdę - rzekł na to N’Dele. - Czuję, że jego dusza jest spętana i odmieniona. Co więcej, on chyba chce, żeby tak było.

Słońce całkiem już wstało i zalewało równinę jaskrawym blaskiem, zrobiło się naprawdę gorąco i zaczęliśmy wszyscy pocić się pod naszymi strojami uszytymi z grubego, miękkiego płótna. Zostawiliśmy je więc w jaskini, a wyjęliśmy z juków lekkie, odpowiednie na upał, oliwkowo-brązowej barwy piasku, oraz pustynne płaszcze. Sprawdziliśmy broń, osiodłaliśmy konie, a potem usiedliśmy w kręgu, wyciągnąłem przed siebie pięść, a moi ludzie nakryli ją dłońmi, jeden po drugim. Przemówiłem do Idącego pod Górę, by spojrzał na nasze zamiary i oświetlił nam drogę. Przypomniałem sobie nasze pożegnanie w wykutej w skale zagrodzie niewolnych, tam, w kraju Niedźwiedzi, i poczułem kłucie w szczękach. Przełknąłem ślinę i powiedziałem na koniec:

- Mosu kando. Naraho. Ikodu, askari! Zostało powiedziane. Niech się stanie. Naprzód, żołnierze!

Kiedy siedzieliśmy, Szkarłat oparł pięści o skałę i trwał w ukłonie, aż wstaliśmy na nogi.

Jechaliśmy szybko, ale oszczędnie. By nie przemęczać jucznych zwierząt ani naszych wierzchowców, nienawykłych do skwaru. Także by nie wzniecać pyłu. Jeden zwiadowca zawsze jechał przodem, o dobre sto kroków od nas, zsiadając przed każdym wzgórzem, wydmą albo grupą skał, żeby spojrzeć z ukrycia na pustkowie przed nami.

Musieliśmy wystrzegać się każdego, nawet pasterzy, którzy mogliby wypędzić owce na to skaliste pustkowie.

Kiedy słońce stało w zenicie, upał zrobił się nie do wytrzymania. I ziemia, i skały ziały gorącem, jakby wyprażono je w piecu, a niebo zamieniło się w morze ognia. Znaleźliśmy dość głęboki parów, gdzie zmieściły się nasze zwierzęta i my sami, a potem nakryliśmy go z góry sieciami i przykryliśmy wybielonymi przez słońce kolczastymi gałęziami. Pod spodem był cień, choć nadal panowało piekielne gorąco, tyle że blask słońca nie przepalał nas na wylot. Góry, które mieliśmy na horyzoncie, majaczyły rozlanym sinoróżowym śladem, niczym zrobione pociągnięciem pędzla, a powietrze drżało jak woda w wartkim strumieniu.

Konie ziajały jak psy i nie chciały specjalnej paszy z suszonych owoców i mięsa, natomiast szarpały się do bukłaków. Napełniliśmy skórzane wiadro i daliśmy im pić, wytarliśmy je z piany, a potem sami zwaliliśmy się na dno parowu, dysząc niczym ryby na plaży. Njorvin wyglądał najgorzej, był czerwony na twarzy i cały spływał potem, który kapał mu nawet z nosa i ciekł strużkami do oczu.

- Zamoczcie zawoje odrobiną wody - poradził Szkarłat.

- Szkoda jej - powiedział Snop.

- Zmocz zawój tylko Njorvinowi - powiedziałem. - Żeglarz słaba-chora. Ciota. Nie umi gorąc Amitraj.

Chciał mi coś odpowiedzieć, ale wydawało się, że braknie mu sił. Przetarł twarz mokrym płótnem, a potem okręcił nim głowę.

Przez jakiś czas siedzieliśmy, oddychając ciężko i usiłując przeczekać najgorszy upał. Snop wyczołgał się na brzeg parowu i obserwował, lecz prócz krążących po niebie sępów niczego nie było widać.

- Jeśli zobaczysz ciemne chmury, choćby daleko, musimy natychmiast uciekać - powiedział Benkej. - Jest wiosna i może padać deszcz, a tu, gdzie siedzimy, jest wyschłe dno potoku. Potrafi w jednej chwili wypełnić się rwącą wodą.

- Chciałbym, żeby tak było - powiedział Njorvin.

- W pierwszej chwili - odrzekł Snop. - W następnej żałowałbyś, żeś się w ogóle urodził.

Odczekaliśmy, aż słońce przewędrowało kawałek po nieboskłonie, a potem ruszyliśmy dalej.

Weszliśmy w okolicę, gdzie ziemia kiedyś była błotem, teraz wyschniętym i popękanym w kanciaste kształty.

Kawałek dalej jadący przodem Benkej zatrzymał się nagle, płosząc chmurę skrzeczących przeraźliwie sępów. Stał tam osłupiały, aż dojechaliśmy do niego. Znaleźliśmy się w niewielkiej dolince wśród skał, pełnej kości. W słońcu bielały rzędy żeber, szczerzyły się czaszki i sterczały rogi.

- To czerwone woły - wyjaśnił Szkarłat. - Byki kiedyś, przed nadejściem prorokini, wytrzebione na mięso. Teraz niepotrzebne, bo Podziemna nie pozwala spożywać ciał dzieci ziemi. Tylko to, co rośnie, a dla kobiet i dziewczynek także mleko i ser. Zostawili same krowy, ale niewiele. Woły wypuścili, więc pozdychały z głodu i pragnienia. Wszędzie są takie cmentarzyska.

- Dziwne - odezwał się Benkej w zamyśleniu. - Sprawdziłem każdą kępę kalecznika. Ani jednego jabłka. Nawet zielonych.

- Dzieci chodzą w pustynię i zbierają wszystko, co da się zjeść, żeby odnieść do świątyni, tam, gdzie trafia wszelka żywność, którą rozdzielają kapłanki. W tej okolicy niewiele co rośnie. Kalecznik, porosty, piaskowe bulwy. A teraz jest głód. Za ugryzienie choćby kęsa podczas zbierania idzie się na stół ofiarny.

- Dla nas oznacza to jedno - powiedział Snop. - Wszędzie tu mogą się kręcić ludzie.

Szkarłat pokręcił głową.

- Nie tutaj. Tu jest wyzbierane wszystko, do ostatniego źdźbła. Ale im bliżej gór i szlaków, tym bardziej trzeba uważać.

Po jakimś czasie słońce opadło, a my jechaliśmy dalej, delektując się wieczornym chłodem. Robiliśmy jedynie krótkie popasy, by napoić konie.

A potem niebo pokryło się nagle czerwienią, a słońce zaczęło zapadać się pod ziemią, by wzejść nad podziemnym światem Pramatki. I wtedy poczułem, jak moje plecy obłażą mrówki, bowiem usłyszałem ponure zawodzenie konającego potwora. Rogi Czerwonej Wieży. Daleko, ale wyraźnie. Nie umiałbym zapomnieć tego dźwięku.

- Kiszłak Barakardym - powiedział Szkarłat. - Tak jak wam mówiłem. O dwie staje stąd, równo na zachodzie, wprost przed nami.

- Dobrze - powiedział Snop. - Nie jestem głuchy.

Wyjął „oko północy”, a potem wskazał dłonią na wprost swojego barku.

- Tam. Równym tempem, nie rozciągać szyku. N’Dele na szpicy.

Jechaliśmy więc w noc.

Nie widzieliśmy kiszłaku, poza tym, że gdzieś na horyzoncie migotało światełko, znikoma iskierka wśród nocy, po czym szybko zgasło.

- Oleju brakuje - wyjaśnił Szkarłat. - Więc lampę zapala się tylko tam, gdzie jest to niezbędne. Zresztą po zmroku wszyscy mają obowiązek spać. Trzeba mieć siły do pracy na polu. Tylko praca, modlitwa i sen. Mówią, że nie wolno pozwalać na bezczynność, bo wtedy ludzkie owce natychmiast zaczynają knuć.

Świt zastał nas w kolejnym parowie, przykrytych siecią, a w oddali widzieliśmy jasną linię traktu. W powietrze wzbijała się ruda chmura pyłu, to szlakiem sunęły trzy rydwany. Jechały truchtem, niezbyt szybko, widziałem błyski słońca na zbrojach woźniców i kosach zatkniętych w gniazda na burtach niczym stalowe skrzydła. Strzelcy siedzieli z tyłu, ze zwieszonymi nad drogą nogami i podskakiwali na wybojach.

- Szlak idzie jeszcze staję na północ, a potem skręca w stronę gór - oznajmił Szkarłat. - Musimy cofnąć się w pustynię poza zasięg wzroku i obejść go od północy.

- Stracimy cały dzień - warknął Snop. - Lepiej odczekajmy, aż będzie pusty, i przetnijmy go w poprzek, a potem jedźmy prosto w góry. Tam będzie się łatwiej ukryć i skrócimy trochę drogę do doliny.

- Jeśli tak, to proszę, tohimonie, byś pozwolił mi założyć szatę istoty kapłańskiej, która jest w jukach. Wtedy nawet jeśli trafimy na wojsko, może przez chwilę uwierzą, że jesteście moją eskortą. A nawet jeśli nie, będą na tyle zaskoczeni, że zdążycie sięgnąć po broń. Wojsko teraz nie boi się niczego prócz świątyni i kapłanów.

- Ma rację - przyznałem niechętnie. - Co więcej, nie widzę, w jaki sposób mogłoby nam to zagrażać. Zróbmy, jak mówi, bo gdyby miał zdradzić, to i tak nie ma znaczenia, jak będzie wtedy ubrany.

Benkej sięgnął do juków na grzbiecie jednego z onagerów i wydobył zawiniątko z czerwoną szatą i maską. Szkarłat zsiadł z konia i ubierał się, a my patrzyliśmy na to w ponurym milczeniu.

Potem odczekaliśmy jeszcze trochę, by się upewnić, że na trakcie nie ma nikogo, odrzuciliśmy gałęzie i zwinęliśmy ostrożnie sieć. A potem Benkej poczołgał się na brzuchu, trzymając naładowaną i naciągniętą kuszę przed sobą, nakryty siecią. Zatrzymał się na szczycie kamienistej wydmy, wśród wyschłych kęp kalecznika, i obserwował szlak w obu kierunkach. Potem ukląkł i uniósł rękę, a my wystartowaliśmy z parowu, poganiając jadące w środku onagery. Trzymałem wierzchowca Benkeja za kantar i kiedy zbliżaliśmy się, tropiciel gwizdnął na konia, wskoczył w biegu, lekko i pewnie.

Przecięliśmy trakt najszybciej jak się dało, byle nie zgubić onagerów, a później pomknęliśmy w kierunku gór, które zaczynały wznosić się już na horyzoncie i wydawały się na wyciągnięcie ręki. Okolica stała się pagórkowata, pokryta wzgórzami i skałami oraz powykręcanymi pniami suchych drzew.

Musieliśmy zwolnić i częściej sprawdzać drogę przed sobą. Sami byliśmy lepiej osłonięci niż na płaskim stepie, ale też nie bardzo widzieliśmy, co jest przed nami.

A potem trafiliśmy na kolejne trakty, właściwie oczyszczone byle jak z kamieni groble otaczające prostokątne połacie wyschniętego błota. Widocznie miała się w nich zbierać woda podczas zimowych i wiosennych deszczy, ale nie miałem pojęcia, co to miało dać, skoro potem wsiąkała w martwy i jałowy pył pustyni.

Kawałek dalej napotkaliśmy następne takie niecki i kiedy wiatr zawiał w naszą stronę, uderzył nas upiorny odór, a nasze konie wpadły w panikę. Gdy podjechaliśmy jeszcze bliżej, z błota uniosła się ogromna chmara much i stado kraczących przeraźliwie sępów.

A potem okazało się, że w błocie pomiędzy groblami znajduje się pełno ciał. Patrzyliśmy na kłębowisko powykręcanych kończyn, wzdęte brzuchy, zapadnięte w wyschłym błocie torsy, dłonie z zakrzywionymi palcami wygrażające niebu i głowy jak szare kamienie.

Na groblach łopotały szkarłatne proporce Pramatki z napisami: „Wszyscy są jednym, jeden jest wszystkimi”, „Matka rodzi wszystkim po równo” i podobnymi.

Wróciłem do domu.

- Ciemiężyciele - oznajmił Szkarłat. - To są Nowe Pola. Każdy kiszłak musi mieć takie. Pustynia zamieni się w kwitnący ogród, tylko trzeba ją nawieźć. Podziemna w swojej wieży pożera serca wrogów, a reszta ciała nawozi jej łono. Barakardym to mała osada, ale robią, co mogą.

Benkej splunął z siodła.

Przejechaliśmy tamtędy w ponurym milczeniu, lecz nawet kiedy zostawiliśmy Nowe Pola za sobą, wydawało się, że tłusty fetor padliny przylgnął do naszych ciał i przylepił się do odzienia.

Kawałek dalej znów trafiliśmy na pola, ale tym razem pracowali na nich ludzie. Widzieliśmy, jak brodzą w błocie, z pochylonymi plecami opiętymi burymi kurtami Karahimów, ustawieni w rzędy, i jak równocześnie wznoszą motyki, by kruszyć spękaną ziemię.

Tam, gdzie była już wzruszona, ciągnął długi korowód mężczyzn z nosidłami, którzy wylewali na pole wodę z drewnianych wiader. Jedyna droga prowadziła przez groblę, a na domiar złego po drugiej stronie pola kręciło się kilku jeźdźców z długimi lancami i łukami w sajdakach przy siodle.

- Straż świątynna, sądząc po znakach - rzekł Benkej, gdy ześliznął się tyłem ze wzgórza.

- Możemy próbować to obejść, ale nie wiadomo, czy się da - powiedziałem.

- Jedziemy groblą - oznajmił Snop. - Do gór już niedaleko.

Ruszyliśmy więc, zacieśniając szyk, żeby zmieścić się na wąskim nasypie, a Szkarłat założył lśniącą maskę kapłana. Zawczasu naciągnęliśmy kusze i zawiesiliśmy przy siodle na specjalnym okuciu, zakrywając je połami pustynnych płaszczy.

Kiedy wjechaliśmy pomiędzy pola, pracujący tam zaczęli odkładać motyki i nosidła, a potem klękać i pochylać głowy do samej ziemi, z rękoma splecionymi na karku. Na drugim końcu pola, tam gdzie stali jeźdźcy, na grobli klęczał jeden bardzo chudy człowiek z ramionami przywiązanymi do założonego na kark koromysła, z szarym otoczakiem wepchniętym w szczęki i dygotał, jakby dopadła go bagienna gorączka.

Dwaj jeźdźcy zostali na swoich koniach, ale dwaj pozostali wjechali stępa na groblę i stanęli, przegradzając nam drogę.

Kiedy podjechaliśmy bliżej, zobaczyli maskę i płaszcz Szkarłata i cofnęli się parę kroków, ale nadal zagradzali nam przejazd.

- Droga winna być otwarta - rzekł władczo Szkarłat z blaszanym podźwiękiem, jaki dawała maska.

- Niech istota kapłańska wybaczy, lecz droga w góry jest zamknięta. Mogą się tam kryć groźni ciemiężyciele.

- Nie jest właściwe, by ocena należała do tych, którym nie jest dane wiedzieć. Droga obowiązku została ustalona i wiedzie tam, gdzie musi.

- Eskorta nie ma proporców - upierał się strażnik. - Ani przepisowych strojów. Muszę zobaczyć papiery podróżne albo glejt.

- Sprawy świątyni mają własny bieg. Utrudnianie wywoła gniew i kary.

- Wybacz, istoto kapłańska - powiedział jeździec i opuścił lancę. - Glejt.

- Trudno - westchnął Snop. - Skoro nie można po rozsądku...

Jedną ręką przechwycił nagle lancę strażnika i szarpnął go do przodu, po czym ciął płasko w gardło. Zanim jeszcze jeździec zwalił się z konia, odrzuciliśmy płaszcze i podnieśliśmy kusze. Brzęk cięciw rozbrzmiał niemal równocześnie, jak bardzo szybki rytm bębenka. Tego, który jako drugi blokował nam przejazd, dwa bełty dosłownie zmiotły z siodła, ja strzeliłem do stojącego od mojej strony na grobli, a ciężki pocisk roztrzaskał mu czaszkę, która rozleciała się jak owoc, lecz Njorvin chybił do strażnika, którego wziął na cel. Żołnierz zerwał się do galopu, ale Snop uniósł swoją kuszę i trafił go w kark. Jeździec opadł gwałtownie na koński kark, po czym zwalił się na bok jak worek.

Adeptka w żółtej szacie i z ogoloną czaszką uciekała przez pole, wrzeszcząc przeraźliwie i rozchlapując sandałami płytką wodę. Snop gwizdnął ogłuszająco przez zęby, na co Benkej ruszył za nią galopem, doścignął i wychyliwszy się z siodła, ciął dziewczynę przez głowę. Przebiegła jeszcze kilka kroków, po czym runęła na twarz, dygocąc nogami, a w mętnej wodzie wokół jej ciała rozlała się brudnoczerwona plama.

Zeskoczyłem z siodła, podszedłem do klęczącego człowieka i rozciąłem rzemienie, którymi przywiązano jego nadgarstki do koromysła. Spróbowałem wyjąć mu kamień z ust, lecz nie zdołałem. Nadal dygotał i nawet nie spróbował wstać.

- Uciekaj - powiedziałem do niego. - Uciekaj w góry.

Odwrócił się ku mnie, po czym nagle chwycił mnie jedną ręką za nadgarstek, a drugą za pas i nadział się na mój miecz. Kamień stłumił jego krzyk, a wytrzeszczone oczy straciły wyraz. Odskoczyłem od niego, wyciągając ostrze, a nieszczęśnik stoczył się z grobli.

Wszyscy pozostali wciąż klęczeli z twarzami zwróconymi do ziemi, z dłońmi splecionymi z tyłu głowy i żaden się nie poruszył. Tylko wokół łopotały świątynne proporce. Poza tym panowała cisza.

Odjechaliśmy stamtąd i zanim ogarnęły nas góry, nie spotkaliśmy już nikogo.

Jedynym śladem człowieka był wbity w środek traktu wielki proporzec z napisem: ZAKAZANE.

Jechaliśmy doliną pomiędzy górskimi szczytami, wśród karłowatych iglastych drzew i skał. Zewsząd mieliśmy skały i osypiska, a nad głową niebo. Kilka razy oglądaliśmy mapę, na której Ulf zaznaczył nam, gdzie znajduje się dolina Kirenenów, ale on patrzył z góry, a my z dołu i nie umieliśmy niczego rozpoznać.

Kręciliśmy się wśród szczytów i skał już drugi dzień bez skutku.

Nie spotkaliśmy ani człowieka, ani zwierzęcia, czasem tylko krążyły nad nami orły. W pewnym momencie jednak usłyszeliśmy bębny sygnałowe. Daleko i zniekształcone echem, lecz wyraźnie.

- Wszystkie patrole zostają wezwane do Barakardym - przetłumaczył Szkarłat. - To może znaczyć, że znaleźli zabitych strażników. Jest nadzieja, że nie napotkacie nikogo w górach.

- „Nie napotkacie”? - spytałem.

- Tohimonie...

- Mów, co masz powiedzieć - odrzekłem.

- Czas, bym ruszył w swoją drogę. Mnie Ulf przeznaczył do czego innego. Jednak poradzę wam coś, bo mnie uczono inaczej czytać obrazy świata niż was.

- Słucham - przyzwoliłem.

Szkarłat popatrzył na rozłożony jedwab.

- Musicie objechać tę górę o spłaszczonym wierzchołku i dalej wędrować na zachód wzdłuż potoku, który tam powinien być, a potem na północ. Na pewno wasi ludzie chronią swoją dolinę i obserwują. Będą wiedzieli o was wcześniej niż wy o nich. Wystarczy, że znajdziecie się w okolicy. A to, o ile tu dobrze zaznaczono, znajdzie się o staję na północ.

- Możemy pojechać równie dobrze tam, jak gdzie indziej - rzucił gniewnie Snop.

- Nie wiem, czy się kiedyś zobaczymy - powiedziałem powoli - ale chcę, żebyś wiedział, że kilka razy nam pomogłeś. Nie wiem, czy zacząłem ci wierzyć, lecz ufam Ulfowi. Jedź więc w swoją stronę i zrób to, co ci nakazał. Dostaniesz jadło i bukłak.

- Poradzę sobie - oznajmił. - Bylebym tylko dotarł do jakiejkolwiek osady. Mam słowo, które zostanie wysłane mową bębnów do stolicy, a potem przyjdzie potwierdzenie. Wtedy zostanę wyprawiony wygodnie szybkim wozem z eskortą, bowiem prorokini czeka na wiadomość ode mnie. Żegnajcie, przyjaciele Nocnego Wędrowca. Wiedzcie, że jedyne, czego żałuję, to że może nie zobaczę go jeszcze raz przed śmiercią. Cieszę się jednak, że w ogóle było mi dane go spotkać.

Odjechał, a ja patrzyłem za Szkarłatem z dziwnym uczuciem. Kiedy jego sylwetka znikała wśród skał, mnie wydawało się, że nasze szanse maleją. Nie to, żebym go polubił, ale znał się na świecie Pramatki i jego rady jednak nam się przydawały.

Pojechaliśmy tak, jak nam radził, a potem przenocowaliśmy na półce skalnej opodal wodospadu, bo zrobiło się już tak ciemno, że szybko skończylibyśmy na dnie przepaści.

Rano jednak nadal nie wiedzieliśmy, co robić dalej.

- Może być i tak, jak powiedział - odezwał się Snop. - Nasi ludzie mogą nas już obserwować. Patrzą na nas, tylko nie wiedzą, kim jesteśmy.

- Benkeju? - Wpadłem na pomysł. - Czy masz piszczałkę?

Spojrzał, jakbym był niespełna rozumu.

- Mam - odrzekł. - Sparło cię na przyśpiewki?

Skinąłem głową i pociągnąłem łyk wody z morskim miodem.

- Zagrajmy. Zagrajmy jakąś pieśń, która będzie tak kireneńska, że każdy ją rozpozna.

Snop zmarszczył brwi i powoli pokiwał głową.

- „Kwitnące śliwy”? „Kochankowie-latawce”? To zna każdy Kirenen.

- Ale ja nie - powiedział Benkej.

- Bo nie jesteś Kirenenem. - Wyciągnąłem do niego rękę, a on wyjął z sakwy flet i podał mi.

- Nie zabrzmi dobrze - powiedział. - Do waszej muzyki powinien mieć inne brzmienie. Takie jękliwe i smętne.

- Sam jesteś jękliwy i smętny - odparłem. - To jest prawdziwa muzyka, a nie te twoje pustynne zawodzenia, jakbyś ciągnął szakala za ogon.

Usiadłem, dmuchnąłem na próbę kilka razy, a potem zacząłem grać skalnym turniom, osypiskom i pluskającemu wodospadowi. Na początku rzeczywiście brzmiało to dziwnie, ale po kilku próbach grałem na przemian „Kwitnące śliwy” i „Kochanków” tak, że każdy, kto znał te piosenki, musiał je przynajmniej rozpoznać.

Trwało to dość długo, lecz w końcu nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Ja grałem, a N’Dele parzył napar, krzywiąc się i klnąc, bo orzechy przywiezione z Lodowego Ogrodu były stare i kiepskiej jakości.

Wreszcie rozbolały mnie szczęki i odłożyłem flet. Melodia opowiadająca o kwitnącej śliwie nadal rozbrzmiewała w powietrzu, kiedy powtarzały ją skalne ściany i zbocza.

- Warto było spróbować - oznajmił Snop.

- Moim zdaniem, tak pięknie grałeś, że po prostu uciekli - powiedział Benkej.

Piosenka nadal dzwoniła w powietrzu, trochę za długo, jak na echo.

Mężczyzna stał po drugiej stronie strumienia, cały spowity w kolczugę, która kryła też jego twarz, wsparty na partyzanie z lekko zakrzywionym brzeszczotem i z hakami do walki z jeźdźcem. Stał tam i gwizdał - chyba, bo nie miał w rękach żadnego instrumentu. Gwizdał w odpowiedzi na mój flet, a „Kwitnące śliwy” brzmiały dużo lepiej, niż kiedy ja grałem.

- Mrok!? - krzyknąłem, podrywając się na nogi.

- Nazywam się Cień - odkrzyknął. - Zejdźcie stamtąd. Czekałem na was. Od wielu dni o was śnię.

Prowadził nas do doliny jedną ze ścieżek, jak powiedział, „zapasowych”. Z trudem dało się tamtędy wieść konia, a szlak był ledwie widoczny, wydeptany przez jakieś górskie kozy. Mnich szedł szybko i pewnie, wspierając się na swojej partyzanie, i musieliśmy nieźle wyciągać nogi, żeby w ogóle za nim nadążyć. Droga prowadziła ostro pod górę, wśród kamiennych osypisk, przeciskała się pomiędzy skałami, potem przez ledwie widoczną przełęcz, potem po drugiej stronie po skalnej półce wiszącej nad przepaścią głęboką na dobre sto kroków, pod nawisem, z którego spadały strugi wody, zasłaniając nas delikatnym wodnym parawanem, wreszcie przez jaskinię na drugą stronę góry.

Kiedy przeszliśmy i naszym oczom ukazała się długa, kręta dolina na dnie wąwozu, stało się jasne, że nie trafilibyśmy tu sami, choćbyśmy włóczyli się po tych górach przez całe lata.

Mnich, który zwał się Cień, ruszył w dół zbocza wijącą się ścieżką, a my poszliśmy za nim.

W pewnym momencie Benkej klepnął mnie w ramię, wskazując skały nad nami, które wyglądały tak samo jak gdziekolwiek indziej.

- Tam, tam i tam - oznajmił. - Po drugiej stronie tak samo. Wszędzie zamaskowani łucznicy. Gdybyśmy nie szli z nim, już byśmy tutaj leżeli ze strzałami sterczącymi na wszystkie strony.

- Więc nie wskazuj ich palcem, skoro są tak świetnie schowani - odparłem. - Bo poczują się dotknięci.

Kiedy zeszliśmy na dół do strumienia i poszliśmy za Cieniem ścieżką biegnącą wzdłuż brzegu, zewsząd zaczęli schodzić się do nas ludzie. Mieli kurty z klanowymi obszyciami, noże i w jakiś sposób znajome twarze, mimo że nikogo z nich nie znałem. Rozpoznawałem tylko znaki na rękawach: klan Góry, Fali, Wilka, Wołu, Skały, Drzewa, Kamienia.

Nie mieli w rękach broni, nie krzyczeli niczego, tylko szli razem z nami, otaczając naszą grupkę coraz liczniejszą gromadą.

- Co się dzieje? - zapytałem Snopa.

Pokręcił głową.

- Nie wiem, ale to wygląda, jakby na nas czekali. Jakby sądzili, że ma się zdarzyć coś ważnego.

Rozglądałem się po otaczających nas twarzach, szukając Wody, ale nigdzie jej nie było. Tylko skupione pociągłe kireneńskie twarze, obce i znajome zarazem.

Doszliśmy do miejsca, w którym dolina rozszerzała się nieco, a zamykające ją ściany skalne oddaliły się od siebie i trudno było wypatrzyć, co się tam znajduje. Widziałem jednak, że w dolinie mieściły się łąki i jakieś poletka, rosły też kwitnące drzewa, na wietrze chwiały się wiechcie palm i w porównaniu z posępnym pustkowiem poza górami dolina przypominała ogród.

Skręciliśmy, pozostawiając strumień za plecami, i poszliśmy ku skalnemu klifowi po lewej, i był to długi, męczący marsz, trwający ze trzy małe wodne miary.

Namiot dowodzenia znajdował się pośrodku obozu otoczonego wałami usypanymi z kamieni. Bardziej przypominał szałas niż namiot, pokryto go strzechą palmowych liści, a wokół stały kręgami mniejsze szałasy oraz wozy z rozpiętymi po bokach płachtami. Przez obóz prowadziły dwie przecinające się drogi, które wysypano żwirem ze strumienia, łopotały tam klanowe proporce i wyglądało to jak malowidło na kireneńskiej wazie.

Knot syn Kowala siedział na swoim siodle wśród rozłożonych na podłodze derek, przy tym samym wysokim dzbanie palmowego wina, mając za plecami drewniany stojak ze zbroją ciężkiej jazdy i głębokim kireneńskim hełmem. Przed nim w żelaznej misie płonął oszczędny ogień i wszystko było urządzone identycznie jak w kopule na uroczysku, a ja poczułem się, jakbym nigdzie nie wyruszył.

- Upłynęło wiele czasu, kiedy wysłałem Nosiciela Losu - powiedział. - Zawziętego, przedwcześnie dojrzałego podrostka, któremu dałem czterech swoich bezcennych zwiadowców, by wszyscy przepadli w piaskach Nahel Zymu. Właściwie już o tobie zapomniałem, chłopcze, tylko że moi mnisi zaczęli mi ostatnio o tym przypominać. Teraz patrzę na ciebie, widzę męża poznaczonego bliznami i widzę też moich ludzi. Z wyjątkiem jednego: Hacela syna Bednarza. Do tej pory Cień opowiadał mi swoje prorocze sny, wyglądające, jakby napalił się harhaszu, a ja krzyczałem na niego i wyśmiewałem. Krzyczałem, że świat nie jest bajką i że jedyna ścieżka losu, jaka nam pozostała, to wędrówka z jednego pustkowia w następne. Głód, poniewierka i przeklęty tymen-basaardej Aszygdej Hurtajgan, prowadzący „Ognisty” tymen piechoty naszym tropem. I że ta ścieżka kończy się w tej dolinie, bo dookoła mamy tylko pustkowie. Hurtajgan zagnał nas tu, obwąchuje góry, biega wokół nich jak pies wokół pnia, węszy na górskich traktach, ale jeszcze nas nie znalazł. My zaś nie mamy już dokąd pójść. Przedtem wydałem mu kilka pomniejszych bitew i pobiłem, to znaczy odparłem, i kupiłem nam czas na ucieczkę. Nie wiem już, ile razy wyprowadziłem go w pole i wmówiłem mu, że idziemy gdzie indziej, niż szliśmy, ale z tym także już koniec. Nawet najsprytniejszy lis może w końcu zostać zagnany w kąt, z którego nie ma ucieczki. Pozostało czekać na ostatnią bitwę. To jedyny sposób, byśmy wszyscy nie trafili do jednej z tych Wiosek Troski i Wychowania, by użyźnić świątynne pola. To będzie bitwa, kiedy rozdam miecze wszystkim, także małym dzieciom. Ostatnia. Taka jak w Dolinie Czarnych Łez. Tak myślałem do dziś. A teraz patrzę na ciebie i jest tak, jak mówili moi mnisi czytający prawdę z płynącej wody i dymu. Co mi możesz powiedzieć, Filarze synu Oszczepnika, tohimonie wybitego klanu Żurawia? Znalazłeś ścieżkę losu Kirenenów?

Usiadłem, nalałem sobie jego palmowego wina i wypiłem kilka łyków. Cień zachrzęścił kółkami swojej kolczugi i zdało mi się, że pokiwał lekko głową.

- To, że ludzie mojego klanu padli z ręki wrogów, w niczym go nie umniejsza, synu Kowala. Jestem kai-tohimonem tak samo jak ty i żaden z nas nie wie, czy ktokolwiek z nich przeżył. Klan był duży i nie wszyscy mieszkali w stolicy. Może nawet masz ich w obozie. I tak, twoi mnisi mieli rację. Jest inna droga niż śmierć w ostatniej bitwie. Jest na świecie wiele rzeczy, które zaważą na naszym losie, a należą do tego, czego nie chcesz widzieć i co nazywasz bajkami. Jest miasto za morzami, które zbudował potężny Czyniący i w którym mieszka niewielu ludzi. Domy tego miasta czekają na nas podobnie jak ziemia na wyspie i jest jej dość, by to miejsce stało się Nowym Kirenenem. Jest też sposób podróżowania, który pozostawili przedwieczni, a który pozwoli nam dotrzeć w jedną noc na wybrzeże, gdzie będą czekały już setki okrętów. Wszystko, co musimy zrobić, to przebić się do uroczyska na skraju Nahel Zymu, trzy dni drogi stąd.

- Cieniu? - zapytał Knot niepewnie.

- Cały czas mówi prawdę - odparł mnich, obracając modlitewny cylinder i przesuwając na nim tokeny. - Nie skłamał ani słowem i co więcej, nie jest obłąkany, cokolwiek byś sobie myślał.

- Snopie synu Szkutnika?

- Miasta nie widziałem, tohimonie, bowiem nas rozdzielono. Ale wędrowałem długo u boku Filara i widziałem dość, by mu zawsze wierzyć. Natomiast podziemnego ogromnego węża, który wieczorem połyka człowieka bez żadnej szkody dla zdrowia i wypluwa rano tysiące staj dalej, widziałem na własne oczy, podróżowałem w jego pysku i tak właśnie przybyłem do Amitraju cztery dni temu.

- N’Dele Aligende?

- Jest miasto za morzem władane przez dwóch Czyniących, którzy są nam przyjaźni. Potężna twierdza z bazaltu, chroniąca za murami ogrody, targi, domy i ulice. Jest tam ciepło płynące z podłogi i źródło w każdym domu.

- Benkeju Hebzagał?

- Wszystko, co okunin Filar powiedział, jest samą prawdą. Czeka na nas wyspa i miasto. Żyłem w nim, chodziłem jego ulicami, piłem w jego tawernach i spałem z jego nierządnicami, pięknymi jak jarmakandzkie księżniczki. Zresztą niektóre były z Jarmakandy.

Knot westchnął i milczał, patrząc w ogień.

- Cieniu?

- Tak, tohimonie?

- Każ nam dać kilka dzbanów palmowego wina i ambrii, chleba, sera i bakhunu. Niech rozpalą też światło na trójnogach. A potem wezwij kai-tohimonów. I niech tym razem każdy przyniesie sobie coś do siedzenia. Czas na naradę.

- Tohimonie? - odezwałem się.

Knot spojrzał na mnie i uniósł brwi.

- Tak, Filarze?

- Zanim zaczniemy tu powtarzać wszystko po pięć razy, wykłócać się i dzielić każdy włos na czworo, chcę zapytać cię o los Wody córki Tkaczki.

- Nie ma jej w obozie - odparł, a moje serce zamarło. - I nie wiem, czy żyje, choć mam nadzieję, że tak. Byliśmy wtedy w północnej prowincji, w bagiennych pustkowiach w okolicy Czendżabadu. Zdobyliśmy trzy okręty. Za mało, ale jednak wsadziliśmy na nie, ilu się dało, w tym głównie kobiety i dzieci. Wypłynęli na morze, by szukać szczęścia na wschodzie. Potem musieliśmy znów uciekać na południe i nie wiadomo, co się z nimi stało. Popłynął też z nimi mój przyjaciel Mrok, którego znasz. Cień twierdzi, że gdyby zginęli, zginąłby też Mrok, a on wtedy natychmiast by o tym wiedział, dlatego sądzę, że nadal żyją gdzieś na dzikich wyspach dzielących nas od krajów Ludzi Niedźwiedzi i że żyje Woda córka Tkaczki.

Nazajutrz obudziło mnie słońce. Spałem na macie rzuconej pod nawisem skalnym, gdzie siedziałem długo w noc po naradzie, która przebiegła lepiej, niż się spodziewałem, ale tylko trochę.

Siedziałem, patrzyłem w noc i myślałem o Wodzie. Znałem ją krótko, choć prawda, że spędziliśmy ze sobą noc. Ale poza tym właściwie nic o niej nie wiedziałem. Prawie, bo przez krótką chwilę tamtej nocy na płaskowyżu nasze serca dotknęły się i przez moment byliśmy jedną duszą. To było wspomnienie, które niosłem potem przez świat i przywiązałem się do niego. Łatwiej mi było wierzyć, że robię to dla niej niż dla tysięcy nieznanych mi Kirenenów. Po to, żeby przeszła z kimś przez ten swój mostek.

Benkej przyniósł mi tykwę świeżego mleka, kawałek sera i chleb.

- Mają bydło - wyjaśnił. - A także owce i czerwone woły. Połapali je, kiedy kapłani zaczęli uwalniać zniewolone zwierzęta. Nawet dreptaki, więc są i jaja. Znaleźli też mnóstwo bakhunu, palmowego wina i korzennego piwa. Wszystko, co kupcy wyrzucali, żeby nie trafić na stół ofiarny. Największa bieda jest z durrą. Kilka razy splądrowali świątynne spichrze, odkąd siedzą tutaj, obsiali pole i raz udało im się zebrać plon, ale na długo nie wystarczy.

Usiadł obok mnie, kiedy jadłem w milczeniu, patrząc na strumień w dole.

- Tak jest lepiej - powiedział.

Spojrzałem na niego.

- Żyje. A mogłaby już nie żyć i wtedy nic nie byłoby już możliwe. A tak, dopóki ty żyjesz i ona żyje, co więcej, popłynęła mniej więcej w dobrą stronę, możesz ją znaleźć. Przynajmniej nie stanie na murach Lodowego Ogrodu, kiedy nadejdą Czyniący.

- Chciałem tylko ją zobaczyć - wyjaśniłem.

Poklepał mnie po ramieniu.

- I może zobaczysz.

Zjadłem posiłek i poczułem, że Benkej miał rację. Przecież była nadzieja. Przecież płynęła na okręcie pod opieką Mroka, z dala od Czerwonych Wież i kapłanów z kamiennymi nożami. Nie stanie na murach w deszczu strzał, nie będzie przebijać się przez pustynię pod kosami rydwanów „Ognistego” tymenu. A potem ją znajdę.

Wszędzie, gdziekolwiek spojrzałem, ktoś coś nosił albo pakował. Zwijano płachty namiotów, układano coś na wozach, koniowodni prowadzili tabun wierzchowców. Wszędzie panował pośpiech i rozgardiasz. Ryczały woły. A wśród tego wszystkiego usłyszałem znajomy dźwięk.

- Ornipanty?!

- Tak - potwierdził Benkej. - Szesnaście. Rozbita resztka jakiejś kebiryjskiej karawany. Mają iść na mięso. Chyba nie chcesz znowu na to wsiąść?

- Zwiniemy się do jutra - powiedział Knot. - To bardzo mało czasu.

- Myśmy wyszli w pustynię, po tym jak uczyli nas przez dwie długie wodne miary. Nas jest czterech, potrzeba jeszcze dwunastu powożących. Daj mi Kebiryjczyków, jakich tylko znajdziesz, potem jakichś dobrych jeźdźców i tych, którzy walczyli kiedykolwiek na rydwanach. Dwunastu do powożenia i po dwóch strzelców na ptaka. To nie jest takie trudne, zwłaszcza że masz uprzęże i palankiny.

- Leżą. - Machnął ręką. - Cała sterta. Mieliśmy przerobić je na co innego, ale nie zdążyliśmy. Kiedy na nie trafiliśmy, ptaki błąkały się osiodłane i w pełnym rynsztunku. Tylko jeźdźców nie było.

- Potrzebuję też szesnastu lanc, trzydziestu dwóch łuków i trochę mięsa. Ptaki są głodne. Potrzebuję też rymarza, na pewno trzeba będzie naprawiać rzędy.

W Amitraju każdą chwilę dnia wyznacza świątynny rytuał. Nie ma tam normalnego życia, które człowiek dzieli między pracę, rodzinę i wypoczynek według swoich możliwości i uznania. Są świątynne wodne czasomierze, miarowe świece, które płoną w sanktuariach, i każdej godzinie przypisane są odpowiednie obowiązki, modły i czynności.

Dlatego łatwo przewidzieć, co się tam napotka o określonej porze, bowiem wszyscy robią wtedy to samo. Wiadomo, kiedy śpią, kiedy jedzą, kiedy pracują i kiedy oddają hołd Podziemnej, i wiadomo, że poza tym nie robią nic innego.

Kiedy więc usłyszeliśmy rogi zwiastujące wejście słońca pod ziemię, dudniące przeciągłym echem z Barakardym i wtórujące im, ledwie słyszalne głosy wież z innych osad, wiedzieliśmy już, że odtąd nie napotkamy nikogo.

Przemarsz kilku tysięcy ludzi wraz z wozami, stadami zwierząt, jucznych onagerów, do tego ciężkiej jazdy, konnych łuczników, piechoty i taborów to coś, co trudno ogarnąć umysłem. Gdyby ktoś usiadł przy drodze i patrzył, jak idą, to korowód ludzi i zwierząt mijałby go przez dwie wodne miary. Krok za krokiem, bez końca. Po ich przejściu pozostaje zdeptany pas ziemi, gdzie nie ma nawet źdźbła. Cokolwiek upadnie na trasie przemarszu, zostanie wdeptane tysiące razy, rozgniecione podeszwami i kopytami, wprasowane w ziemię.

Nocą wrażenie jest jeszcze bardziej przerażające. Słychać tylko szmer tysięcy kroków, niczym szum powodzi. W mroku majaczy bezkształtna masa, jak ludzka rzeka, najeżona łbami, głowami, lasem włóczni, proporców, wznosi się nad tym skłębiona para oddechów, słychać parskanie wierzchowców, ryk wołów, skrzypienie kół wozów i kroki. Jeden gruchot złożony z odgłosów tysięcy podeszew, a do tego łomot kopyt.

Ja jechałem na przedzie, a ludzki potop wylewał się na pustkowie za moimi plecami. Gdyby ktokolwiek stanął na drodze przemarszu, najpierw zobaczyłby wyłaniającą się z mroku ścianę wznoszących się pod niebo ornipantów. Wielkie czarne kształty kroczące na nogach jak pnie, kołyszące w tył i przód łbami wielkimi niczym głazy, z dźgającymi powietrze dziobami jak połowa rybackiej łodzi. Na co dzień ornipanty były w Amitraju rzadkością. Zdarzały się w kebiryjskich karawanach, ale te można było oglądać głównie na obrzeżach pustyni w Zewnętrznym Kręgu. Kebiryjczycy trzymali je w pustynnych gospodach i załatwiwszy interesy, znikali znowu w pustyni. Ja sam za panowania mojego ojca widziałem je ledwie parę razy, i to z daleka.

Szesnaście wydaje się niewiele, ale nie wtedy, kiedy stoi się nocą na drogowej blokadzie, za zasiekiem zbitym z powiązanych razem zaostrzonych pni drzewnej trzciny, w świetle kilku łopocących płomieni pochodni i jednego nędznego ogniska na trójnogu.

Wtedy szesnaście kroczących wież mięśni i piór, idących szerokim grotem na śmieszną barykadę z żerdzi, jest jak górska lawina. Nie wiadomo, jak postąpić. Chwytać łuk i strzelać w szerokie napierśniki ze skóry kamiennych wołów, których nie da się przebić żelazem, zastawiać się włócznią, która zmienia się w jakiś idiotyczny pręcik, chować za barykadą z powiązanych patyczków? Najlepiej byłoby rzucić włócznię i uciekać w ciemność, mając nadzieję, że upiorne stwory pójdą własną drogą, bo każdy ich krok to dziesięć ludzkich.

Blokadę ustawiono na szlaku u podnóża gór. Zupełnie jakby chodziło o nękającą okolicę bandę kilku zbójów. Barykada z zaostrzonych tyczek, ośmiu żołnierzy piechoty, jeden wóz taborowy przegradzający drogę, a przy nim sześciu łuczników. Konnych, ale na razie ich wierzchowce stały z boku, bezskutecznie obwąchując kamienie i żwir w poszukiwaniu paru źdźbeł albo jaszczurki.

Kiedy nadeszliśmy, dwóch żołnierzy wyszło przed barykadę, patrząc na wyłaniające się z ciemności szlaku jeden za drugim ogromne ptaki z głowami wznoszącymi się na trzy długości człowieka nad ziemią, na ogromne szponiaste łapy uderzające w ziemię. Obaj wyglądali, jakby nie wiedzieli, czy zdołali się obudzić.

Ten z naramiennikami hon-pahana uniósł pochodnię i zawołał: stój, kto idzie! - myślę, że po prostu nic innego nie przyszło mu do głowy.

Nawet nie zwolniliśmy, a nasze ptaki nadeszły w kilka uderzeń serca.

Świsnąłem tylko przez zęby i z obu stron usłyszałem skrzypienie naciąganych łuczysk. W świetle płomieni widać było strzelców chwytających w pośpiechu strzały z kołczanów oraz że hon-pahan wypróżnił się bezwiednie, zanim wszystko utonęło w stalowym świergocie trzydziestu dwóch grotów i rozpaczliwym krzyku.

A zaraz później mój idący na przedzie ptak strzaskał kopnięciem barykadę, która rozleciała się z dźwięcznym grzechotem rozszczepianych tyczek, trójnóg runął na drogę, rozsypując żar i snop iskier, potężny dziób skoczył do przodu, przewracając wóz taborowy na bok. Kolejny ptak kopnął go, urywając oś razem z jarzmem dyszla, następny rozgniótł skrzynię, jeszcze inny zamienił ją w stertę drzazg, Spalle wychylił się z palankinu, wyrwał z ziemi proporzec z symbolem dwóch księżyców, złamał i cisnął gdzieś w mrok.

 

A po chwili zdruzgotany posterunek został z tyłu. Nie upłynie wiele czasu, zanim ślad po nim zniknie pod wydeptanym w ziemi pasem wygniecionym przez tysiące stóp, kopyt i kutych kół.

Ludzie Knota przywykli już do marszów przez pustkowia, do tego, że ciągną w nieznane jak ogromna ludzka żmija i w każdej chwili nużąca wędrówka może zmienić się w bitwę. My jechaliśmy przodem, gotowi zmieść każdego, kto stałby na drodze, a za nami ciągnęły kobiety, dzieci i starcy, otoczeni dwoma szeregami jeźdźców kroczących równym rytmem z pieszymi. Z tyłu ciągnęły stada wołów i owiec, po bokach maszerowała piechota, na koniec jeszcze setka jazdy stanowiąca tylną straż. Szliśmy przez pustkowia, pozostawiając pas gołej ziemi, bez postoju i odpoczynku. Najsłabsi jechali na wozach, pozostali odpoczywali na nich na zmianę. Wodę i jedzenie także rozdawano w marszu, jeźdźcy podrzemywali w siodłach. W ten sposób Kireneni szli pewnie szybciej, niż zwykle trwałby taki przemarsz paru tysięcy ludzi, ale i tak wydawało mi się, że idziemy bez końca.

Kiedy wstał szary, pochmurny dzień, wciąż jeszcze nie dotarliśmy do szlaku, który mieliśmy przeciąć, by wejść w pustkowie i dalej zmierzać do uroczyska będącego jaskinią Robaka.

Jednak nadal najwyraźniej nikt nie zdawał sobie sprawy, że ogromny korowód ludzi wije się po stepie i przemierza kraj Pramatki.

O sinym brzasku usłyszeliśmy rogi Czerwonej Wieży, a potem wśród mgły weszliśmy na teren świątynnych upraw, rozdeptując wyznaczające poletka groble i płytkie błoto pomiędzy nimi.

A na polach pracowali ludzie.

Po obu stronach niszczonego przez ornipanty szlaku po kostki w błotnistej ziemi tkwiły rzędy osłupiałych rolników, przed chwilą zajętych sadzeniem czegoś, obok rozdziawiało gęby kilku świątynnych strażników, gapiących się z zadartymi głowami na defilujące przed nimi wielkie ptaki i ludzi kiwających się ze zmęczenia w palankinach.

A z tyłu nadchodził pochód. Z szuraniem podeszew, klapaniem kopyt i skrzypieniem wozów. Z mgły wyłaniały się wielkie wierzchowce ciężkiej jazdy, lśniły blachy zbroi, łopotały naramienne proporce.

Trwało to kilka uderzeń serca.

Pracujący na roli osunęli się na kolana i pochylili głowy do ziemi, zaplatając dłonie na karku, strażnicy upuścili włócznie i pognali w step. Po kilkunastu krokach dosięgły ich pojedyncze, mierzone strzały. Ten runął w pół skoku przeszyty przez kark, tamten padł twarzą na groblę i zjechał po niej z dwoma brzechwami sterczącymi z pleców, kolejny zatrzymał się nagle wygięty w tył, obrócił w miejscu i padł pomiędzy zasadzone rzędami zielone kępki.

Jedyny ze strażników, który nie uciekł, tylko gapił się osłupiały na pochód, chudy, pomarszczony i właściwie już stary, zaczął nagle wrzeszczeć i rzucił się z nastawioną włócznią. Mijający go jeźdźcy patrzyli obojętnie, jak skacze na rozstawionych nogach, bezskutecznie usiłując dosięgnąć boku ptaka, w końcu ktoś smagnął go lancą niczym kijem, zwalając na ziemię.

Widziałem, jak gramoli się z oszalałymi oczami i znowu rzuca sam jeden na cały pochód, a jego włócznia dzwoni bezradnie o tarcze piechoty, a któryś z idących żołnierzy popycha go obojętnie, a kolejny kopniakiem wytrąca mu włócznię i łamie ją. Kiedy spojrzałem przez ramię, wciąż go widziałem, jak wstaje coraz bardziej chwiejnie i rzuca się na wojsko, najpierw z mieczem, potem z gołymi pięściami, coraz bardziej poraniony i pocięty, bo od czasu do czasu ktoś tracił cierpliwość, ale poza tym mijali go obojętnie, jak szczekającego psa.

Przeszliśmy trakt jeszcze tego samego dnia, nie niepokojeni przez nikogo i nikogo nie spotkaliśmy, wchodząc na coraz bardziej dzikie pustkowia i oddalając się od osady.

Kiedy pochód wdarł się już dość daleko w pustynię i zaczął zapadać zmrok, Knot zarządził postój.

Dopilnowałem, by moi jeźdźcy zadbali najpierw o ptaki, tak jak mnie uczono w karawanie przemytników soli. Wśród jeźdźców miałem aż pięciu Kebiryjczyków, którzy nieźle radzili sobie z ornipantami, a pozostali mieli za sobą służbę w oddziałach zaganiaczy albo tropicieli i nie narzekali, mimo że potem zwalili się na ziemię jak obici kijami.

Noc była czarna niczym atrament, gdzieś daleko od strony gór widać było na horyzoncie srebrne rozbłyski wiosennej burzy, ale tu nie spadła ani kropla deszczu i mimo nocy czuło się gorący oddech pustyni.

Ludzie spali przy swoich wozach i pod nimi; nie ustawiano ich w warowny pierścień, ale zachowano mniej więcej ustawienie szyku marszowego, tak by jak najszybciej można było ruszyć w dalszą drogę.

Przez całą noc gdzieś z daleka dochodził głuchy łomot.

- Bębny sygnałowe - powiedział Knot. - Przeklęty Hurtajgan. Już wie o nas. Już złapał wiatr.

- Jego trop doprowadzi go tylko do uroczyska - odparłem. - I ma do nas dwa dni straty.

- Umie maszerować szybko - rzucił Knot ponuro. - A bęb


Date: 2016-01-03; view: 723


<== previous page | next page ==>
Rozdział 10 Żuraw powraca 5 page | Rozdział 12 Ogień i mgła 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.032 sec.)