Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 10 Żuraw powraca 3 page

Późniejszy czas wyciekł niczym wino z przestrzelonego bukłaka. Pamiętałem korytarze pod twierdzą, echo kroków i odgłos kropli wody, skrzypienie lin, pośpiech, z jakim nosiliśmy na pokład worki, tupot kopyt na schodni, rozgardiasz, wśród którego uwiązywaliśmy zwierzęta i bagaże. Ulf stał przy trapie i ściskał każdemu przedramię, drugą dłonią obejmując kark, jak mieli we zwyczaju Ludzie Ognia. Jego ludzie też stali obok rzędem, żegnając się z każdym. Sylfana bez namysłu pocałowała mnie w usta, a inni na ten widok śmiali się i rżeli jak konie.

To było trochę jak sen, a trochę jak chorobliwe majaki. Czas, który nagle przetoczył się jak wóz taborowy po moście, a potem zniknął.

Ani się obejrzałem, kiedy świt zastał mnie na pokładzie z poczuciem, że nie zdążyłem niczego powiedzieć ani z nikim się pożegnać, bo wokół było tylko morze. Krótka fala, tęskne krzyki morskich ptaków polatujących wokół burt, skrzypienie lin.

Tylko niebo, morze i wstające słońce.

Nocni Wędrowcy zawsze wypływają nocą, w najgłębszych ciemnościach i bezgłośnie z wnętrza góry. Nie było ani chwili czasu, by jeszcze rzucić okiem na Lodowy Ogród.

Ani chwili, by się pożegnać.

I nagle znów podróżowałem.

Jeszcze w nocy Oset kazał postawić oba żagle, zatem okręt sunął dziarsko, tnąc fale dziobem i co jakiś czas prychając fontannami piany jak morski koń. Żegluga w wydaniu mieszkańców Wybrzeża Żagli wydawała się czymś, co robi się mimochodem i bez większego wysiłku. Nie biegali po pokładzie, nie spieszyli się ani nie walczyli z morzem. Do obsługi wilczego okrętu wystarczy ledwie paru ludzi i nawet wielki żagiel można postawić z pokładu, ciągnąc liny przełożone przez przemyślne bloki.

Ci ludzie uważają morze za własne obejście i odpowiednio się na nim zachowują. Od czasu do czasu coś robili, ale mnie, synowi stepów i pustyń, niewiele to mówiło. Widziałem na przykład, jak Oset wąchał wiatr, zadarłszy głowę niczym wilk łapiący trop, po czym kazał swoim ludziom pociągnąć parę lin, cały żagiel przekręcił się trochę wokół masztu, liny zaskrzypiały, łódź pochyliła się na jedną burtę i zaczęła płynąć szybciej. Pojęcia nie miałem, co tam wywęszył i dlaczego lekko zmienił kierunek. Wokół nas nie było nic, tylko niebo od góry i morze na dole, nic też nie pachniało poza drewnem i dziegciem ze statku, a delikatny aromat soli i wodorostów był wszędzie taki sam.



Zauważyłem też, że po wyjściu na morze zwykle zamknięci w sobie i posępni Bracia Drzewa wyraźnie poweseleli i nawet zaczęli podśpiewywać.

Sami nie mieliśmy nic do roboty. Benkej walczył z mdłościami, siedząc na pokładzie blady jak płótno, i kilka razy zwymiotował za burtę, N’Dele również siedział na deskach z bębenkiem między udami i nucił jakąś monotonną, tęskną śpiewkę.

Stałem na dziobie, opierając się o stewę, przepełniony niecierpliwością i dziwnym poczuciem mocy. Stałem na pokładzie własnego okrętu, który wiózł moją zemstę. Jego burty obite były miedzią, tak jak nakazywała Pieśń Ludzi dla okrętów zdolnych miotać ogień, tuż za mną, pod nasączonym ałunem płótnem, kryła się tajemnicza, straszliwa broń. Zaczynała się pod pokładem, jako machina złożona z miedzianych cylindrów i korb, a jej koniec, podobny do głowy ptaka syfon, w każdej chwili mógł odwrócić się w stronę niebezpieczeństwa i na czterdzieści kroków spopielić wszystko, co znalazłoby się na jego drodze. Na tych wodach każdy, kogo moglibyśmy spotkać, doskonale wiedział, co oznacza lśniąca miedzianą blachą burta. Wystarczyłby sam błysk słońca na kruszcu, by każdy natychmiast odepchnął rumpel i pognał jak najdalej od rzadkiego i strasznego okrętu, z którym nie da się walczyć. Spotykało się je nieczęsto, bo stworzenie machiny wymagało kunsztu, który niewielu posiadło. Poza tym żeglarze nie widzieli interesu w paleniu okrętów. Chcieli je zdobywać, i to w sposób honorowy, walcząc na pokładzie na miecze i topory. Im chodziło o chwałę i bogactwo, a nie zniszczenie. O ognistych statkach krążyły jedynie legendy i wynikało z tego, że zależnie, jak potoczą się losy wojny, Fjollsfinn, który wystawił co najmniej kilka ognistych łodzi, może kiedyś władać na tych wodach niepodzielnie. Wątpiłem nawet, by cesarska galera „Morskiego” tymenu, mogąca zasypać każdy statek deszczem strzał ze swoich trzech pokładów łuczniczych, rozedrzeć kutym taranem, przebić na wylot płonącymi oszczepami z dwóch arkabalist czy uchwycić jednym ze swoich trapów abordażowych, wbijających się w pokład wroga żelaznymi dziobami, mogła poradzić wiele przeciwko zwinnemu i szybkiemu wilczemu okrętowi plującemu płynnym ogniem.

A teraz to był mój okręt i kiedy o tym myślałem, czułem, jak zaciskają mi się szczęki.

Myślałem o tym, że spalę każdego, kto stanie mi na drodze. Nie szukałem chwały, tylko zwycięstwa.

- Jadę po ciebie, córko Tkaczki - powiedziałem w horyzont i słony wiatr omiatający mi twarz. - Zabieram cię do domu.

Wachlarzowate żagle, gęsto usztywnione długimi żerdziami, wypełniły się wiatrem i wyglądały niczym rozpostarte skrzydła. Czułem się, jakbym leciał na grzbiecie smoka. Jakbym sam był smokiem.

Kiedy sprzykrzyło mi się patrzenie w pustkę wodnego bezmiaru, korzystałem z tego, że nie czułem większych dolegliwości i nie mdliło mnie jak Benkeja. Korzystałem z rady Ulfa, który twierdził, że należy jeść, spać i chodzić za potrzebą, kiedy tylko nadarza się okazja.

Następnego dnia minęliśmy pierwsze z Wysp Ostrogowych, majaczące na horyzoncie jak ciemne chmury, a potem wpłynęliśmy pomiędzy nie, wymijając rafy, nurkując w przesmyki i wybierając drogę wśród sterczących z wody skał, z których podrywały się stada krzyczących tęsknie morskich ptaków.

Czasami ostre kamienne zęby wystające spod spienionej wody mijały bok okrętu o kilka tylko kroków albo wpływaliśmy w wodę kotłującą się jak pod wodospadem w przejściu między skałami, wąskim ledwie na strzał z łuku.

Oset, który w takich chwilach zawsze sam stał przy sterze, siadał wyżej, na drewnianej balustradzie, żeby lepiej widzieć, i opierał na rumplu podeszwę buta. Dwóch ludzi obserwowało skały, wyglądając z obu burt, i okrzykami mówiło mu, co dostrzegają. Wszystko wydawało się proste jak jazda na osiołku, ale tak nie było. Rozumiałem już, dlaczego Ziemia Żeglarzy pozostała bezpieczna za swoim archipelagiem. Nawet gdyby imperium poznało tajemnicę Zachodniego Przejścia, potrzeba było wiele wiedzy i umiejętności, żeby je pokonać.

Płynęliśmy.

Po paru dniach znaleźliśmy się na wodach, które żeglarze nazywali Morzem Własnym. Do tej pory właściwie nie spotykaliśmy żadnych statków, co wszystkim wydawało się dziwne. Wiosną, jak twierdzili, wszędzie powinno być mnóstwo żagli. A w pobliżu Zachodniego Przejścia dziesiątki okrętów powinno zmierzać do krajów Południa.

Widywaliśmy tylko niewielkie łodzie rybackie wśród wysp, kilka razy zobaczyliśmy też żagle na horyzoncie, raz zbliżył się do nas jeden okręt, ale minął nas w odległości trzech czy czterech strzałów z łuku, po czym pospiesznie odpłynął, jakbyśmy wieźli zarazę.

Na wodach Morza Własnego zaczęliśmy widywać oderwane z burt deski, czasem pływające w wodzie kawałki szmat, beczki i belki. Kilka razy minęliśmy też wzdęte trupy ze strzałami sterczącymi z pleców, wokół których kłębiły się ławice małych ryb i przysiadały na nich ptaki.

Żeglarze sposępnieli, a czterech milczących ludzi Fjollsfinna, którzy nazywali siebie „naffatunami”, cokolwiek to miało znaczyć, założyło swoje dziwne pikowane przeszywanice z szarego płótna, ozdobione wizerunkiem drzewa, które u nich było czerwono-złote i wyglądało jak płonące. Zeszli pod pokład, po czym napełnili machinę smoczą oliwą, odwinęli syfon z płótna i odtąd stale co najmniej jeden z nich siedział na pokładzie. Naffatuni mieli dziwne hełmy podobne do cebra, które kryły całą głowę razem z twarzą i były obszyte tym samym płótnem, które ponoć nie mogło się spalić, choćby utopiono je w smoczej oliwie. Te hełmy i rękawice również mieli stale przy sobie i nigdzie się bez nich nie ruszali.

Nazajutrz po południu Oset znów zaczął węszyć, po czym kazał zwinąć wszystkie żagle i wyrzucić z dziobu coś, co wydawało się wodnym żaglem w kształcie misy i było uwiązane na długiej linie. Nie miałem pojęcia, co to ma znaczyć, więc wyjaśnił mi, że brzeg jest tuż, choć go jeszcze nie widzimy, i w Snagorinę wejdziemy nocą, żeby jak najdalej popłynąć niepostrzeżenie.

Kiedy słońce zaczęło opadać za horyzont, znów postawiliśmy żagle i ruszyliśmy przed siebie.

Noc była pogodna, świecił tylko jeden księżyc, za to w pełni. Mimo to brzeg zobaczyłem, kiedy był ledwie o strzał z łuku. Grzywy fal rozbijających się na plaży jaśniały bielą i słyszałem ich szum. A potem wpłynęliśmy na spokojne wody Snagoriny, w oddali widziałem majaczące w ciemności jasne szpalery trzcin i już byliśmy na rzece, którą przemierzałem tyle razy latem i zimą, że wydawało mi się, jakbym znał ją na pamięć.

Wiatr się zmienił, więc Oset ponownie nakazał zwinąć żagle i powiedział, że siadamy do wioseł. Wilczy okręt może czasem płynąć na wiosłach, kiedy zupełnie nie ma wiatru albo płynie rzeką, i wtedy wysuwa się je przez specjalne otwory w burtach. Nas było na pokładzie tylko dwudziestu, nie licząc Osta, stojącego przy sterze, oraz jednego naffatuna, który stał za syfonem i trzymając za specjalne imaki, wodził dziobem machiny po brzegach rzeki, wypatrując niebezpieczeństwa. Jego koledzy wiosłowali, siedząc tuż przy pompach, skąd w każdej chwili mogli chwycić za korby i tchnąć w machinę życie.

Na co dzień siedzący cierpliwie pod pokładem Szkarłat, który odzywał się tylko na rozkaz i pokornie wykonywał wszystkie polecenia, także posłusznie usiadł do wiosła i robił nim nie gorzej niż inni.

Wiosłowaliśmy długo w noc, aż do rana. Siedziałem w ciemnościach, słuchając cichego odgłosu bębenka, który lekko kopał N’Dele, i na każde uderzenie ciągnąłem do siebie wygładzony drąg wiosła. Odgłos był tak cichy, że nie przypuszczałem, by dało się go słyszeć poza okrętem.

Niebo zaczęło już szarzeć, kiedy Oset pozwolił nam odpocząć, twierdząc, że teraz znowu wieje dobrze i będzie można postawić mały żagiel. Mogliśmy więc wyjść na pokład i tam zwalić się wyczerpani na deski. Czułem, że wszystkie mięśnie rwą mnie z bólu, zwłaszcza na grzbiecie i w brzuchu, lecz było to inne zmęczenie niż to, którego doświadczałem w niewoli. Byłem wolny i robiłem, co chciałem, reszta nie miała znaczenia.

Zjadłem trochę suszonego mięsa z chlebem i serem, popiłem piwem i zapaliłem fajkę.

A potem siedziałem, patrząc, jak z porannych mgieł wynurzają się brzegi rzeki, a daleko na horyzoncie gęstnieją boleśnie znajome góry, wśród których kryła się Dolina Bolesnej Pani.

Benkej też je rozpoznał i widziałem, że pobladł. Patrzył chwilę w milczeniu, a potem splunął za burtę, przysunął sobie dzban z piwem i nabił fajkę.

- Czuję się normalnie - oznajmił, widząc mój wzrok. - Nic mi się nie robi w głowie i mimo że spędziłem tam tyle czasu, całkiem oczadziały i durny, pamiętam to jak sen w gorączce. N’Dele wypuścił moją duszę i teraz jestem taki jak przedtem. A jeśli stanie się tak, jak mówiłeś, że jakiś robal połknie mnie w jakiejś jaskini i wypluje w Amitraju, to znaczy, że będę widział jeszcze dziwniejsze rzeczy niż w tamtej dolinie.

- Wiele zobaczymy, zanim wrócimy do domu - odparłem.

- Dom... - powtórzył. - Dziwne słowo. Gdzie on teraz jest?

- Teraz chyba w Lodowym Ogrodzie. Tam będziemy mieszkać. Kiedy to wszystko się skończy.

- Nawet o tym nie myślę - powiedział. - Na razie obchodzi mnie tylko to, co jest do zrobienia dziś, najwyżej jutro, jeśli dożyję. „Kiedy to się skończy”...? Nie za bardzo umiem sobie to wyobrazić. Wszystko się zmieni. A ty, N’Dele? Co zrobisz potem? Wracasz do Kebiru?

- Nie wiem - odparł Aligende. - Kiedyś chciałem. Ale teraz może tam czekać na mnie klątwa.

- Zawsze możesz znowu ruszyć w drogę ze mną - powiedział Njorvin, drapiąc łyżką dno miski. - Dobra życia. Mnóstwo gylding, mnóstwo fiki-fiki - dodał swoim okropnym amitrajskim. Benkej parsknął.

Zanim nastało południe, wszyscy, którzy mieliśmy zejść na ląd, poszliśmy pod pokład spać. Dzięki temu, że Oset zmusił nas do wiosłowania przez niemal całą noc, zasnąłem bez trudu, mimo że tam, na górze, świeciło jasne słońce. Przez chwilę słyszałem skrzypienie burt, pluskanie wody opływającej okręt, kroki na deskach i świst wiatru na linach. A potem nie było już nic.

Tylko Woda.

Córka Tkaczki.

Zbudziliśmy się późnym popołudniem i ostatnie godziny dnia spędziliśmy, szykując broń, zwierzęta i zapasy. Potem, kiedy zaczynało zmierzchać, góry już rozsiadły się po obu stronach rzeki, a nad nami wznosiło się zbocze kryjące wyjście z Doliny Bolesnej Pani.

Przybiliśmy do przeciwległego brzegu, a później przy ostatnim świetle budowaliśmy cztery masywne wozy taborowe, które wieźliśmy w kawałkach. Były tak sprytnie zrobione, że dwóch ludzi mogło je złożyć, posługując się tylko obuchem topora, w czasie krótszym niż długa wodna miara.

Wyprowadziliśmy konie i onagery, których na razie mieliśmy osiem. Cztery były do wozów i te miały zostać, a pozostałe niosły nasze zapasy i sprzęt, i te miały razem z nami jechać do Amitraju.

Na koniec wyładowaliśmy wozy beczkami, mocowaliśmy je sznurami już zupełnie po ciemku.

- Znajdźcie drogę - powiedział Oset. - Ja będę tu na was czekał. Teraz wyjdę na morze, ale za dziesięć dni będę w tym samym miejscu bez względu na to, co zrobią pozostałe okręty. Będę, cokolwiek się wydarzy.

Ostatnia rzecz, jaką trzeba było zrobić, to związać Szkarłatowi ręce tak, by mógł powodować koniem, po czym Bracia Drzewa siedzący na wozach świstem pognali onagery i cała karawana wtopiła się w mrok.

Byliśmy, jak mawiali mieszkańcy Wybrzeża, Nitj’sefnaar - więc wędrowaliśmy nocą. Końskie kropierze oraz nasze kurty odwrócone zostały na ciemną, matowoczarną stronę, nawet ostrza naszej broni poczernione były sadzą, doczepione do hełmów zasłony kryły nasze twarze, pozostawiając na zewnątrz jedynie oczy. Byliśmy cieniami wśród cieni.

Jechaliśmy tylko tak szybko, by wozy w środku szyku mogły nadążyć, otoczone zbrojnymi z kuszami gotowymi do strzału, przodem zaś posłałem dwóch Braci Drzewa, tych, którzy byli tu z Ulfem i znali drogę, jako zwiad.

Mimo to cały czas byłem napięty niczym cięciwa, usiłowałem mieć oczy dookoła głowy i stale widziałem wśród cieni coś niepokojącego. A wszystko dlatego, że musiałem być dowódcą. Nie było przy mnie Snopa ani Ulfa, nikt nie mówił mi, co mam robić, a co gorsza wiedziałem, że jeśli się pomylę, to ktoś zginie. Przeze mnie.

Zabije go moja głupota, a nie strzała lub ostrze.

Jechaliśmy przez las, przemierzaliśmy górskie łąki i leśne polany, starając się trzymać blisko linii pierwszych drzew i zawsze mieć za sobą zasłonę gałęzi i liści. Przez cały czas trzeba było nasłuchiwać, czy odezwie się ostrzegawczy krzyk lelka, który oznaczałby, że nasi zwiadowcy odkryli jakieś zagrożenie.

Jednak jedyne, co słyszeliśmy, to gardłowe krakanie kruków w gałęziach drzew. Było ich dziwnie dużo, nawet jak na tę okolicę. Czasem przystawaliśmy, wodząc wokół grotami bełtów i przepatrując ciemność, lecz to najwyraźniej nie były niczyje sygnały, tylko zwykłe ptaki pokrzykujące ponuro chórem głosów.

I tak jechaliśmy, milczący i czarni, spowici mrokiem. Nawet osie naszych wozów, szczodrze wysmarowane mazią, nie skrzypiały, a kiedy wjechaliśmy na trakt, nie dało się słyszeć stukotu kopyt na kamieniach ani turkotu kół, bo zarówno kopyta, jak i obręcze osłonięte zostały pokrowcami z filcu i grubej skóry. Wiedzieliśmy, że się zedrą, ale były potrzebne tylko na tę noc. Później mieliśmy stąd zniknąć, a gdy wrócimy, nie będziemy musieli już dbać o to, by przejść niezauważeni.

Zanim nastał świt, przebyliśmy szlak prowadzący wąwozem wzdłuż strumienia, którego obawiałem się najbardziej, bo stanowił doskonałe miejsce na zastawienie pułapki, i byliśmy już w górach, na tej samej polanie, na której Ludzie Kruki próbowali ukraść nam konie.

Ustawiliśmy wozy w pierścień, spętaliśmy konie i onagery, które zamknęliśmy linami, wyznaczając im pastwisko, a potem wystawiliśmy warty.

Kiedy niebo poszarzało, nie próbowaliśmy też palić ognia, tylko rozłożyliśmy się wokół w pełnym rynsztunku, żując suszone mięso i pijąc z bukłaków cienki podpiwek. Napój był na tyle mocny, że nie pozwalał zepsuć się wodzie, którą zawierał, a na tyle słaby, że każdy poszedł spać z trzeźwą głową.

Nikomu nie podobało się to miejsce, mimo że znajdowało się z dala od szlaku i było dobrze osłonięte. Gdy wiatr zawiewał z zachodu, przynosił wyraźny smród pogorzeliska oraz odór padliny, a na dodatek wciąż rozlegało się upiorne krakanie, jakby ktoś darł na strzępy czarne szmaty. Kiedy ucichało, z daleka napływało coś jakby wycie psów albo wilków.

Koło południa wypadła warta moja i N’Dele. Mieliśmy miarową świecę, która pokazywała czas, wiedzieliśmy więc, kiedy obudzić następnych. Przeklęte kruki odleciały o świcie, a las wokół stał w ciszy, a mimo to czuliśmy niepokój. Obchodziliśmy obóz, a w pewnym momencie N’Dele zamarł w bezruchu, wpatrując się w ścianę krzewów. Podszedłem do niego i spojrzałem w tę samą stronę, lecz nie zobaczyłem nic prócz liści.

- Ktoś nas obserwuje - mruknął N’Dele. - Cały czas to czuję, ale nic nie widzę. Dziwne. Jestem tropicielem. Nie tak łatwo ukryć się przede mną. A mimo to tylko wiem, że ktoś tam jest, jednak nie dostrzegam niczego.

- Wróg czy przyjaciel? - zapytałem.

- To Ziemia Kruków - odparł. - Zdaje się, że nie mamy tu przyjaciół, chyba że nazwać nimi tych Szepcących do Cieni. Ale ten tylko patrzy i czeka. Nie zdecydował jeszcze, kim jesteśmy.

- Może posłać parę bełtów w tamtą stronę? - powiedziałem. - Spłoszy się, nawet jeśli go nie trafimy. I będzie wiedział, że o nim wiemy.

- Tylko że ja nie wiem, czy jest tam, gdzie patrzę - odparł. - Ja go czuję środkiem. Sobą. Może być tam albo po przeciwnej stronie. Jeśli pokażemy mu, że strzelamy na oślep, poczuje się silniejszy. Jest tu gdzieś, lecz nie wiem gdzie.

Do końca naszej warty nic się nie wydarzyło. Obudziliśmy zmianę, sam jednak już nie zasnąłem, siedziałem z kuszą na kolanach, przepatrując gęstwinę. Nie zobaczyłem zupełnie nic.

Z polany wyjeżdżaliśmy o zmroku ścieżką tak wąską, że z trudem mieściły się na niej wozy. A gdy wyszliśmy na przełęcz, dostrzegliśmy na tle czerwieniącego się nieba dziwaczny kanciasty masyw Żarłocznej Góry.

Potem jechaliśmy znów przez las, kiedy to się stało. Szlak prowadził lekko w dół, po bokach mieliśmy zadrzewione zbocza, a pomiędzy ogromne pnie wpełzał mrok.

Najpierw zupełnie znienacka rozległ się ostry trzask i skrzypienie gdzieś na zboczu. Jadący przodem Głóg wrzasnął ostrzegawczo, uderzając Skalnika w pierś, a potem wyrwał przed siebie, niemal kładąc się w siodle. Skalnik zadarł swojego wierzchowca i zwalił się do tyłu razem z koniem. W tym samym momencie w miejscu, gdzie obaj byli przed chwilą, przeleciał ogromny pień zawieszony na łańcuchach wysoko w koronach drzew.

Natychmiast zbiliśmy wozy w ciasny szereg, rozstawiając się wokół z kuszami gotowymi do strzału.

Pień wrócił niczym ogromne wahadło, z hukiem i szczękiem łańcuchów przeleciał w poprzek drogi, oddzielając nas od Głoga, koń Skalnika gramolił się na nogi, potrząsając łbem, a sam Skalnik wstawał niemrawo, lecz przytrzymał się ogłowia i jednym ruchem wskoczył na siodło, chwytając kuszę zawieszoną na boku.

Pień przeleciał nad drogą jeszcze kilka razy, coraz wolniej, a w końcu zawisł spokojnie nad samym traktem. Głóg zawinął w miejscu, po czym ruszył w naszą stronę galopem i przeskoczył nad taranem, dopadając taboru tuż po Skalniku.

Bez słowa znaleźli swoje miejsca w szyku i unieśli broń, mimo że wokół nie było widać ani jednego wroga.

- Kim jesteście i co wieziecie w beczkach?! - okrzyk dobiegł gdzieś z przodu, ale nikogo nie mogliśmy dostrzec, zupełnie jakby okrzykiwało nas leśne echo. W zapadającym zmroku widzieliśmy tylko pnie obrośnięte bluszczem, iglaste krzaki i liście. Mnóstwo liści.

Jeden z krzaków rozdzielił się nagle, ukazując sylwetkę wysokiego męża w kapturze i płaszczu z sieci, pełnym powplatanych liściastych gałęzi.

- Jesteśmy tymi, którzy jadą swoją drogą i nikomu nie wadzą - odkrzyknąłem. - A kim ty jesteś, żeby zrzucać na nas pnie?

- Nie mędrkuj, wędrowcze. Czy nie wiesz, gdzie jesteś?

- Myślałem, że w Ziemi Kruków, których dotąd uważałem za ludzi cywilizowanych i rozumnych.

- To była Ziemia Kruków. Teraz to już ziemia żeru dla kruków. Pytałem, co masz w beczkach?

- Nie twoja to rzecz, lecz daję ci słowo honoru, że nie miałbyś z tego żadnego pożytku.

- Pytam.

- Wiozę zgniłe ryby. Potrzebujesz ich może?

- Dosyć - zawołał. - Możemy was powystrzelać, i tak mieliśmy taki zamiar. Wstrzymałem dłoń tylko na chwilę, bo wyglądacie inaczej niż Węże.

- Dwójkami, krzaki na cel - warknąłem do swoich. - Każdy może kryć strzelca. Pierwszy w dwójce strzela pierwszy, ładować na zmianę. Na mój rozkaz.

A potem znowu zakrzyknąłem do tamtego:

- My też walczymy z Wężami. Powiedz Kungsbjarnowi Płaczącemu Lodem, że ma u nas dług życia. Kruczy Dwór stoi tylko dlatego, że został w czas ostrzeżony.

- Kruczy Dwór Węże spalili na przedwiośniu. A Kungsbjarna zabili Żeglarze z Ziemi Ognia jeszcze zimą.


Date: 2016-01-03; view: 649


<== previous page | next page ==>
Rozdział 10 Żuraw powraca 2 page | Rozdział 10 Żuraw powraca 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)