Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 10 Żuraw powraca 2 page

Zacząłem protestować, kiedy nagle twarz N’Dele zaczęła mi się dwoić i zamazywać, a na czole nagle pojawiła się druga, a wyżej jeszcze trzecia para płonących złotem tygrysich oczu, a ja ocknąłem się nagle na krużganku, idąc w niewiadomym kierunku, i zorientowałem się, że słońce już dawno zaszło.

I tak spotkałem Ulfa, który spieszył gdzieś zasępiony i pogrążony w myślach.

- Co ci jest? - zapytał. - Wyglądasz jak lunatyk.

- To samo mógłbym rzec o tobie - odparłem.

Machnął ręką.

- Coś dziwnego dzieje się z Callo - rzekł. - Znaczy z Bolesną Panią. Odkąd zaszło słońce, zaczęła się dziwnie zachowywać i znowu dostała ataku. Tylko teraz oprócz dzikich dzieci wyprodukowała jakiegoś wielkiego Kebiryjczyka w leopardziej skórze, o czaszce nabitej gwoździami i równie dziwaczną dziewoję w muślinach i z batem. Albo to jakieś nieudane fantazje erotyczne, albo jej totalnie odbija. Awanturuje się tam z nimi, wszędzie jakieś mgły i dymy, pełno wrzasku, Fjollsfinn próbował wpuszczać do jej pokoju jakieś usypiające opary, ale nic to nie daje. A tobie jak minął dzień?

Nie miałem innego wyjścia, jak opowiedzieć mu o N’Dele i obrzędzie, który przeprowadzał w komnacie Benkeja. Nocny Wędrowiec zmarszczył brwi w zamyśleniu i przez chwilę spoglądał przed siebie nieobecnym wzrokiem, a potem wskazał jednym palcem w prawą stronę, gdzie znajdowała się Wieża Szeptów, a drugim w lewo, na komnatę Benkeja. A potem nadal pogrążony w myślach skrzyżował ręce, pokazując te same punkty na przemian.

- Tak - oznajmił.

- Tak? - zapytałem.

- Tych dwoje coś łączy - orzekł. - To, że nie udało się wybudzić Benkeja, ma jakiś związek z tym, że Bolesna Pani nadal zatrzymuje część mocy, której nie umiemy jej pozbawić. Jak ten obrzęd wygląda?

Opowiedziałem mu to, co widziałem, aczkolwiek nie potrafiłem doszukać się w tym sensu.

- Ach, to i voodoo tu mamy? - odparł zagadkowo. - A pamiętasz, jak się nazywały te demony, które chciał przywołać?

- Pan Gwoździ i Morska Dziwka - przypomniałem sobie i nagle zobaczyłem związek z tym, co opowiadał.

- W takim razie czekamy na koniec występów N’Dele - zawyrokował. - Może co z tego wyniknie? A na przyszłość uprzedzajcie mnie, kiedy któryś będzie chciał sprowadzać demony, wskrzeszać umarłych i przeprowadzać eksperymenty na cywilach.



Czasami nie rozumiałem wszystkiego, co mówi, ale nie zwracał na to uwagi, tak jakby nie miało to żadnego znaczenia.

Zza drzwi komnaty Benkeja dobiegał straszny hałas - rytmiczne bębnienie, śpiew i okrzyki N’Dele, skandującego coś po kebiryjsku, w narzeczu, z którego nie rozumiałem niemal nic, jęki i zawodzenia kobiet, jakieś dzikie wrzaski i wycie jakby małp czy innych dziwnych stworów, dźwięk, jakby ktoś monotonnie trąbił w konchę, a nawet coś jakby ryk leoparda.

Chciałem czekać do rana, ale Ulf mi zabronił.

- Będziesz tu siedział, niepokoił się i odchodził od zmysłów. W najgorszym razie otworzysz te drzwi i albo popsujesz obrzęd, albo coś ci się przytrafi - rzekł. - A w najlepszym jutro będziesz do niczego. N’Dele wie, co robi. Nadchodzi taki czas, że musisz się przyzwyczaić korzystać z każdej okazji, by się przespać, zjeść i iść do wychodka, bo nie wiadomo, kiedy pojawi druga sposobność. Postawimy tu wartownika i to on będzie czuwał. A jeśli coś się stanie, natychmiast nas zawiadomi.

O świcie otworzyliśmy komnatę i zamarliśmy z przerażenia.

Wszędzie leżały ciała. Splątane ze sobą, nagie, w powietrzu unosił się siny opar dymu, a pośrodku klęczał N’Dele z wyprostowanym nagim, wymalowanym w znaki torsem i zwieszoną głową. Ręce zwisały mu bezwładnie i każdą dłoń miał przebitą gwoździem, bretnale tkwiły też w jego policzkach, uszach i przegrodzie nosa. Benkej leżał nieruchomo pomiędzy nimi, z rozrzuconymi na boki rękoma i nogami, ale oczy miał zamknięte. Oba ptaki leżały bez łbów i wszystko zbryzgane było krwią.

Staliśmy tak przez kilka uderzeń serca, nie wiedząc, co robić.

Nagle N’Dele drgnął i podniósł głowę. Miał szarą, wymiętą twarz i przekrwione, bycze oczy. Uderzył grzbietem jednej dłoni o podłogę, wysuwając nieco łeb gwoździa, po czym chwycił go palcami drugiej i wyciągnął cały, który zabrzęczał rzucony do żelaznej misy. A potem chwycił drugi gwóźdź i uwolnił drugą dłoń, i tak samo pozbył się bretnali z nosa, policzków i uszu, wrzucając je do misy. Krew ciekła mu strugami z ran, kapiąc wielkimi kroplami na podłogę. Patrzyliśmy na to osłupiali, nie znajdując słów.

W tym samym momencie splątane wokół ciała zaczęły się poruszać niemrawo, wydając ciche jęki, i okazało się, że żyją, tylko wyglądają na straszliwie przepitych i zmarnowanych. W kilka chwil obudzili się wszyscy, bez słowa zaczęli szukać swojego odzienia, nic nie mówiąc i nie patrząc pozostałym w oczy, poubierali się pospiesznie i jeden po drugim chyłkiem wydostali na korytarz.

Zostaliśmy tylko N’Dele, leżący na podłodze Benkej, Ulf i ja. Kebiryjczyk odetchnął ciężko, powiódł przebitymi dłońmi po podłodze gdzieś za sobą, po czym wyciągnął ręce do Ulfa, trzymając w nich klucz i kryształ. Zwykły kuty klucz z żelaza oraz rżnięty, migotliwy klejnot z białego kryształu bądź szkła.

- Oto, co Pan Gwoździ i Morska Dziwka jej odebrali - powiedział schrypniętym, ledwie zrozumiałym głosem - Zanieś to tej, która go usidliła. W szkle zamknięta jest jego rozumna dusza. Skrusz kryształ przy niej i wykrzyknij jego imię, a będzie wolny. A potem złam klucz i będziesz mógł odebrać jej resztę mocy. Uczyniła go schowkiem na swój zapas pieśni bogów, pozbawiwszy pierwej duszy, żeby nie umiał nikomu o tym powiedzieć.

- Ukryła w nim imiona bogów? - spytałem. - Benkej ma je wewnątrz ciała?

Ulf pokręcił głową.

- Nie. To ona trzyma je w sobie, ale nikt nie może ich jej odebrać, dopóki hasło dostępu tkwi w Benkeju. Wiedziała, że po nią przyjdą, z tym że spodziewała się raczej króla Węży i nie chciała, żeby uczynił ją bezsilną. To jak zamknąć coś w skrzyni na klucz, a potem go połknąć.

Niewiele z tego pojąłem, ale wiedziałem już, że taka jest natura rzeczy związanych z uroczyskami.

Ulf tymczasem wezwał strażnika, kazał mu przyprowadzić medyka ze wszystkim, czego potrzeba do opatrywania ran, ludzi do sprzątania i jeszcze dwóch z noszami.

A potem poszliśmy wszyscy do Wieży Szeptów, żeby zobaczyć, jak się zachowuje Bolesna Pani w swojej szklanej komnacie, która ponoć od środka wyglądała jak z kamienia.

Mistrz Fjollsfinn, który siedział tam przy dziwnym, wysadzanym klejnotami stole i wyglądał na strapionego oraz ledwo żywego ze zmęczenia, zdziwił się na nasz widok i trzeba było po raz kolejny opowiedzieć mu całą historię.

Czyniąca leżała na podłodze obok łóżka zwinięta w kłębek i miała na sobie resztki postrzępionej szaty, jakby całą noc bawiła się z leopardem, jednak nie krwawiła i nie widziałem na jej ciele żadnych ran.

- Co robimy? - zapytał Ulf Fjollsfinna, bawiąc się kryształem. Klucz położył na stole.

- Kontynuujemy - odparł tamten. Ze względu na nas mówili mową Żeglarzy, a nie swoim językiem zza Morza Gwiazd, który brzmiał dziwacznie i nie dało się z niego pojąć ani słowa.

- Wystarczy, że to stłukę i zawołam Benkeja? - upewnił się Nitj’sefni.

N’Dele, który cały czas ostrożnie płukał usta eliksirem przyniesionym przez medyka, skinął w milczeniu głową.

Ulf bez namysłu cisnął kryształem o posadzkę, tłukąc go na drobne kawałki, które rozgniótł jeszcze podeszwą swojego ciężkiego buta, uwalniając obłok migotliwej mgły.

- Benkeju! - wrzasnął na całe gardło. Obłok, wijąc się w powietrzu, popłynął do leżącego tropiciela i wpłynął mu do ust i nozdrzy niczym dym z fajki. Mój przyjaciel wyprężył się nagle gwałtownie, a potem zaczął kaszleć jak wyjęty z wody topielec i nagle usiadł z szeroko otwartymi oczami, spoglądając przed siebie z osłupieniem.

- Benkeju, słyszysz mnie?! - krzyknąłem, chwytając go za barki.

Rozejrzał się wokół, nic nie rozumiejąc, i wydawało mi się, że nadal mnie nie poznaje.

- Filarze...? - wychrypiał w końcu i znowu zaczął kaszleć. - Skąd się tu... N’Dele?!

- Nie jesteś już w Dolinie Bolesnej Pani. A to są przyjaciele. Wróciłem i zabrałem cię stamtąd, a samą Bolesną wzięliśmy do niewoli.

- Spałem - powiedział. - I pamiętam tylko głos, który kazał mi wciąż spać i nie wyjawiać jakiegoś sekretu. Długo to trwało? Jestem słaby jak dziecko.

- Miesiącami - odparłem.

- Dobra - powiedział Ulf. - Jedziemy dalej. Teraz klucz. Mam go złamać?

N’Dele pokręcił głową i wypluł eliksir do tykwy. Widać było, że czuje ból, kiedy mówi, ale jego rany zasklepiły się bardzo szybko i prawie już nie krwawiły.

- Nie przez ścianę - rzekł niewyraźnie. - Nie musi cię widzieć, ale nie może was dzielić kamień. Wystarczy szczelina lub uchylone wrota.

- Usmaży cię w tym stanie - powiedział Fjollsfinn. - Idź do komory filtrów.

- Co to „fjaltar”? - spytałem, lecz nie zwrócili na mnie uwagi.

Ulf zabrał klucz i poszedł. Przez dłuższy czas nic się nie działo.

- Dajcie mi korzennego piwa i fajkę bakhunu - poprosił Benkej. - A potem, wiem, że to głupio zabrzmi, ale muszę się na chwilę zdrzemnąć.

Bolesna Pani wrzasnęła nagle dzikim głosem, jakby ktoś znienacka dźgnął ją oszczepem. Benkej, któremu udało się wstać, czepiając się zydla, przykucnął nagle.

- Schowajcie się! Szybko! - syknął do nas. - Zaraz was zobaczy.

- To ściana uczyniona za pomocą imion bogów - wyjaśniłem. - Specjalna do trzymania takich jak ona. My ją widzimy, a ona nas nie.

W komnacie obok zaroiło się nagle od dzikich dzieci, kłębiących się pod sufitem i trzepoczących jak spłoszone stado nietoperzy, a Czyniąca miotała się wśród nich, krzycząc, usiłując je łapać i przyciskać do piersi. W kilka chwil wszystkie znikły, a z ust i nozdrzy Bolesnej Pani zaczęła się sączyć taka sama gęsta, migotliwa mgła jak ta, która opuściła kryształ, i również wysączać się przez otwory pod sufitem. Bolesna Pani runęła na podłogę, usiłując zatykać nos i usta, a po chwili ogarnęły ją konwulsje i już tylko wiła się, orząc posadzkę piętami, wrzeszcząc przeraźliwym głosem i rozdzierając na sobie resztki szaty. Patrzyliśmy na to w przerażeniu, a po paru chwilach wszystko ustało i Czyniąca legła zupełnie bezwładnie, oddychając głęboko jak po wielkim wysiłku.

- Wolałbym stąd pójść - powiedział Benkej. - Tylko nogi mnie nie słuchają. Gdyby nie to, myślę, że już byłbym blisko Jarmakandy.

- Komora pełna lodowych roślin - powiedział Ulf od progu. - Wejść się nie da. Tak szybko krystalizowały, że musiałem się wycofać, boby mnie posiekało i uwięziło. Gratuluję, Fjollsfinn. Kolejna sprawa załatwiona.

Przez kolejne dni Benkej dochodził do siebie. Zrazu był bardzo słaby i szybko się męczył, a kiedy prowadziłem go po mieście, często musiał przysiadać w tawernach i pokrzepiać się piwem. To jednak mijało szybko, znacznie szybciej, niż można by się spodziewać, zważywszy na to, jak długo leżał bez ruchu. Mimo to już po paru dniach wycyganił ode mnie kilka marek i poszedł odszukać kurtyzanę, którą mu sprowadziłem, kiedy leżał bez ducha, a jeszcze kilka dni później zastałem go na jednym z placów ćwiczebnych, jak spocony okładał drewnianym treningowym mieczem obrotowy manekin, uchylając się przed zamocowaną na jednym z ramion kulą na łańcuchu.

Wkrótce potem zostałem wezwany do Ulfa i poszedłem, nie spodziewając się niczego nadzwyczajnego. Czekał na mnie w pustej sali, gdzie królował ogromny kamienny stół, całkowicie zarzucony wielkimi zwojami papieru, i kilka wysokich krzeseł z oparciami, jakich tu używano do siedzenia w dziwnej wyprostowanej pozycji.

Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że rozwinięte rulony przedstawiają różne części świata, starannie wymalowane i wyrysowane kolorowymi farbami oraz dziwnym brązowym tuszem przez kopistów Fjollsfinna. Nitj’sefni zdjął kilka przedmiotów, które obciążały rogi jednego z rulonów, pozwalając mu się zwinąć, a potem rozłożył kolejny i przycisnął ponownie naroża swoim dziwnym nożem, złotym kielichem, kamieniem i rogiem do picia. W zamku z pewnością były przyciski do zwojów, ale wyglądało, że nie miał czasu nawet o nich pomyśleć, tylko chwycił w pośpiechu to, co zobaczył wokół siebie.

Najwyraźniej nie miał czasu także zjeść normalnie, bo chwycił na oślep jakiś czerwony tutejszy owoc ze srebrnej misy i ugryzł, jednocześnie sięgając po leżącą na stole strzałę, którą zamierzał coś mi wskazać.

W następnej chwili zrobił okropną minę, wypluł na wpół przeżuty kawałek owocu do kominka, popił piwem z dzbana, które też wypluł, i dopiero wrócił do stołu.

- Okropne - oznajmił. - Zabiłbym za jabłko albo brzoskwinię. Spójrz na mapę. Zrobiłem ją podczas moich lotów jako niewidzialne widmo, kiedy mogłem patrzeć na świat z góry, podobnie zresztą jak wszystkie pozostałe. Dzięki temu jako jedyni mamy nie tylko rzetelne, ale i aktualne mapy.

- Co to „brjaskva”?

- Nie rozpraszaj się. Zobacz, czy rozumiesz mapę i rozpoznajesz okolicę. Przejdź na tę stronę stołu. W górnej części karty zakreślono to, co jest na północy, rozumiesz? Przyjrzyj się.

Patrzyłem przez dłuższy czas, ale z początku miałem przed oczami tylko kunszt rysowników. Wpatrywałem się w morza, gdzie cierpliwa ręka zaznaczyła błękitem drobniutkie fale, pokrywające całą powierzchnię, na rysunek gór, oddanych delikatnymi pociągnięciami pędzla, szlaki cieniutkie jak pajęcza nić, szarożółte połaci jałowej pustyni z maleńkimi wydmami. Puszcze pokryte cierpliwie wizerunkami drzew. Na kunsztowne, ozdobione wijącymi się wzorami litery obcego alfabetu. A potem zrozumiałem, że to tylko znaki. Nikt nie rysował każdego drzewa z osobna tam, gdzie rosło, bowiem musiałyby to być drzewa wielkości szczytów górskich, a takich nie było nigdzie w znanym mi świecie. Spojrzałem na mapę jak na całość i przypomniałem sobie Salę Świata w pałacu cesarskim. Mozaikę, na której widać było całe imperium od Morza Północnego po Południowe, Kebir, Nassim i wszystko.

Nie poznałem od razu, bo ta mapa była dokładniejsza, linia brzegu lądów i wysp bardziej poszarpana i postrzępiona, a do tego wszystko było płaskie.

- Pustynia... - szepnąłem. - Erg Krańca Świata... Nahel Zym... Góry Sępie... rzeka Figiss, aszyrdymski szlak...

Każde słowo dźgało mnie w serce jak sztylet. Znałem te miejsca, byłem w każdym z nich, w każdym coś się wydarzyło. Poczułem na twarzy suchy, gorący wiatr, a na wargach zapach pyłu drogi oraz kadzidlano-nawozowy, cierpki odór miejskich zaułków. Amitraj.

Pamiętałem ciężar podróżnego kosza na barkach, cień kapelusza na twarzy i milczącą, dodającą otuchy obecność Brusa syna Piołunnika tuż obok.

Wydawało mi się, że to było wiele lat temu i spotkało kogoś innego.

Wtedy byłem dzieckiem.

Ulf siedział przy stole i szybko zapisywał nazwy, które wymawiałem. Domyślałem się, co zapisuje, bo używał znaków, jakich jeszcze nigdy nie widziałem.

- Północne prowincje Zewnętrznego Kręgu - oznajmiłem.

Ujął strzałę i wskazał jakiś punkt. Wzór z drobnych brązowych kanciastych plamek, jak szczypta grubego piachu.

- A tu?

- Sauragar. Miasto.

- A tu?

- Nahilgył. Osada handlowa. Stąd ruszyłem w pustynię z karawaną przemytników soli.

- A tu? - Wskazał kolejny punkt, na wschód od północnego krańca Gór Sępich, ale tam była tylko żółtobrązowa plama pustkowia.

- Tu nie wiem. Jakieś wzgórza na północnym ergu Nahel Zymu, lecz tam nie byłem. Nie wiem, co tam jest.

- To miejsce jest ważne, bo właśnie tam pojawisz się znów w Amitraju.

Moje serce stanęło.

- Ulfie...?

- Czas, byś dokończył misję, Nosicielu Losu. Spójrz na te góry. Kraniec Gór Sępich, zdaje się, tam gdzie schodzą w pustynię, dokładnie w tym miejscu. Zaraz pokażę ci na dokładniejszej mapie, gdzie jest tylko ta okolica. Tu mieści się dolina. Otoczona zewsząd szczytami, mająca własne źródła, skąd wypływa strumień. Takie... nie znam twojego słowa. U nas nazywa się to wadi. Górska oaza na skraju pustyni. Tam znalazłem twoich Kirenenów. Obwarowali się i ukryli w tej dolinie. Jedź tam i zabierz ich. Sprowadź mi tych Kirenenów do Lodowego Ogrodu. Jeśli zdołamy się obronić, znajdą dom na tej wyspie i w mieście. To będzie wasza nowa Jerozolima i Ziemia Obiecana.

- Co? - Czułem tylko łomotanie krwi w uszach, zdawało mi się, że zemdleję, a mój własny głos dobiegał do mnie jak z daleka.

- Nowy Kirenen, synu. Daleko od Amitraju.

- Ulfie... To są setki staj! Jak miałbym sam przebyć pustynię? I jak mieliby przebyć ją oni? Nie mają baktrianów i ornipantów! Mają trochę koni i wołów. To za ziemią Ludzi Niedźwiedzi, Pustkowiami Trwogi i Nahel Zymem!

- Robakiem, Filarze. Pojedziesz Robakiem. I oczywiście nie sam, zabierzesz ludzi. Ja, niestety, będę musiał w tym samym czasie zrobić co innego. Punkt, który ci pokazuję, to ten, w którym wypluje cię Robak, a ty wyjdziesz z jaskini. Stamtąd do doliny będziesz miał ze trzy dni marszu.

Patrzyłem z osłupieniem na mapę i na brązowe wizerunki gór, a potem na Nitj’sefniego, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.

- To słabo zaludniona okolica - ciągnął Nocny Wędrowiec. - Jednak stosunkowo niedaleko jest wojsko. Tutaj - wskazał strzałą - stoją pod tym miasteczkiem obozem i na wszystkie strony wysyłają patrole na jednoosiowych wózkach zaprzężonych w cztery jakieś stwory. Noszą się na czerwono, mają czerwone tarcze z żółtymi zygzakami. Dużo ich.

- Tymen dwudziesty pierwszy, „Ognisty”, z Kebzegaru - powiedziałem odruchowo.

- Co to jest tymen?

- Samodzielny oddział amitrajskiego wojska. „Tymen” to po naszemu dziesięć tysięcy albo „mnóstwo”.

- Nie ma ich dziesięciu tysięcy. W życiu. Połowa, i to chyba nie - oznajmił w zamyśleniu, uderzając strzałą o dłoń, a potem podrapał się grotem w plecy.

- Dziesięć tysięcy to jest tymen w pełni obsadzony w czasie wojny - wyjaśniłem. - Normalnie liczy trzy do pięciu binlików.

- Czyli czego?

- Binlik to tysiąc, binhon sto, hon dziesięć.

- Dobra. Według mnie ci „ogniści” szukają twoich ludzi. Na razie nie znaleźli, bo w góry nie bardzo się da wjeżdżać tymi rydwanami, a pieszym patrolom idzie to mozolnie, ale trzeba się z tym liczyć. Plączą się po okolicy i mogą sprawiać kłopoty.

- Tak, Ulfie.

- Dobrze się czujesz?

- Chciałbym usiąść - wymamrotałem.

- Nie mdlejże mi tutaj.

Dał mi wody, a ja posiedziałem chwilę, czekając, aż mój oddech się uspokoi.

- Zabierzesz swoich ludzi, oprócz tego dostaniesz ośmiu Braci Drzewa. Ach, no i jeszcze Njorvina, czy jak mu tam. Chce operować razem z N’Dele, poza tym twierdzi, że się przyda, bo podobno mówi po amitrajsku, jakby się tam urodził. Bierzecie też konie i cztery juczne te...

- Onagery.

- Tak jest. Sprzęt, kusze i tak dalej. Kazałem skopiować stroje z twojego bagażu. Musisz rzucić okiem, czy wszystko się zgadza i wygląda autentycznie. Plan w skrócie jest taki: Dopływasz, wchodzisz na górę, załatwiasz sprawę z Szepcącymi do Cieni, jedziesz do Amitraju, znajdujesz dolinę, spotykasz swoich, informujesz ich o rozwoju sytuacji, formujecie kolumnę, przechodzicie na stację... przepraszam, znaczy do jaskini Robaka, wracacie tutaj i, zależnie od rozwoju wydarzeń, wsiadacie na podstawione okręty na rzece albo idziecie w stronę ujścia. Jeśli będą kłopoty, okręty wejdą w rzekę, ile się da, lub będą czekały na wybrzeżu u ujścia. Płyniecie do Ogrodu i załatwione. Szaleństwo, śpiew, hopsasa, tańce nago przy ognisku i tak dalej.

Milczałem.

- Druga sprawa. Jedzie z tobą Szkarłat.

- Ulfie?!

- Tylko do gór. Po drodze przyda ci się jako przewodnik i element przebrania. Dwóch ludzi z kuszami musi mieć go na oku. Jeśli wywinie jakiś numer, zastrzelcie. Jeśli nie, kiedy dotrzecie do gór, wypuść go. Ma swoje zadanie. Musi przekazać informacje prorokini i o to nam chodzi. Dobra. Tyle ogólników, a teraz szczegóły...

Do swojej komnaty wróciłem w nocy, zmęczony, z zamętem w głowie, ale nie mogłem spać. Wyczyściłem i złożyłem kij szpiega, spakowałem nowy kosz podróżny, a na wierzchu położyłem swoją kulę życzeń. Potem wszedłem do naszej wspólnej komnaty, tej z kominkiem. Mimo że była głucha noc, paliły się lampy, a przy długim stole siedzieli Grunaldi, Warfnir, Sylfana, Spalle, Ulf, Njorvin, N’Dele i Benkej, popijając sycony miód z rogów.

- Siadaj - powiedział Grunaldi, stawiając na stole kolejny róg zaopatrzony w srebrne smocze nóżki, żeby się nie przewracał. - Nadchodzi czas rozłąki i walki. Za kilka dni znów zatańczymy z losem. Teraz pijemy za to, żebyśmy spotkali się przy tym stole i wszyscy przy nim siedzieli. Tak jak teraz. Nocni Wędrowcy.

Patrzyliśmy na siebie i piliśmy miód w spokojnym świetle lamp. Za oknami jaśniała wiosenna noc, pachnąca kwiatami i dzwoniąca śpiewem nocnego ptaka. Noc, w której nie było miejsca na krzyk, poblask ognia, smród dymu i krwi ani szczęk żelaza.

Ostatnia taka noc.

Zapamiętałem ją, jakbym mógł zabrać na drogę niczym wiersz wymalowany na granatowym kawałku jedwabiu.

Miałem opuścić Ogród i znowu wejść na ścieżkę Nosiciela Losu. Sama myśl o powrocie do Amitraju wydawała mi się niedorzeczna i przerażająca.

A potem przypomniałem sobie o Wodzie córce Tkaczki.

I nagle zacząłem się spieszyć.

Strach opuścił mnie dopiero następnego dnia w miejskim chramie, kiedy patrzyłem na opięte burymi kurtami plecy moich ludzi siedzących na kamiennych ławach. Dziesięciu.

Nie wracałem sam.

Para kapłanów ze śpiewem okadzała naszą broń świętymi dymami, blask ognia lśnił na srebrnych gałęziach wznoszącego się nad nami drzewa, pieśń wibrowała pod wysokim stropem chramu.

A potem patrzyłem, jak wstają jeden po drugim, chowają miecze i noże do pochew, jak odbierają z rąk kapłana kusze. To szczęk stali sprawił, że poczułem, jak opływa mnie dziwny spokój. Niosłem los Kirenenów, lecz nie byłem już bezradnym wygnańcem, niewiedzącym, dokąd pójść i co zrobić. Teraz czułem za sobą siłę. Siłę miasta oraz siłę potężnych Czyniących. Wiedziałem, co mam robić, i to było dużo łatwiejsze niż wszystko, co przeżyłem przedtem.


Date: 2016-01-03; view: 672


<== previous page | next page ==>
Rozdział 10 Żuraw powraca 1 page | Rozdział 10 Żuraw powraca 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)