Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 10 Żuraw powraca 4 page

- To łgarstwo! - wrzasnął Njorvin z oburzeniem. - Puścili tego parchatego kundla na moich oczach. W butach i konno!

- Njorvin...! - wycedziłem, myśląc gorączkowo, co robić dalej. Droga przed nami była zamknięta, a oba zbocza zapewne pełne łuczników. - Z koni - rzuciłem. - N’Dele, jeśli usłyszysz choć jeden świst strzały, zgaś tego krzykacza.

- Agiru kano - syknął, unosząc kuszę do ramienia.

- Tohimonie, daj mi miecz - poprosił Szkarłat. - To jedno ostrze więcej u twego boku.

- Milcz, myślę! - warknąłem na niego.

- W jednej chwili będziecie jak jeże - zawołał tamten w płaszczu z zieleni. - Nie widzicie nas, a my was tak.

Nie skończył jeszcze mówić i nagle zniknął. W taki sposób, jakby nagle wskoczył do studni. Bełt N’Dele przewiercił powietrze w tym samym momencie i z trzaskiem wbił się w pień drzewa.

A w następnej chwili rozległo się krótkie brzęczenie, jakby nadleciał rój pszczół, i w ziemi wokół nas wyrosły strzały.

Nikt nie został trafiony, natychmiast usłyszałem szczęk kilku łuczysk naraz i pociski moich ludzi przeszyły rosnące na zboczu krzaki. Strzelcy przykucnęli, sięgając po bełty i z terkotem zapadek szarpiąc dźwigniami naciągów. Równocześnie druga połowa Nocnych Wędrowców zwolniła cięciwy i teraz oni przypadli, kryjąc się wśród wozów, by załadować kusze, a pierwsi już wstali, unosząc broń. Spadła kolejna fala strzał o długich promieniach, teraz otaczały nas gęstym kręgiem, jakby nasz tabor obrosły trzciny.

Na razie nikt nie został ranny, ani człowiek, ani zwierzę, lecz naszym strzałom też nie towarzyszył ani jeden okrzyk trafionego człowieka po tamtej stronie.

- Następna salwa będzie w was! - krzyknął ten sam mąż, pojawiając się na zboczu w zupełnie innym miejscu. - Opuśćcie broń, nasz styrsman zdecyduje, co z wami zrobić.

To była najgorsza decyzja w moim życiu. Myślałem gorączkowo, acz bez skutku. Zbocze było mocno nachylone, a napastnicy po obu stronach. W którąkolwiek stronę próbowalibyśmy się przebijać, naprzód albo w tył, między dwoma szpalerami stojących wysoko łuczników czy też próbując atakować pod górę, pod deszczem strzał mierzących nam w plecy, byliśmy zgubieni.

- Giniemy? - zapytał Benkej.

- Konno, bez wozów, galopem do przodu? - zaproponował Njorvin lekko zduszonym głosem.



- Opuścić kusze, rozładować - powiedziałem głucho, czując, jakby moja twarz pękała niczym gliniana maska.

Ktoś powiedział „agiru”, bełty powędrowały do sakw, rozległ się chór metalicznych szczęknięć zwalnianych cięciw.

Staliśmy bezbronni, a ja cały czas gorączkowo usiłowałem coś wymyślić.

Wokół nas na razie nic się nie działo, tylko luźno zwisający łańcuch z boku przegradzającej trakt prażnicy napiął się i zaczął holować kłodę w górę, gdzieś pomiędzy ogromne pnie.

Łucznicy pojawili się nagle po obu stronach zbocza. W zapadającym zmroku wyglądało to tak, jakby wypluła ich ziemia, krzewy i drzewa. Tu rozdwoił się cień, uwalniając sylwetkę człowieka, tam kępa poszycia uniosła się, zyskując nagle nogi i ramiona, jeszcze w innym miejscu część krzaka okazała się klęczącym strzelcem. Rozejrzałem się i naliczyłem co najmniej dwudziestu. Gdyby uderzyli gdziekolwiek indziej, bylebyśmy mieli jakąkolwiek osłonę, choćby własne wozy, poradzilibyśmy sobie z nimi w małą wodną miarę. Na tym jednak polegało dobre dowodzenie. To oni wybrali czas oraz miejsce i zmietliby nas w mgnieniu oka, mimo że mieliśmy lepszą broń i pewnie lepiej nią władaliśmy, a ich wypadało najwyżej dwóch, trzech na jednego z nas. Ale to my staliśmy stłoczeni na dnie jaru, rozciągnięci w szereg, a oni z ukrycia mierzyli nam z góry prosto w twarze.

Czułem miejsca na skórze, w które wpatrywały się groty. Zewsząd. Stali tam nadal za naciągniętymi łukami, zupełnie nieruchomo, okręceni bluszczem albo najeżeni iglastymi gałęziami, niczym żywe drzewa.

Kilku pojawiło się z tyłu, a kilku z przodu. Ci nie mieli w rękach łuków, dobyli tylko mieczy. Nosili okrycia z sieci wraz z kapturami i z muślinem na twarz, zupełnie jak kireneńscy zwiadowcy, lecz ich kaftany nie były burożółte, tylko zielonkawe.

- Składać broń na płaszcz - oznajmił jeden z nich, rzucając na drogę wełnianą pelerynę.

- Posłuchać - westchnąłem, odpinając miecz i nóż od pasa. Nikt z moich się nie odezwał, ale wszyscy uczynili to samo. Tamci otoczyli nas kręgiem, któryś z nich wysunął ostrze kawałek z pochwy i cmoknął z uznaniem, po czym ułożył broń równo jak drągi na opał i związał płaszcz w tobół, a potem wrzucił na jeden z naszych wozów.

- Odsłonić twarze - warknął ten sam mąż, unosząc sztych ku moim oczom.

- Posłuchać - powiedziałem znowu, ściągając rzemienie i pozwalając skórzanej, wzmocnionej kolczą plecionką masce opaść mi na pierś.

- Zdjąć hełmy i na wóz - padł następny rozkaz. Zdjęliśmy je więc, z brzękiem stali powpadały gdzieś między burty a stosy beczek. Za chwilę powędrowały tam też nasze kusze i sakwy pełne bełtów.

- To nie Węże - powiedział ktoś.

- Wiedziałem - odezwał się ponownie ten sam mąż. - Dlatego jeszcze żyją. Ręce pod pęta! Idziecie przed oblicze Sanpara Idącego za Gwiazdą, styrsmana Niedobitych, on zdecyduje, co z wami zrobić. Bierzemy wasze zwierzęta, beczki, wozy i broń. Pozostało ustalić, co będzie z waszym życiem.

Ulf kładł nam do głowy, by się nie poddawać. Nigdy. Nie miał na myśli, by nigdy nie składać broni, ale by nie poddawać się w sobie, w duszy. Twierdził, że można uciec z każdej niewoli, a walczyć czymkolwiek, co znajduje się wokół. Byle nie przestać myśleć.

Prowadzili nas spętanych za naszym własnym taborem i byliśmy bezbronni. Według tego, co mówił Nitj’sefni, teraz należało spokojnie czekać na właściwy moment.

Zwykle ręce wiążą człowiekowi z przodu lub z tyłu. Na polu bitwy mało komu chce się nosić żelazne okowy albo dyby do zakuwania. A związanymi rękami można rozpiąć z przodu kaftan i dostać się do pasa noszonego pod spodem, w wypadku gdyby ten na wierzchu zabrali. A wtedy można namacać żelazną klamrę, podnieść osłaniający ją od góry zawias i pod spodem znajduje się ostrze wystarczające, by przeciąć każdy rzemień. Z tyłu też można rozpiąć rozcięcie kurty i dostać się do płaskiego noża wsuniętego poziomo w pas. Dopóki nie zabiorą kurty, pozostaje jeszcze łańcuch ukryty w jej pole oraz ostre gwiazdki do rzucania w kieszeniach za pazuchą, o które także można rozciąć rzemień. W każdej sytuacji pozostają również ręce, którymi można bardzo wiele zrobić. To jednak nic nie pomoże, jeśli w sercu człowieka nie ma już woli, tylko rozpacz.

W moim mieszkał tylko gniew. Czułem, że to koniec mojej misji. Tyle zyskałem, że przejechaliśmy kawałek przez Ziemię Kruków, i poszliśmy w niewolę. Teraz idziemy spętani górskim szlakiem wśród milczących, przebranych za ahałrysy wojowników, a Woda czeka na próżno gdzieś wśród Gór Sępich, otoczona rydwanami „Ognistego” tymenu.

Nie wystarczyło rozciąć pęt i uciec. Potrzebowaliśmy broni, ale nade wszystko potrzebowaliśmy beczek. Bez nich nie mogliśmy opuścić Ziemi Żeglarzy.

Prowadzili nas stromym i wąskim, pełnym kamieni szlakiem, wspinającym się zakosami. Wkrótce trzeba było pchać wozy, bo onagery, mimo że silne jak woły i wytrzymałe, zaczynały ustawać i przeraźliwie ryczeć. Ci, którzy nas pojmali, nie zapalili pochodni i szliśmy w coraz gęstszych ciemnościach, bo niebo spowiły chmury. Wokół majaczyły tylko skały i zbocze góry.

- Mogę uwolnić się z tych pęt, tohimonie - usłyszałem bardzo cichy szept Szkarłata. Mówił po amitrajsku.

- Czekaj na rozkaz - syknąłem w tej samej mowie. I dalej szliśmy przy wtórze sapania i kroków na kamieniach. Zaczął mżyć drobny deszcz.

Po długiej wodnej mierze stanęliśmy, wydostawszy się na płaski kawałek górskiej łąki u stóp szczytu.

Staliśmy i czekaliśmy otoczeni kręgiem łuczników, wyprowadzeni pod skalną ścianę bez żadnej osłony. Łucznicy stali w takiej odległości, że nie zdołalibyśmy do nich dobiec, choćbyśmy mieli miecze w rękach, a mimo to nie chybiliby nawet z zamkniętymi oczami. Mogliśmy tylko czekać, co się stanie, więc czekaliśmy.

Po jakimś czasie znikąd pojawił się człowiek z pochodnią, po nim drugi i trzeci. W migotliwym blasku ujrzeliśmy, że stojący przed nami zdjęli strzały, a potem dobyli mieczy, pojawili się też włócznicy.

- To całkiem co innego - powiedział N’Dele. - Na twój rozkaz?

- Na razie czekaj - odrzekłem. - Sto razy mogli nas już zabić.

Włócznicy podeszli bliżej, po czym poprowadzono nas wzdłuż skalnej ściany.

- Do środka! - zawołał ktoś. Nie miałem pojęcia, do środka czego, staliśmy wszak na hali pod skałą, ale okazało się, że to, co uznałem za zbocze, było kamiennym murem, a właściwie wałem ułożonym ze złomków skalnych, który zasłaniał wejście do pieczary.

Była dość duża, jej dalsza część kryła się w mroku, lecz środek oświetlało palenisko obłożone kamieniami, gdzie na żelaznym drągu lśniła od tłuszczu tusza górskiego koziołka, a dookoła na derkach i skórach siedzieli ludzie. Pod ścianami zgromadzono worki i bukłaki, ustawiono tam też broń. Tych w pieczarze było kilkunastu, chyba że więcej kryło się w mroku, gdzie mogły być korytarze i kolejne jaskinie. Od rzędów mieczy, łuków i włóczni przy ścianie oddzielało nas ledwie paru ludzi siedzących wygodnie na ziemi z miskami, rogami bądź kawałkami mięsa w rękach. Na wprost nas na składanym zydlu ze skrzyżowanych żerdzi i płata skóry siedział mąż okryty zielonym płaszczem, z narzuconym kapturem, jednak jego twarz pozostawała w cieniu.

- Gotowi - mruknął Spalle.

- Ja biorę tego z przodu, wy broń i ustawiacie diament wokół mnie. Potem zobaczymy. Na mój rozkaz.

- Dlaczego ich sprowadzasz? - odezwał się człowiek na zydlu, wymawiając głoski mowy Wybrzeża jakoś gardłowo, z dziwnie znajomym chrapliwym brzmieniem. - Mówiłem: uderzać i odskakiwać. Nie zostawiać żywych.

- To nie Węże, Sanparze - powiedział mąż, który nas pojmał. - Kazałeś, żeby ci mówić, kiedy zdarzy się coś dziwnego, a zwłaszcza o dziwnych wędrowcach. Ja zaś myślę, że to mogą być Żeglarze, którzy uwolnili nas od tego psa Płaczącego Lodem. Wtedy też nie mieli swoich znaków, a nosili się na biało. Zostawić ich nie mogłem, bo szli prosto na Żarłoczną Górę, a to, co wiozą w beczkach, to musi być smocza oliwa. Nie mogła wpaść w ręce Węży, nie mówiąc już o ich samostrzałach. Jeszcze nie widziałem takich, które dałoby się naciągać równie szybko.

- Rozumiem - powiedział znów tamten z dziwnym charkotliwym „r”, jakby dźwięki nie mieściły mu się w gardle. - Nich więc sami powiedzą, kim są i co zamierzali.

Wystąpiłem naprzód i wszedłem w blask paleniska.

- Tak Żeglarze wymawiają twoje imię? „Sanparze”? - rzekłem, bo wiedziałem już.

Znieruchomiał na chwilę, a potem wstał, odrzucając płaszcz.

- Opuścić broń - warknął do swoich tym zardzewiałym głosem, który tak dobrze znałem.

A potem przeskoczył palenisko i chwycił mnie za ramiona.

- Nie poznałbym cię, tohimonie. Czas zrobił z ciebie mężczyznę i poznaczył bliznami.

- Za to ja poznałem ciebie, synu Cieśli. - Nie skończyłem, bo w tej chwili doskoczyli do nas N’Dele i Benkej i we czterech spletliśmy się ramionami. Zacisnąłem kilka razy szczęki, czując kłucie za oczami, a Benkej miał łzy na policzkach i zupełnie się tym nie przejmował.

Obejmowaliśmy się tak długo, a w jaskini wszyscy stali już na nogach, przekrzykując jeden drugiego, i nikt nie wiedział, co się dzieje. Nikt poza nami.

- Hjorwardi! - krzyknął w końcu Snop syn Cieśli. - Druhu, jesteś najmędrszym z moich ludzi. Czy wiesz, kogo sprowadziłeś mi ze szlaku? Gdybym jutro dowiedział się, kto leży na kamieniach naszpikowany twoimi strzałami, nie chciałbym żyć dłużej. Dzięki twojemu rozsądkowi spotkałem tych, których szukałem od dawna. Oddajcie im broń i wszystko, co mieli. To są nasi bracia.

Hjorwardi, który okazał się długowłosym blondynem o ciemnych brwiach i lekko krzywym nosie, najpierw stał przez chwilę zaskoczony, potem wzruszył ramionami i skinął głową styrsmanowi, uderzając dłonią o naramiennik.

- Zatem wypijmy razem miodu i posłuchajmy opowieści - rzekł spokojnie Snop.

- Bracie - powiedziałem - zanim dojdzie do uczty i opowieści, niech twoi ludzie pozwolą nam pomówić na osobności. Wiele się zdarzyło i wiele spraw stało się jasne. Zatrzymaliście nas w drodze z losem Kirenenów na barkach, a ten los musi się wypełnić za dziesięć dni. Znalazłem odpowiedź i musisz jej jak najszybciej wysłuchać.

Spoważniał, oparł mi dłoń na ramieniu, po czym kiwnął w stronę jednego z mrocznych korytarzy prowadzących w głąb góry.

- Gdybym nie znał cię tak dobrze, tohimonie - powiedział, popijając łyk - musiałbym uznać, że pomieszało ci się w głowie. Okręty z lodu? Ludzie, którzy spadli z gwiazd? Smoki ryjące korytarze pod ziemią? Czyniąca zamieniająca ludzi w koziołki i sarny? Wulkan, który rodzi zamek?

- Kiedyś opowiem ci to porządnie. Teraz jednak musisz mi po prostu zaufać, zwłaszcza że wiele z tych rzeczy zobaczysz na własne oczy. Jestem Nosicielem Losu i ten los tak właśnie wygląda. Dobre pytanie zaś to: co zrobisz teraz.

- Złożyłem agiru. Idę z tobą. Niech połknie mnie smok i tak dalej.

- Twoi ludzie nie będą szczęśliwi. A zabrać ich chyba nie możesz. Zbyt wielu ich. Uważają cię za styrsmana, jak to się mówi. Zostałeś głową klanu?

Pokręcił głową.

- To długa historia. Uciekłem wczesną wiosną, gdy tylko nauczyłem się mówić jak tutejsi, i robiłem wiele rzeczy, żeby mnie nie złapali, a potem jeszcze wiele innych. Zabiłem paru ludzi, ale kiedy opuściłem Ziemię Niedźwiedzi, nikt o tym nie wiedział, musiałem jedynie pilnować, żeby nie zobaczono piętna na moim barku. Ważne zaś jest to, że szedłem tropem N’Dele i jego właściciela, tego, co tak pięknie mówił po amitrajsku.

- Jest tu ze mną - przerwałem mu.

Pokiwał głową.

- Skoro mamy tak mało czasu, mniejsza o moje przygody. Szedłem ich tropem, bo ani ciebie, ani Benkeja nie miałem jak wyśledzić. Oni zaś wędrowali od sadyby do sadyby, od jarmarku do wiecu, i zostawiali za sobą ślad, ludzie gadali, więc łatwo było za nimi nadążyć. Polowałem, czasem zatrudniałem się jako cieśla, grałem w deseczki na pieniądze i nawet śpiewałem, przygrywając na tym ich niby-cintarze. W taki sposób gdzieś tam dostałem imię, bo nikt nie potrafił mnie zatrzymać dłużej niż chwilę w jednym miejscu. Pewnego dnia pod koniec lata zobaczyłem, jak z nieba spada gwiazda, i wtedy już wiedziałem, że idę w dobrą stronę. Do Ziemi Kruków dotarłem zimą, w czasie kiedyście już stamtąd odeszli. Zostałem w Kruczym Dworze, bo gdzieś musiałem przezimować. A potem nadeszli Węże. Jak tylko puściły mrozy. Dosłownie w przeddzień mojego odejścia. Wzięli się znikąd. Biliśmy się przez dwa miesiące i w końcu dwór padł. Nie był dobrze przygotowany do obrony, a po tym jak zabraliście Kungsbjarna, Kruki żarli się ze sobą i nie umieli wybrać styrsmana. Raz dowodził ten, to znowu tamten, a każdy był durniem. Wreszcie stało się jasne, że dwór padnie, więc zgromadziłem wokół siebie rozsądniejszych, by wyprowadzić ich w góry przez tajne wyjście. Przebiliśmy się, ale to była masakra, zaś ci, którzy upierali się, że ich murów nikt nie potrafi zdobyć, zostali wyrżnięci albo poszli w pęta. Nam się udało i zapadliśmy w górach. Potem nauczyłem ich sposobów walki tropicieli. Jest tu, w górach, miejsce, gdzie siedzą kobiety i dzieci, które ocalały, pod osłoną resztek plemienia, a ja z tymi tutaj robimy podjazdy na Węży i zdobywamy dla nich, co się da. Atakujemy znikąd i znikamy, pozostawiając trupy. Lecz to wszystko na próżno. Ze wszystkich Kruków ocalała niespełna setka. Stracili siedzibę, stracili kapłanów. Kobiet jest dziesięć, z czego cztery stare, a dzieci pięcioro. Próbowałem odejść z nimi do morza i poszukać szczęścia gdzie indziej, ale chcą siedzieć tutaj, bo mówią, że to ich ziemia. Ich! Nie zbudują tu nawet chałupy, nie wyjdą w pole, a po tej niby ich ziemi Węże jeżdżą, gdzie chcą. Pojawiają się to tu, to tam. Dawno już chciałem iść do morza i szukać was, ale pochłonęła mnie wojna. Mała, głupia wojna Żeglarzy.

- Nie jest taka mała - odparłem. - Całe Wybrzeże Żagli tak wygląda. Lecz możesz powiedzieć swoim, że jeśli zrobimy, co mamy zrobić, to Węże odejdą z ich ziemi. Ruszą zewsząd do morza na zew swojego szalonego króla i wypłyną. O ile nam się uda i o ile uda się Ulfowi.

- Nie tylko. Dzięki tobie wiemy też, skąd się tu biorą Węże, i to także im powiem. Znamy tajemne ścieżki i przejścia do Kamiennych Kłów, o których nie słyszeli. Nie zapuszczaliśmy się tam, bo Żarłoczna Góra potrafi przywabić nieostrożnych wędrowców, ale jeśli Węże pojawiają się stamtąd, to będziemy umieli zastawić na nich zasadzkę.

Wstał z beczki, na której siedział, a ja wstałem ze swojej.

- Idziemy na ucztę, Filarze. Pozwól mi mówić. Niech sądzą, że to ja wydaję rozkazy i że wszystko będzie tak, jak sam zdecydowałem. Inaczej nie zrozumieją. Nauczyłem ich walczyć tak, jak walczą tropiciele, ale pozostali dzikimi Żeglarzami, którzy są trochę jak dzieci i łatwo im wmówić, że sprawy toczą się po ich myśli.

Obóz pod przełęczą zwaną Kamiennymi Kłami był urządzony dobrze. Mieli dobry widok na wspinający się pod górę trakt, sami będąc niewidoczni, pod osłoną piętrzących się wszędzie skał, a gdyby zobaczyli kogokolwiek, kto zmierza w stronę przełęczy, wystarczyło poczekać, aż znajdzie się pomiędzy dwoma wysokimi kamiennymi sterczynami poznaczonymi żółtozielonymi plamami porostów, i nadepnąć na dwie belki wetknięte umiejętnie pod stertę kamieni. Głazy poruszyłyby się majestatycznie, a potem runęły w dół zbocza, wzbijając tuman pyłu i zamieniając stok w piekło toczących się i skaczących skał, które zmiotłyby wszystko aż do dalekiej linii karłowatych iglastych krzewów. Gdyby jednak to nie wystarczyło i natręci zdołali podejść bliżej, w stronę ostatniego zakrętu, wystarczyło sięgnąć po łuki i strzelać do nich jak do snopków, podczas gdy tamci musieliby pełzać na brzuchach, co chwila rażeni kolejnymi strzałami, bezskutecznie szukając jakiejkolwiek osłony przed sypiącą się z góry śmiercią.

Gdyby zdarzyło się jeszcze tak, że jakimś cudem ktokolwiek by przeżył i zbliżył się jednak bardziej do przełęczy, pomiędzy usypanymi z kamieni ścianami siedziały przykute za nogi jeden do drugiego cztery kraby. W tej chwili kucające, z ostrzami schowanymi pod pachami i nakryte płaskimi blachami hełmów, przypominające przysadziste głazy, nieróżniące się wiele od otaczających je skał, patrzące tępo czarnymi szczelinami wizur. Po dwa po obu stronach traktu. Siedziały w zasadzie nieruchomo, od czasu do czasu tylko kołysząc się i wydając ciche, żałosne dźwięki.

Mieli też zapasy, mieli wodę, którą przynieśli ze sobą w bukłakach, i doskonały widok na wszystko, co dzieje się poniżej.

I żadnej osłony z góry.

Węże trzymali wartę przez całą noc, cichą, spokojną i taką samą jak wszystkie inne, które spędzili u stóp ponurej, zwieńczonej kamiennymi kłami przełęczy chroniącej dostępu do tajemnic Żarłocznej Góry.

Niewielki, osłonięty kamieniami ogień pełgał słabo, rzucając drżący poblask właściwie tylko na leżące rzędem splecione z lin i pakuł kule nasączone paliwem i zakończone kawałkami łańcucha. Wystarczyłby jeden okrzyk, żeby odpalić je, rozkręcić i cisnąć w dół, by tam płonęły, oświetlając cele.

Jednak nigdy nie były potrzebne.

Jeden wartownik na zmianę siedział przy ogniu i co jakiś czas obchodził obóz, drugi wypatrywał oczy, obserwując trakt poniżej, mimo że mógł tylko patrzeć w ciemność i nasłuchiwać. Przez wiele dni przywykł do tego, że noc w górach nigdy nie jest całkiem cicha. Od czasu do czasu słyszał obsuwający się kamyk trącony przez skalnego świstaka, gwizd wiatru na ostrych szczytach skał, daleki szum drzew albo krzyk nocnego ptaka.

Tej nocy działo się tak samo. Raz i drugi osypały się jakieś kamyki, zaskrzeczał rozpaczliwie ptak, który zapuścił się zbyt wysoko, a po chwili odpowiedział mu drugi z zupełnie innej strony, zazgrzytał żwir pod przebiegającym świstakiem. Nic podejrzanego.

Poza tym noc była ciemna, głucha i spokojna.

Niebo zaczęło szarzeć powoli, jak to na północy, gdzie noc odchodzi marudnie i niechętnie, a od pierwszego brzasku do pojawienia się czerwieni tarczy słońca trzeba czekać w nieskończoność.

Świt jednak nastawał, zrazu nieśmiało, jakby zdejmowano kolejne warstwy ciemności, niczym muślinowe okrycia na ciele tancerki. Noc najpierw oddała światu zarysy skał malowanych szarością, blady poblask węgli w ognisku, potem okręcone burymi kocami rzędy śpiących ludzi zmienionych w posapujące, chrapiące i mlaskające tłumoki, oparte o skałę łuki i włócznie, złożone jak trójnogi topory.

A potem mrok stopniowo ustąpił i świat uwolnił się niepostrzeżenie z władzy nocy. Na razie składający się z odcieni szarości, płaski jak malowany na płótnie rozwodnionym tuszem, ale już dobrze widoczny.

Znowu rozległ się samotny, przeciągły pisk polującego sokoła i zewsząd z góry dobiegł dźwięk przypominający ciche skrzypienie, wartownik poderwał się na nogi, rozglądając po skałach, ciemnych na tle szarego nieba, a po jednym uderzeniu serca powietrze zawyło, jakby przecięła je stal dziesiątek kebiryjskich szabel. Równocześnie cała skalna półka, na której rozłożył się obóz, pokryła się połamanymi, rozszczepionymi na końcu prętami strzał, pionowo w górę sterczały tylko te, które wbiły się pomiędzy kamienie albo w bure wełniane tłumoki wtulone pomiędzy skały, w worki i bukłaki. W powietrze buchnął przeraźliwy chór zaskoczonych wrzasków.


Date: 2016-01-03; view: 617


<== previous page | next page ==>
Rozdział 10 Żuraw powraca 3 page | Rozdział 10 Żuraw powraca 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)