Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 7 Czas szpiegów 2 page

Zaprzeczyłem.

- To w Wychodni - wyjaśnił. - Nowa dzielnica, która otworzyła się niedawno za Kawernami. Na pewno tam nie zaszedłeś, bo jest dla obywateli, którzy mają ochronę Drzewa, tak jak ja. Jest tam długi plac z kamienia, ze studniami deszczowymi i rzędem budynków, z których każdy ma dziedziniec i wieżę. Wszystkie są takie same, ale od niedawna zbierają się tam ci, którzy szukają pociechy cudzoziemskich bogów i dziwnych kapłanów. To jak targ, lecz sprzedają tam cuda, obrzędy, amulety, dymy, pienia i cienie. Wielu odmieńców poszło tam szukać pomocy, jeśli chcesz, idź i ty. Ale gdybyś spytał, czy ci tam pomogą, to powiem, że oddasz srebro za to, żeby ktoś wypatroszył mewę, wysłał w niebo gołębia lub nietoperza, pięknie ci zaśpiewał albo puścił dym czy rozsypał popiół z muru. Nic więcej. Jesteś w Lodowym Ogrodzie i tutaj tylko Ogród ci pomoże. Cudzoziemscy bogowie nie mają tu wstępu. A co do tamtych, to pamiętam, jak biegali w przerażeniu po dziedzińcach tych waszych wież w haftowanych szatach i lśniących maskach albo z łysymi łbami, wrzeszcząc niczym przerażone pawie, a ja czekałem na nich z krwawym toporem w ręku i śmiałem się.

Wiedziałem o Wychodni, bo Fjollsfinn otworzył tę dzielnicę, kiedy jeszcze byliśmy na wyprawie po Naszą Panią Bolesną, ale nie wiedziałem, że mają tam jakiś bazar z religiami. Poczułem, że mąż, z którym rozmawiałem, zanim odszedł, zostawił mi jakiś słaby trop.

Im robiło się później, tym mroczniejsze stawały się rozmowy w tawernie. Wreszcie pojawiały się plotki i dziwne opowieści. Żeglarze pili ostrożniej, szeptali o napisach na murach, a wychodzili w grupach po kilku, z bronią w ręku. I było widać, że teraz, głęboką nocą, kiedy w karczmie robi się pustawo, a do świtu daleko, kiedy wokół nich jest niewielu obcych i siedzą w gronie samych przyjaciół, wesołość i rubaszność z nich opada, a pojawia się strach.

Bali się tego, co miało nadejść wiosną, a co zapowiadały nie tylko klątwy w obcych językach, ale i tajemnicze znaki.

Dotarło do nas, że szeptali o płonącym białym koniu o skrwawionych bokach, który bezgłośnie galopuje po środkowym pierścieniu murów przed świtem, a potem rozpada się w obłok mgły i słychać wtedy straszny krzyk.



O kapłance miejskiego chramu, którą widywano idącą kamiennym pirsem ku morzu. Kapłance w stroju pogrzebowym i koronie drzewa na głowie, która zawodzi przeraźliwym głosem, krzycząc, że miasto upada; jeśli ktoś ją zobaczy z bliska, ujrzy, że ma wydarte oczy, a płacze potokami krwi, które ciekną jej po policzkach.

O tym, że w niektórych miejscach słychać dobiegający spod ziemi głos, który jęczy: „Drzewo umiera!”, i że to skarży się samo miasto.

Kiedy mieszkałem w Kawernach, drzwi gospód zamykano, gdy gospodarz kładł się spać, i zwykle wypadało to na nocne uderzenie jednego dzwonu na wieżach, w połowie nocy, czyli mniej więcej w godzinie sowy. Teraz, mimo że nikt tego nie nakazał, zasuwy zamykano wcześniej, a głęboko w nocy można było dotrzeć do własnego łóżka tylko po długim dobijaniu się do drzwi, o ile zdołało się obudzić gospodarza.

Chcąc więc wyjść na nocne przeszpiegi, musieliśmy wyśliznąć się przez okno na dach, potem przekraść wzdłuż kalenicy, a następnie dotrzeć do rogu, gdzie budynek miał wykusz, ponieważ w samym kącie ścian dawało się całkiem łatwo zejść na dół, korzystając z paru gzymsów, a także kamiennych rzygaczy. Wracaliśmy tą samą drogą i mogliśmy to robić niepostrzeżenie, ilekroć była taka potrzeba. Każdy, kto mieszkał w naszej gospodzie, dałby głowę, że obaj dawno już śpimy w swojej izdebce.

Zakładaliśmy wówczas czarne stroje i kaptury, zabieraliśmy też broń. Mogliśmy narzucić kaptury, zapiąć pod nimi maski zasłaniające twarze poniżej oczu i zniknąć w cieniu, prześliznąć się poza światłem latarni niepostrzeżenie jak kruki, rozpłynąć w zaułkach. Ale mogliśmy też przedzierzgnąć się w wędrujących ulicami niepozornych, ubranych w czerń przechodniów. Nieszczególnie złowrogich i niełatwych do opisania czy zapamiętania.

Wychodziliśmy, bo zdawało się, że najważniejsze dla nas rzeczy dzieją się w Ogrodzie po zapadnięciu zmroku, po wygaszeniu ognia w tawernach i po tym, kiedy ostatni biesiadnik mości się już w słomie swojego posłania, za zamkniętą zasuwą.

Potem ulice przemierzali jeszcze ci, którzy zabrali sobie dzban na mury, by czuć w głębi nocy oddech morza na twarzy, którzy przysnęli gdzieś na ławie przed tawerną albo w podcieniach, a potem ocknęli się, widząc wokół puste ulice i pozamykane drzwi. Także ci, którzy wychodzili szukać łatwego żeru wśród pijaków, oraz jeszcze inni, którzy też mieli podejrzane interesy, choć zupełnie innego rodzaju.

Przez pierwsze noce zakradaliśmy się niepostrzeżenie na miejskie mury i spędzaliśmy wiele godzin skryci w cieniu, bo chcieliśmy zobaczyć widmowego płonącego konia o krwawych bokach, albo czailiśmy się w porcie, żeby ujrzeć błąkającą się po pirsie ślepą kapłankę wieszczącą zagładę miasta.

- Noce, które wybraliśmy, były niedobre - twierdził N’Dele. - Za zimno, deszczowo i pusto. Po co straszyć, kiedy nie ma kogo?

- Teraz nocami zawsze jest prawie pusto.

- Nie zawsze. Tu wystarczy ledwie kilkoro ludzi. Ja bym wybrał noc, kiedy pogoda jest znośna, jak na Północ wiosną, i wiadomo, że ktoś będzie jeszcze chodził po mieście. Człowiek, dwóch, pięciu. Wystarczy. Dwóch zobaczy, dowie się całe miasto, że koń nadal się pojawia. Krwawi na mury. Trzeba biadać i trzeba się bać. Bardzo złe zimwu wieszczy miastu zagładę.

- Po co to robią?

- Bo to zabija duszę. Człowiek żyje, dzielny jak każdy żeglarz, myśli: chroni mnie Drzewo, jeśli nadejdą obcy, wezmę topór, stanę na murach i ich pozabijam. Ale co, jeśli miasto umiera? Jeśli wielu widziało zimwu zagłady, to może naprawdę ono jest? Co wtedy się stanie? I nosi to w sobie jak truciznę. W sercu. Jeśli taki człowiek zobaczy wrogie okręty na horyzoncie, to ten jego mały strach urośnie i nim zawładnie. On już będzie miał w sobie taką małą klęskę, którą hodował całą zimę. Jego kawałek miasta już upadł. Po to tak robią.

Aby trafić tam, gdzie coś się dzieje, musieliśmy być w ruchu, więc przemierzaliśmy puste ulice i wyglądało na to, że do mrocznych legend niepokojących miasto dołączy kolejna, o dwóch czarnych wędrowcach pojawiających się i znikających gdzieś wśród zaułków i podcieni.

Przez kilka nocy z rzędu bowiem nie znaleźliśmy niczego nadzwyczajnego prócz błąkających się to tu, to tam mężów zbyt pijanych, by trafić do swojego łóżka. Jeśli zwabiły nas krzyki, to okazywało się, że wybuchła awantura między ladacznicami a ich klientami.

Ogień na murach zobaczyliśmy pewnej nocy jeszcze z dachu i pobiegliśmy w tamtą stronę, tak długo jak się dało nie zeskakując w ogóle na ziemię.

Bieganie po dachach to trudna sztuka. Te w Ogrodzie były bardzo mocne i stanowiły jedną część z budynkiem, więc nie baliśmy się, że poszycie zawali się nam nagle pod stopami, ale za to były strome i bardzo gładkie, więc robiły się śliskie. Kilka razy podeszwy moich butów straciły oparcie i wtedy przeraźliwy strach chwytał mnie za gardło, ale zanim zjechałem po śliskiej, pokrytej mozaiką udawanych dachówek skalnej stromiźnie prosto na twardą kamienną płytę ulicy, dłoń N’Dele wystrzeliwała z ciemności jak wąż, by chwycić mój nadgarstek. Kilka razy musieliśmy przeskakiwać między budynkami i mimo że przerwy miały czasem ledwie szerokość zaułka - najwyżej cztery kroki - to kiedy śmigałem nad czarną czeluścią, nigdy nie wiedząc, czy trafię po drugiej stronie i czy zdołam się utrzymać, znów czułem przeraźliwe uderzenie strachu. Odkryłem wtedy, że dla mnie czeluść pod stopami jest jedną z najstraszniejszych rzeczy na świecie, i mimo że potrafiłem zmusić się do skoku, długo potem czułem serce w gardle i drżenie ud.

Koń galopował wzdłuż długiego muru oporowego trzeciego pierścienia, od strony morza, gdzie jego korona ciągnęła się przez dobre trzysta kroków bez żadnych barbakanów, czatowni ani donżonów. W tym miejscu był jedynie mur. Co więcej, pozbawiony wartowni. Po murze trzeciego pierścienia chodziły tylko czasem piesze patrole.

Z dachu, na którym staliśmy, wyraźnie widzieliśmy białą, zbryzganą krwią sylwetkę, wyciągniętą w galopie szyję i wyszczerzone zęby. Koń przebierał nogami w powietrzu, nie dotykając blanek, i świecił od środka.

 

- Nadchodzi wiosna - wycedziłem szyderczo, łapiąc oddech.

- To jakby sztandar albo lampion - ocenił N’Dele.

- Nie, przyjacielu - powiedziałem mu. - To nie sztandar. To latawiec. Duży, wypełniony powietrzem, bardzo dobry latawiec, podobny do tego, jaki Kireneni puszczają w Święto Rozdzielonych Kochanków, pierwszy dzień wiosny, kiedy zaczynają wiać południowe wiatry.

Koń nadal galopował w powietrzu wśród podświetlonego dymu z nasączonego czymś kłębka waty, który miał w sobie, aż na końcu muru powietrze wewnątrz nagrzało się na tyle, że trzcinowy papier zaczął się palić, i to coraz gwałtowniej. Pomyślałem, że jeśli ktoś nie widział nigdy czegoś takiego, to istotnie widok musiał być przeraźliwy.

- Skoro to latawiec, to... - zaczął N’Dele.

- U stóp muru, na obwodnicy! - zawołałem i znów pomknęliśmy przed siebie, skacząc po dachach, a potem, ześliznąwszy się między uliczki, biegliśmy w ciemnościach, jakbyśmy dosiadali niewidzialnych wierzchowców. Przeskakując śmieci, kosze i beczki, odbijając się od ścian i zjeżdżając po balustradach kamiennych schodów. Chyba nikt nas nie widział tej nocy, ale gdyby nawet, to opowiedziałby tylko o niesionych wiatrem czarnych łopocących płachtach albo kolejnych demonach bez twarzy, frunących zaułkami.

U stóp muru było ciemno i pusto, jak wszędzie; koń zmienił się już w widoczny na tle nieba obłok siwego dymu szarpany wiatrem, w powietrzu unosił się lekki fetor spalonej smoczej oliwy.

Dłoń N’Dele dotknęła lekko mojego ramienia. Spojrzałem na niego, a wtedy wskazał gdzieś w mrok. Wytężyłem wzrok, ale zdołałem cokolwiek zobaczyć dopiero po dłuższej chwili. Wzdłuż muru na kamiennym deptaku leżał cienki, mocny pleciony sznurek. Ruszyliśmy, trzymając się cienia, starając się biec jak najciszej, kiedy koniec sznurka ruszył w tym samym kierunku. Ktoś zwijał go pieczołowicie, nie chcąc pozostawiać śladów.

Parę kroków później N’Dele nagle uderzył mnie w ramię, odpychając w bok, a sam uskoczył w przeciwną stronę. Usłyszałem warknięcie rozdzieranego powietrza, a potem głuche, ciężkie pacnięcie, kiedy ołowiany pocisk z procy trafił w kamień gdzieś za nami. N’Dele zatrzymał się nagle, chwytając równowagę, i machnął ręką. Powietrze znów zaprotestowało, tym razem był to stalowy, świergocący świst, a gdzieś w ciemnościach coś ciężko upadło na ziemię z głuchym odgłosem.

Kiedy tam podeszliśmy, było już za późno.

Chłopak leżał na ziemi z wybałuszonymi oczami i wyszczerzonymi zębami czerwonymi od krwi. Jego czaszkę i ramiona porastały czarne pióra, a w piersi tkwił kebiryjski nóż do rzucania o ostrzu pokrytym dodatkowymi hakami i brzeszczotami. Widywałem już takie narzędzie. Prócz oplecionej rzemieniem rękojeści właściwie jest to stalowa gwiazda złożona z ostrzy różnej długości i zawsze musi się wbić w cel.

- Źle. Szkoda. Odszedł do rohokuzima. Zmarli nie mówią. Ale nie było czasu. Chodź. Musimy go zabrać, nie mogą się dowiedzieć, że go dostaliśmy.

Zabrało nam to dużo czasu, by przekraść się do portu, wlokąc krukowatego ze sobą, ukraść sieć i jakieś żelastwo, by obciążyć ciało, a na koniec spuścić je z pirsu do głębokiego kanału prowadzącego do jednego z portów wojennych i nie zostać zauważonym.

Nazajutrz poszliśmy do Wychodni. Dzielnica przeznaczona została dla obywateli i najwięcej było tam stłoczonych razem kamienic patrzących w morze z kilku tarasów ustawionych na zboczu, wznoszących się jeden nad drugim, wśród młodych drzewek wyrastających z otworów w kamiennej płycie. Na razie ludzi spacerowało tam niewielu, ulice zdawały się ciche i tchnęły spokojem, i wydawało się, że to doskonałe miejsce do zamieszkania.

Jednak przy samym murze wyrosły dwa rzędy budynków przypominających miniaturowe świątynie patrzące na siebie przez długą i szeroką ulicę i wokół nich na pewno nie panował spokój. Każdy chram miał wewnętrzny dziedziniec otoczony pierścieniem zabudowań z kolumnadą, pośrodku niewielką rotundę, która nadawała się na główne sanktuarium, oraz pojedynczą wieżę, nie wyższą od leśnego drzewa. Nie było to wszystko razem bardzo imponujące czy wielkie, ale dzięki temu na placu ciągnącym się wzdłuż murów można było dowolnie przebierać w tym, jakie nadaku chce się przywołać, i oddawać im cześć na najdziwniejsze sposoby.

Na plac wchodziło się przez niewielką bramę i tam, zaraz przy murze, ustawili się kamieniarze. Wszędzie poniewierały się z grubsza obrobione kawały kamienia, ziemia pokryta była ich odłamkami, a kilkunastu mężczyzn w skórzanych kapturach i fartuchach tłukło w bloki z jazgotem młotów i dłut, tworząc kolejne posążki na podstawie rysunków kreślonych węglem na kawałkach skóry i deskach. Najwyraźniej nie brakowało im zamówień, a całe miejsce spowijał obłok białego kamiennego pyłu.

Dalej ustawiono drewniane stragany z żerdzi, gdzie sprzedawano ofiarne zwierzęta. Wszędzie stały klatki z ptakami, drewniane płoty, do których uwiązano owce, sprzedawano nawet poskoczki, ptaki, ryby i nietoperze. Wszystko, co można było ofiarować najróżniejszym nadaku, by zwrócić ich uwagę i wybłagać przychylność.

W Maranaharze pod władzą mojego ojca panowała podobna mnogość kultów, religii i bóstw, tylko że tam wszystko było wielkie i rozsiane po mieście. Wydawało się, że chramy i świątynie stoją od zawsze, że wrosły w ziemię i nasiąkły wiarą niezliczonych pokoleń, które wygładzały podeszwami stopnie prowadzące do sanktuariów i wygniatały czołami dołki w kamiennych posadzkach. Pienia wiernych i dymy kadzideł, żarliwe prośby i błagania przez setki lat wnikały w ściany, a świątynie, wydawało się, wrosły w miasto. Tam mogłem nie dowierzać obcym, przywleczonym nie wiadomo skąd bożkom dalekich ludów, ale wyczuwałem ich obecność.

W Lodowym Ogrodzie, w tej dzielnicy, to przypominało raczej bazar. Świątynie były identyczne i nowiutkie, a ich powstaniu nie towarzyszyła żadna głębsza myśl. Nikt ich nie stawiał, próbując znaleźć odpowiedź na pytanie o kształt ludzkiego losu czy sens śmierci człowieka. Nikt nie chciał znaleźć opieki istoty z niebios. To był tylko ślad myśli Fjollsfinna, kiedy zaklęty w lodową krę usiłował wyśpiewać dla siebie twierdzę; albo może nawet błąd imienia bogów, bezmyślnie powtarzający jak refren kształt budynku, błąd taki sam jak schody donikąd czy splecione wieże na Górnym Zamku.

A jednak kręcili się tu ludzie, którzy usiłowali w te małe świątynki tchnąć jakąś treść za pomocą malowanych pospiesznie modlitewnych proporców i tanich kamiennych totemów, nie większych od pachołka do wiązania konia, wykuwanych jeden po drugim przez kamieniarzy przy bramie.

Gdziekolwiek zbiera się więcej Żeglarzy, czy byłby to pojedynek, pożar, czy wielkie obrzędy, zawsze przyjdzie ktoś, kto zorganizuje trochę baryłek, jakieś miejsce do siedzenia i zacznie sprzedawać piwo. Szybko natknąłem się na takie miejsce, więc posadziłem tam N’Dele nad niewielkim kuflem i poszedłem placem wzdłuż szpaleru świątyń. Rozstawione wszędzie stragany z ofiarnymi zwierzętami, kadzidłami, modlitewnymi wachlarzami i proporcami, a także amuletami, olejkami i posążkami tylko pogłębiały wrażenie bazaru, podobnie jak stojący przed wejściami akolici w najróżniejszych strojach, bębniący, tańczący, krzyczący albo recytujący święte wersy niczym przekupnie.

W większości byli to wyznawcy kultów Północy, których nie znałem, wiedziałem jednak, że każde plemię Żeglarzy ma swoje bóstwa, które traktuje bardzo poważnie. Wyglądało na to, że mimo tchnących potęgą miejskich chramów i religii Drzewa tęsknią do swoich dawnych bogów.

Szedłem wzdłuż pstrokatych, wykrzykujących zachęty akolitów i rozglądałem się. Nie potrzebowałem opieki bóstwa mającego zapewnić przychylność obojętnej ukochanej ani błogosławieństwa, które pomoże znaleźć mi drogę w sztormie, ani zrozumienia światła gwiazd, ani możliwości porozmawiania ze zmarłymi, ani napoju, który pozwoli mi przeniknąć do dziedziny bogów.

Mijałem Żeglarzy wyglądających na chorych, z obciętymi kończynami, bielmem na oczach albo bladych od jakichś boleści. Widziałem kobiety z bólem zastygłym na twarzy, piastujące marnie wyglądające niemowlęta oraz młodzieńców grzebiących wśród miłosnych amuletów.

Z dziedzińców świątyń snuły się ofiarne dymy, dobiegały stamtąd jękliwe pieśni, łomot bębnów oraz zawodzenie rogów, powietrze rozdzierały kwiki, gdakanie i beczenie ofiarnych zwierząt. Przedzierałem się przez tłum, lecz większość ludzi wokół była obywatelami albo wędrowcami z drewnianym znakiem korabia na szyi, natomiast odmieńców widziałem niewielu.

Ja szukałem czerwonych płaszczy i srebrnych blaszanych masek kapłanów Pramatki, posągów Pani Żniw i znaków Podziemnego Łona. Nie miałem wprawdzie wielkiej nadziei, bo mimo że Lodowy Ogród był dziwnym miejscem, wątpiłem, by jakikolwiek kapłan Podziemnej ośmielił się paradować tu ulicami w swoim płaszczu i masce. Żeglarze nawet tutaj pozostawali sobą i niczego nie znosili tak jak Amitraju. Prawdziwego kapłana ze wszystkimi atrybutami ktoś zapewne zabiłby odruchowo, tak jak odruchowo rozdeptuje się skorpenicę.

Ja mogłem chodzić ulicami grodu w swojej wyblakłej i połatanej wojskowej bluzie, bo byłem sam i sprawiałem wrażenie bezradnego oraz zagubionego. Byłem nieszkodliwy.

Wypatrzyłem ich w końcu, ponieważ wiedziałem, czego szukać. Kilku odmieńców o zwierzęcych rysach, wypukłych kłach i potężnych ramionach, do tego paru cudzoziemców, wszyscy w pelerynach z kapturami narzuconymi na głowę. Nie zajęli własnej świątyni, po prostu stali z boku, jakby na coś czekali.

- Głupcy! - usłyszałem starczy głos. Mężczyzna o twarzy skrytej w niechlujnej, rozwichrzonej brodzie i skłębionych siwych włosach sfilcowanych w sznury stał na ocembrowaniu studni deszczowej i lżył przechodniów, wskazując ich pokręconym kosturem wystruganym z jakiegoś korzenia. - Spójrzcie wokół siebie! Popatrzcie na miasto wydarte gwałtem matce ziemi! Nadchodzi gniew! Nadchodzi ogień! Już kroczy po morzu! Myślicie, że ochronią was mury zrodzone z bluźnierstwa jakiegoś przybłędy?! Że możecie tkwić w swoich kamiennych chlewach wydartych z krwawiącego ciała matki i zgarniać pod siebie to swoje złoto, obżerać się ciałami dzieci ziemi i chlać zgniłe soki ze splugawionych owoców? Że możecie tarzać się w swojej chuci i obrażać Matkę, parząc się jak zwierzęta? Że możecie poniewierać córy ziemi? Odmawiać im prawdziwej władzy tylko dlatego, że Matka jest daleko? Ale czas się wypełnia! Nadciąga koniec pękniętego świata! Koniec chciwości i plugastwa!

Nie zwracali na niego większej uwagi. Dla przechodniów był to tylko wrzeszczący starzec. Wykrzykujący coś niezrozumiałego w i tak hałasującym tłumie. Okręcony jakąś szmatą dziadyga niespełna rozumu albo pijany. Znaleźli się jednak i tacy, którzy zatrzymywali się przy nim i słuchali, kiwając lekko głowami. Mniej niż tuzin i większość z tego były to kobiety.

A ja poznawałem słowa kazań Kodeksu Ziemi, takie same, jakie za panowania mojego ojca można było usłyszeć na bazarach. Zawsze to samo: pierwsza nauka to ta, że wszystkie możliwe nieszczęścia biorą się z powodu zaniedbania Kodeksu Ziemi. Każdy doświadcza kłopotów, które spadają na niego bez jasnego powodu, więc może zwrócić uwagę na proroka, który jako jedyny zna odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. A potem zapowiedź okropieństw, jakie ogarną świat, jeśli się nie opamięta i nie podąży za jedynym nauczycielem. To też zawsze działa, bowiem bez względu, w jakich czasach przychodzi ludziom żyć, zawsze są pewni, że są one wyjątkowo straszne i że świat zmierza do katastrofy. A wszystko, co widzą, choćby najoczywistsze, wydaje im się to potwierdzać. Zawsze i wszędzie znajdą się zabobonni i zagubieni, potrzebujący, by ich ktoś poprowadził.

Im dłużej patrzyłem na dziadygę, tym więcej rozpoznawałem. Jego brudny płaszcz nie był pierwszą z brzegu kapotą, lecz tradycyjnym amitrajskim malhasztukiem z gęsto tkanej owczej wełny, zabarwionym niegdyś na czerwień Pramatki. Rozwichrzona, zaniedbana broda i włosy też nie były przypadkowe, wiedziałem, że cały musi się lepić od brudu, a pod spodem ma strzępy zgniłych łachmanów, bo nic, co nie jest dziedziną Matki, nie ma dla niego żadnego znaczenia. Odrzuca pęknięty świat i gardzi nim. To jedyny niebędący kapłanem mężczyzna, jaki może udzielać nauk: nahardał - pustelnik. Mędrzec z Pustkowi. Ten, który wyrzekł się wszystkiego i dlatego otwiera się na głos Matki dobiegający spod ziemi.

Nie podchodziłem bliżej, obszedłem go skryty w tłumie i przyjrzałem się dokładnie, bo jego pobrużdżona, pociągła, obrośnięta szarymi kłakami twarz wydawała mi się męcząco znajoma. Jedno oko miał zaciągnięte paskudnym bielmem, jasnym jak kożuch na mleku, poznaczonym krwawymi żyłkami, szczerzył długie, pokrzywione zęby, cuchnął jak całe stado kozłów i doprawdy nie przypominałem sobie, żebym kiedykolwiek spotkał na swojej drodze kogoś takiego, a mimo to czułem, że skądś go znam.

Najpewniej chodziło o to, że swego czasu napatrzyłem się na nahardałów w Maranaharze, a każdy wyglądał dokładnie tak samo.

Odmieńcy i przechodnie stojący w grupce z boku przykrywali głowy rąbkami płaszczy na znak pokory, niektórzy sięgali do stojącej na murku miski z jakąś czarną mazią, moczyli dwa palce i malowali sobie pas przez czoło. Nic nie mówili, tylko patrzyli na starca z osłoniętymi głowami.

To miał być symbol pokuty i uległości, dlatego zdziwiło mnie, że to samo robią Odrzuceni. Nie miałem pojęcia, co mogłoby im się podobać w Kodeksie Ziemi, skoro chcą być jak bestie, pożerać słabych i piszą o tym na murach. Przyjrzałem im się dyskretnie i zrozumiałem, że malują na czołach pokutne znaki i zasłaniają głowy jedynie na pokaz. Widziałem ich zmrużone oczy wodzące zaczepnie po twarzach tłumu. Jeden z nich, o masywnej twarzy i jakby byczych rysach, stał na szeroko rozstawionych nogach, trzymał z obu stron rąbek chusty, którą przykrył głowę, i lekko pociągał na przemian za rogi tkaniny, tocząc przekrwionym wzrokiem, i na pewno nie miał w sobie niczego pokornego.


Date: 2016-01-03; view: 804


<== previous page | next page ==>
Rozdział 7 Czas szpiegów 1 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)