Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 7 Czas szpiegów 3 page

Postanowiłem, że do nich dołączę. Odpiąłem płaszcz i już miałem wysmarować czoło pokutną mazią, gdy ktoś cisnął w starca owocem. Przejrzałą, miękką śliwą, która plasnęła mu w pierś, obryzgując wszystko wokół miąższem. Stojący najbliżej krzyknęli i rozpierzchli się, a dziad zamarł z oburzeniem skamieniałym na chudej twarzy.

- Precz stąd, ścierwojadzie! - zawołał miejski strażnik, wskazując proroka swoją dębową pałką. Miał ze sobą jeszcze dwóch w hełmach i tunikach ze znakiem drzewa i to on cisnął owoc. - Nie po to otrzymałeś gościnę w Ogrodzie, żebyś teraz lżył i wyklinał ludzi. Zamknij jadaczkę i złaź ze studni, zanim cię stamtąd zrzucę. Już!

- Precz, pachołki - wrzasnął ktoś inny. - Możemy się modlić do takich bogów, jakich chcemy! Nadchodzi zagłada!

Odmieńcy sprawiali wrażenie, że na to czekali. Natychmiast równocześnie zdjęli z głów pokutne chusty, zawieszając je sobie na szyi, i runęli w tłum.

Rozległ się wrzask i pierwsze odgłosy razów, strażnicy chwycili za pałki, a ja uwolniłem kaftan z czyjegoś uścisku i wyplątałem się z tłumu, który zmieniał się właśnie w jedno wielonogie, bezkształtne zwierzę zataczające się po placu.

Tego wieczoru na bezpiecznym poddaszu naszej gospody sporządziliśmy kolejny zaszyfrowany list i nocą posłaliśmy nietoperza na Górny Zamek, gdzie czekał na niego Nitj’sefni. Nie udało mi się wmieszać pomiędzy nowych wyznawców proroka, ale natknąłem się na starca i wiedziałem, że będę go odtąd szukał.

Nie trwało to zresztą bardzo długo, bo spotkaliśmy go już następnego dnia w Kawernach. Stał pośrodku ulicy i wymachując swoim pokręconym kosturem, wymyślał żeglarzom pijącym piwo za drewnianym stołem wystawionym przed tawernę.

Usiadłem nieopodal i wystarczył mi jeden rzut oka na żeglarzy, by zrozumieć, że prorok będzie miał kłopoty.

Dopóki dreptał ulicą, mamrocząc klątwy i wyzwiska, nie zwracali na niego uwagi, ale teraz stanął tuż przy ich ławie, nazywając ich nieczystymi świniami chlejącymi płynną zgniliznę świata. Jeden z siedzących, silnie zbudowany mąż o ciemnych włosach ujętych srebrną przepaską, w błękitnym kosztownym płaszczu i z krótko przyciętą brodą, uniósł powoli głowę, jakby dopiero ujrzał starca, i nagle wyszczerzył zęby jak pies, a potem podniósł się powoli, sięgając do miecza. W tym momencie nahardał wrzeszczący: „Nie będziesz spożywał ciał dzieci matki, dosmaczał jadła korzeniami ni solą ani zażywał sfermentowanych napojów” dźgnął kosturem w dzban, przewracając go na stół.



Pijący zerwali się na równe nogi, kiedy piwo chlusnęło po deskach, a bogato ubrany mąż jednym ruchem wskoczył na ławę, a potem zeskoczył na bruk, dobywając ze zgrzytem oręża.

Zerwałem się ze swojego miejsca, stanąłem pomiędzy nim a starcem.

- Wstrzymaj miecz! - zawołałem. - On jest niespełna rozumu, nie okryjesz się chwałą, zabijając go!

- Precz! - warknął. - Coś za jeden, żeby wpychać się pomiędzy Halgroma i jego żelazo!

- Wybacz - powiedziałem szybko. - Nie chcę cię urazić. Zapłacę za wszystkie szkody i za piwo. Obłąkany nie jest w stanie urazić tak zacnego męża jak ty, podobnie jak nie może tego zrobić ujadający pies. Przyjmij w odpłatę szeląga oraz korne przeprosiny.

- Wybryk tego kozła drogo cię kosztuje - oznajmił spokojniej, widząc srebro. - To twój krewny?

- Niezupełnie - odparłem. - Jednak jestem cudzoziemcem, zaś on pochodzi z moich stron i dlatego mi go żal. Nie chcę patrzeć, jak mój krajan ginie z powodu swojego szaleństwa.

- Dobrze więc - rzekł. - Ale zabierz go stąd. Najlepiej daleko. Jeśli zobaczę go znowu, rozdepczę jak żmiję i całe srebro Południa go nie uratuje. Dotąd nie przeżył nikt, kto wylałby moje piwo.

Wziął ode mnie srebro, a potem spojrzał na zalany piwem stół, wokół którego stali jego kompani, klnąc i ścierając napój z kaftanów.

Sięgnął po jeden z kufli, który uniknął katastrofy, po czym odwrócił się i chlusnął na nahardała całą zawartością.

- Teraz może iść, sprawiedliwość została wymierzona - oznajmił wśród śmiechu kompanów.

Przytrzymałem proroka za rękaw, powstrzymując jego ramię ściskające kostur. Płaszcz był lepki od brudu i miałem wrażenie, że na dłoniach zostają mi cuchnące plamy, jakbym dotykał brudnego owczego runa.

- Odejdźmy, sitar nahargał - powiedziałem po amitrajsku. - To niegodne, byś zginął z ręki niewiernego zwierzęcia z Północy.

- Hara! - warknął. - Ani żelazo, ani ogień nie powstrzyma świętego słowa! Prawda jest mocniejsza niż miecz!

- Chodźmy - powtórzyłem cierpliwie, łagodnie, lecz nieustępliwie, ciągnąc starucha za rękaw. Burczał coś i mamrotał, ale ruszył naprzód, stukając kosturem i ocierając twarz z piwa.

- Czy chcesz się oczyścić z nieczystego napoju? - zapytałem, kiedy szliśmy ulicą, zostawiając pół kroku z tyłu powłóczącego nogami N’Dele.

- Ciało jest plugawe tak samo jak powietrze, woda i ziemia pękniętego świata. Nie można zmyć brudu brudem. Czysty jest jedynie duch, który wyszedł od Matki i ma do niej powrócić, ale on nie należy do nikogo.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu.

- Kim jesteś i dlaczego przerwałeś nauki, które głoszono w obliczu plugastwa? - odezwał się w końcu.

- Aby nie zadano zbędnej śmierci, która nie przyniosłaby niczego dla uszu głuchych na prawdę - odrzekłem.

- Z jakiego plemienia pochodzisz?

- Jestem psem wojny. Z rodu Sindarany. Teraz wędruję wśród obcych i tęsknię do prawdy.

- Prawdę masz nieść w sobie. Raz już została wyjawiona twoim uszom. Co robisz w tej krainie mroku i ohydy, gdzie twoje istnienie nie służy niczemu?

- Rzucił mnie tu los. Mnie i tego Kebiryjczyka, którego pokaziły gusła Lodowego Ogrodu. Szukam dla niego słów prawdy, które go uleczą.

- Czy nie wiesz, że on nie ma znaczenia, tak samo jak ty? Każdy z was jest jeden. To jedna kropla wody rzucona w piach. Kto spoglądałby na kroplę, gdy opodal płynie strumień?

- Chcę wrócić do strumienia. I tego samego pragnę dla niego. Może być użyteczny, tak jak każda kropla wzmacnia rzekę. Strumień składa się z kropel, choć jest większy.

- Jesteś pyskaty i bezczelny, jak na psa wojny. Tam, gdzie służyłeś, tolerowano takie ujadanie?

- Byłem w wielu miejscach, także na pustyni, i wiem, że czasem każda kropla jest bezcenna i nie warto jej marnować.

Teraz to on, sapiąc i drepcząc, prowadził mnie zaułkami Kawern w stronę, gdzie nocowali odmieńcy. Raz przeszliśmy opodal skrzyżowania, gdzie kiedyś napadli mnie młodociani złodzieje z bazaru, i ciarki przebiegły mi po plecach. Na mgnienie oka wrócił do mnie chłód ulewy, potoki krwi i smród smoczej oliwy.

Stanęliśmy pod drzwiami otoczonymi plątaniną niewielkich kamiennych postaci, którym poutrącano kończyny lub głowy. Starzec uniósł swój kostur i uderzył trzy razy w drzwi, a potem odwrócił się i przewiercił mnie tym swoim kaprawym ślepiem.

- Przyjdź jutro o zmroku pod te drzwi - oznajmił. - Kiedy spytają, czego szukasz, odpowiedz, że pustynnego wiatru, który przynosi ogień prawdy.

Wieczorem poszliśmy do tawerny „U Śledzia”, gdzie spędziłem jakiś czas, popijając wodę i kiwając się za ławą, w oczekiwaniu, aż na drugiej ławie po przeciwległej stronie piwnicy zasiądzie mój informator, ale podobnie jak poprzednim razem i jeszcze poprzednim czekałem na próżno.

W nocy nietoperz dostarczył nam zaszyfrowaną odpowiedź od Nocnego Wędrowca, a potem N’Dele sam wziął szyfrującą pałeczkę, owinął ją paskiem cienkiego papieru i zapisał odpowiedź, następnie odwinął pasek i przepisał na małej kartce znaki tak, jak się ułożyły.

Był to prosty szyfr, ale nikt, kto nie miałby dokładnie takiego samego kijka, nie zdołałby go odczytać, do tego tu, na zamku, ryzyko, że ktoś przechwyci nietoperza, było niewielkie.

Nazajutrz stanęliśmy przed kamienną futryną ozdobioną okaleczonymi rzeźbami i kiedy wygłosiłem zdanie o pustynnym wietrze niosącym płomień prawdy, pojawił się starzec, który rozpoznał mnie i kazał prowadzić do środka. Mąż, który nas prowadził, był niemal wzrostu N’Dele, ale znacznie potężniejszej budowy, jego skóra była całkowicie biała, jak brzuch ryby, a łysa szpiczasta głowa z potężnymi szczękami wyglądała jak żywcem wyjęta z chorobliwych koszmarów, do tego oczy płonęły niesamowitym czerwonym blaskiem.

Szliśmy wąskim korytarzem, potem po stromych schodach cały czas w dół, skąd ciągnęło zapachem morza i szlamu, przewiew był na tyle silny, że pochodnia naszego przewodnika wydawała monotonny furkot płomienia.

Na koniec zatrzymaliśmy się pod jakimiś drzwiami, gdzie biały stwór uniósł wysoko pochodnię, wyciągnął rybią, oślizgłą dłoń i zaskakująco głośno zgrzytnął pazurami po deskach. Otwarto nam, z tyłu znajdowała się spora piwnica, oświetlona mdłym blaskiem paru zaledwie kaganków, i kilka rzędów klęczących ludzi, lecz my widzieliśmy tylko ich plecy i głowy okryte płaszczami. Plecy, falujące jak morze, kiedy równocześnie bili czołami w pokłonie.

- Nakryć głowy, oznaczyć czoło i klękać - syknął strażnik z pochodnią.

Pomieszczenie miało trzy wyjścia - to, którym weszliśmy, i dwa prowadzące na boki z drugiej strony. Na wprost znajdowała się oświetlona na czerwono nisza, w której stał posąg Pani Żniw. Wyznawcy klęczeli w czterech rzędach i było ich czterdzieścioro ośmioro. Ten, który nas sprowadził, był jedynym odmieńcem i jako jedyny miał widoczną broń.

Ledwo wszedłem, spojrzałem w wytrzeszczone oczy Azziny i serce omal wyskoczyło mi z piersi. Natychmiast opuściłem twarz, odpiąłem płaszcz, by nałożyć go na głowę, i udało mi się ukryć grymas niechęci.

Mazidło w czarce stojącej na stole z boku było tłuste, pomyślałem, że to się musi ciężko zmywać i na pewno u zdrajców Ogrodu da się znaleźć ślady na czole i skórze palców.

Potem klęczeliśmy na końcu sali, z dłońmi opartymi na udach, unosząc się równocześnie i skłaniając przed posągiem tak głęboko, by dotykać czołem posadzki. Gdzieś, jakby zewsząd, dochodził śpiew kobiety, pieśń bez słów, wznosząca się i opadająca jak nieskończony krzyk. Równocześnie jakiś głos recytował modlitwę do Podziemnej Matki, po jednym wersie na raz, a wszyscy powtarzaliśmy go, pieczętując ukłonem.

Pramatko Matek, zatocz swój krąg!

Ukłon.

Samico Samic, otwórz swój dom!

Ukłon.

Trwało to długo.

Bardzo długo.

Po jakimś czasie otworzyły się drzwi po prawej stronie i weszło tamtędy dwóch zakapturzonych mężów. Znany mi nahardał i ktoś, kto nosił lśniącą srebrem maskę kapłana, mimo że jego płaszcz był czarny, tutejszy.

Muzyka, modły i pokłony ustały, a obaj usiedli pod posągiem na ziemi.

- Plugastwo miasta sprowadza gniew i wojnę bogów! - odezwał się ten w masce mocnym głosem.

- Salakh akydylla! - odpowiedział mu chór głosów.

I znowu pokłon.

- Matka upomni się o swoje!

- Salakh akydylla!

Pokłon.

To wszystko również trwało dosyć długo.

Ale w końcu ustało.

Potem mąż w masce wskazał kogoś srebrnym wskaźnikiem, który wyglądał jak szkielet dłoni o nadzwyczajnie długich palcach zakończonych szponami, z wyciągniętym wprost palcem wskazującym.

- Ty! Co zrobiłeś dla upadku miasta?

- Sprzedałem straży sos rybny zakażony morskim grzybem.

- Ty! Co zrobiłeś dla upadku miasta?

- Wskazałam Odrzuconym miejskiego szpiega.

I tak to szło. Ktoś dolał gnojowicy do piwnego słodu, ktoś wymalował złowróżbne zaklęcie na murach. W końcu przyszła kolej na mnie. Srebrny szpon wymierzył w moje czoło.

- Uratowałem świętego męża od niepotrzebnej śmierci - rzekłem.

- Jesteś tym, który przejrzał na oczy?

- Jestem tym, który się odnalazł - odparłem.

- Podejdź tu - rzekł ten w masce kapłana, więc podszedłem. - Przyjmij pocałunek prawdy.

Uniósł maskę i pocałował mnie w usta, i było to coś najbardziej odrażającego, co kiedykolwiek przeżyłem. Cuchnął dziwnymi ziołami, żywicą snów i jeszcze czymś, czego nie umiałem nazwać. Kiedy przycisnął oślizgłe usta do moich, poczułem jakby lodowatą mackę morskiego stwora obmacującą wnętrze mojej głowy. Było to przeraźliwe wrażenie, przypominające to, co robiły z moją głową kebiryjskie igły. Jednak podchodząc do kapłana, sięgnąłem po wspomnienie Czerwonej Wieży, tamtego ogromnego posągu Pramatki, i usłyszałem brzęczący dźwięk, jakim rozbrzmiewały tamte podziemia. Pozwoliłem, żeby wspomnienie urosło i wypełniło mi głowę, przesłaniając wszystko inne.

- A czego szukasz? - zapytał w końcu.

- Szukam pustynnego wiatru niosącego ogień prawdy. Prawdy, która uzdrowi mojego druha.

- Zapracuj na to, daj Matce, co jej się należy, a wstąpisz do podziemi zdać się na jej łaskę.

Przez kolejne dni musieliśmy wymyślać różne sposoby na to, by szkodzić twierdzy, a jednocześnie nie spowodować zbyt wielkich zniszczeń. To musiało być coś, co przyniesie uznanie zamaskowanego męża, a da się potem odwrócić.

Ulf podsunął nam w liście parę pomysłów, między innymi wskazał na targu kilka dostaw dla Górnego Zamku, które mogliśmy zanieczyścić bądź zniszczyć.

Innej nocy napadliśmy na dwóch strażników. N’Dele powalił pierwszego, zrzucając mu hełm i zadając błyskawiczny cios łokciem w głowę, mnie się udało tylko dzięki nagłemu kopniakowi w krocze, który wymierzyłem drugiemu, ale strażnik był szybki jak wąż, zdążył przekręcić biodra i mimo bólu, który zwinął go wpół, zdzielił mnie pałką. Sparowałem cios swoją laską i zdołałem go ogłuszyć, ale i tak rozbił mi głowę. Ostatecznie opuchlizna przecięta strupem długości mojego kciuka dodała mi nazajutrz przed kapłanem nieco wiarygodności. Po wszystkim zabraliśmy strażnikom broń, kolczugi i hełmy, a także tuniki ze znakiem drzewa, zostawiając nieprzytomnych i półnagich w zaułku, a zdobycz zanieśliśmy kapłanowi w masce.

Poza tym biliśmy pokłony przed posągiem, recytowaliśmy wersy Kodeksu Ziemi i czekaliśmy, kiedy nastąpi Przyzwanie. Nic takiego jednak nie nadchodziło.

Zaprzestaliśmy wtedy przeszpiegów, nocnego biegania po dachach i szukania tropów po gospodach. Ilekroć opuszczaliśmy karczmę, w której mieszkaliśmy, w zasięgu wzroku widać było któregoś z odmienionych, w pobliżu przemykał jakiś małoletni złodziejaszek albo napotykaliśmy wzrok kogoś okutanego kapturem i siedzącego samotnie, bez celu, o rzut kamieniem od wejścia do gospody.

Zacząłem też dostrzegać porozumiewawcze spojrzenia i znaki u przypadkowo napotkanych ludzi. Ślady czarnej farby na dwóch palcach prawej dłoni lub wtartej w zmarszczki na czole, amulet ze znakiem Podziemnego Łona albo dwóch księżyców, dyskretny gest, kiedy ktoś niby przypadkiem dotykał dwoma palcami czoła i ust. Handlarka na targu, przechodzień, roznosiciel drewna. Nie było ich wielu, to nie tak, że miasto zaczęło roić się od wyznawców Podziemnej, ale napotykałem coś takiego niemal codziennie.

Najgorsze jednak okazało się to, że mimo iż zdołaliśmy dostać się pomiędzy wyznawców, nie było sposobu, żeby dowiedzieć się czegokolwiek istotnego. Kapłan wydawał tylko polecenia, zaś nahardał udzielał nauk i pozostawał z boku. Raz spróbowałem zapytać, jak długo będziemy musieli czekać na upadek miasta i powrót prawdziwych bogów, ale od jednego dowiedziałem się tylko, że „czas nadejdzie, kiedy nadejdzie, i że przelewa się miara plugastwa”, a drugi wygłosił gniewne kazanie o cierpliwości oraz o moim miejscu wśród wiernych, którzy mają być jak mrównice wspólnie dźwigające źdźbło, niezadające pytań i czekające na rozkazy. Po czymś takim przestałem pytać i pokornie biłem czołem w posadzkę, a nocami malowałem na ścianach klątwy w znakach obcych alfabetów, zachodząc w głowę, co zrobić, kiedy pewnego pięknego dnia każą nam kogoś zabić.

Odpowiedź Ulfa Nitj’sefniego była krótka i rzeczowa: „Wtedy natychmiast wyślij nietoperza, kiedy i kogo”. Ulżyło mi, ale tylko trochę, bo nie mogłem wiedzieć, czy będzie wtedy sposobność, by to zrobić.

Na razie wyglądało jednak, że i my czekaliśmy, i spiskowcy. Lód u Wybrzeża Żagli i na rzekach z pewnością zaczynał już puszczać. Tafle w porcie i na zatoce pękały z hukiem, a potem kruszyły się na mniejsze kawałki, pokrywające morze mrowiem kołyszących się białych odłamków. Jeśli wiosną miała nadpłynąć wroga flota, ktoś musiał odczekać, aż powróci czas żeglowania, skrzyknąć ją, wyposażyć i spuścić na wodę, a potem jeszcze znaleźć drogę do Lodowego Ogrodu. Jeśli ludzie kapłana czekali właśnie na to, zanosiło się na długie miesiące nudy.

Nie znalazłem też męża zwanego Szkarłatem ani żadnego śladu po nim, choć prawdą jest, że nie miałem pewności, kto kryje się za srebrną maską kapłana i ilu takich jeszcze snuje się po podziemiach Łasztowni czy Kawern.

Pewnego wieczoru, gdy zakończyliśmy obrzęd pokłonów przed posągiem Azziny, kapłan znów zaczął przepytywać wiernych z postępów walki z miastem. Kiedy nadeszła moja kolej, nie dał mi nawet otworzyć ust, lecz wskazał swoim szponem.

- Zostaniesz, gdy wszyscy wyjdą. Chcę z tobą mówić.

Poczułem lodowaty dreszcz na głowie i plecach, ale skłoniłem się tylko.

- Hafram akydył - odrzekłem służbiście, dotykając dłonią czoła i ust.

Rozbrzmiał gong. Wierni wyszli w milczeniu, tyłem, jak nakazywał obyczaj. Zostałem sam, klęcząc pośrodku podłogi w jakiejś piwnicy, przed podświetlonym kagankami posągiem, w ciężkim smrodzie kadzideł. Kapłan siedział sztywno na poduszce obok wnęki z Azziną i wpatrywał się we mnie czarnymi dziurami w swojej podłużnej, połyskującej masce, spowity szkarłatnym płaszczem. Właściwie wydawało się, że składa się tylko z tej maski i płaszcza.

Po chwili milczenia rękawy jego szaty rozłączyły się, ukazała się biała dłoń, która sięgnęła po uchwyt małego dzwonka i nim potrząsnęła.

Jeden z Odrzuconych postawił przed kapłanem okrągłą tacę z dzbanem i dwoma czarkami, po czym wyszedł, nie mówiąc ani słowa.

- Wskazane jest, by rozmawiający nie siedzieli zbyt daleko - oznajmił kapłan.

Wstałem i ostrożnie podszedłem bliżej.

- Nalej naparu - nakazał.

Taca była miedziana, pokryta rysunkami jeźdźców i koni. Podobnie dzban z wylewem w kształcie dzioba czapli. Wszystko to mogłoby stać w wojłokowym namiocie amitrajskiego jeźdźca wśród rozległych stepów, bardzo daleko stąd, i aż trudno było uwierzyć, że tu trafiło.

- Wypij.

Pokręciłem głową.

- Boję się zgubnych napojów dających nienaturalną radość.

- Jesteś psem wojny - szczeknął. - Możesz dostawać zwolnienia ze świętych ograniczeń. Pozwalam.

Sięgnąłem po czarkę i upiłem łyk. Niechętnie i z wahaniem.

- Ilu ludzi zabiłeś?

Rozejrzałem się bezradnie.

- Byłem łucznikiem na galerze. Tego się nigdy nie wie, szyjąc z łuku w ciżbę czasem przez dym i ogień, sitar.

- „Sitar” mówimy do zwykłych wiernych, nie do kapłana.

- Wybacz, hargan. Nie wiem dokładnie. Wiem o dziewięciu zabitych twarzą w twarz. Mój łuk sięgnął jeszcze kilkunastu, może dwudziestu. Służyłem ledwo drugi rok, kiedy trafiłem na okręt Żeglarzy.

- Miałeś obowiązek umrzeć - zauważył sucho. - Wyschnąć jak ryba, która wypadła z ławicy.

- Zostałem ranny i byłem nieprzytomny, hargan. Potem postanowiłem wrócić do ławicy.

- Chcę, żebyś dla mnie znów zabił, Ardżuk.

Uniosłem wzrok, ale nic nie powiedziałem, czułem tylko, jak wali mi serce i wydawało mi się, że wzbudza echo pod sufitem. Dwie plamki mroku wśród lustra maski wpatrywały się we mnie uporczywie.

- Kogo? - spytałem w końcu.

- Dowódcę straży miejskiej z Łasztowni, który upodobał sobie prześladowanie wiernych i tropi nas nieustannie, za nic mając inne sprawy. Co więcej, bluźni przeciwko Pramatce i Kodeksowi Ziemi. Przyniesiesz mi jego głowę. Jutro.

- Hargan, jestem łucznikiem z galery, nie znam sztuki skrytobójców. Co więcej, mój druh jest chory i nie mogę na niego liczyć. Potrzebuję więcej czasu, by się do tego przygotować.

- Ile?

- Trzech, czterech dni, to zależy, kiedy trafię na odpowiedni moment. Nigdy nie robiłem niczego podobnego.

- Masz trzy dni, nie dłużej. Nazywa się Agnar Morski Wiatr, mieszka na ulicy Węglarskiej w dzielnicy Górny Pierścień, w domu zwanym Smocze Oko. Nie ukrywaj ciała, niech je znajdą. Po prostu go zabij, najlepiej w domu.

- Tak, hargan.

- I pamiętaj. Przynieś mi jego głowę.

Nietoperz od Ulfa wrócił tego samego wieczoru. „Przyjdź tam jutro w nocy i zabierz głowę”. Nitj’sefni zdumiał mnie i przeraził, choć właściwie przywykłem, by się niczemu nie dziwić.

Następnego dnia obudziłem się z żołądkiem pełnym strachu, rozbity i chory. Przed południem wyszliśmy z N’Dele, by zasiąść jak zwykle na ławie przed gospodą. Każdego dnia wyprowadzałem go i sadzałem tam, jakby był starcem, którego trzeba skłaniać do wyjścia na powietrze.

Siedzieliśmy tak, N’Dele siorbał zioła, a ja przeklętą wodę zakwaszoną octem przeciwko chorobom, która jeszcze drażniła mój obolały żołądek. Nie usiedzieliśmy zbyt długo, gdy podszedł jakiś mąż i oparł się o nasz stół.

- Dziwny dziś wiatr - oznajmił. - Czuje się, jakby wiał z pustyni. Jakby miał przynieść ogień prawdy.

Uniosłem na niego wzrok i ujrzałem chudego, niewysokiego męża o szczurowatej, przykrej twarzy i wystających zębach.

- Idź za mną - rzekł. - Coś zobaczysz.

Odwrócił się i odszedł, a ja zostawiłem N’Dele przed gospodą i ruszyłem za nim. Wędrował ulicami i zaułkami, stromymi schodami na mury, potem w dół, przez bramy i podcienia wyższych partii zamku, których prawie nie znałem. Zatrzymał się przy wąskim domu wciśniętym pomiędzy inne, z wąskim wejściem, nad którym na szczycie portyku rozparł się kamienny smok, wyciągając przed siebie łeb z wytrzeszczonymi ślepiami.


Date: 2016-01-03; view: 1167


<== previous page | next page ==>
Rozdział 7 Czas szpiegów 2 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)