Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 7 Czas szpiegów 1 page

Wąż mieszka w moim sercu,

mam tysiąc imion.

Co dnia w życia kobiercu

tkam nowe linie.

Jestem wrogiem wśród wrogów,

królem bez ziemi,

wybrańcem martwych bogów

i władcą cieni.

Bywam głupcem przebiegłym,

frywolnym herosem.

Będę pieśnią poległych

i ślepym losem.

(Saga o Wojnie Cieni, Kirenen)

 

Aż do spotkania z mężem, który spadł z gwiazdą, a którego zwali Ulfem Nocnym Wędrowcem, przeżyłem w Kawernach jakieś pół roku, może więcej, i w końcu zacząłem traktować porty, niskie dzielnice, Łasztownię i Kawerny jako swój dom. A jednak po tym czasie mogłem uważać, że właściwie nikt mnie tam nie zna. Kiedy szedłem ulicą, rzadko kogo pozdrawiałem i mnie mało kto zauważał. W Lodowym Ogrodzie było inaczej niż w grodach, które odwiedzałem wcześniej. Wielu z mieszkańców dzielnic dla cudzoziemców noszących znak okrętu na szyi czuło się tam jak na nocnym popasie w czasie wędrówki. Byli tu przez chwilę i zaraz mieli zamiar ruszyć w dalszą drogę, więc nie zwracali większej uwagi na ludzi. Ogród był dla nich miejscem, w którym można zrobić dobre interesy i z którego wraca się do domu z kabzą srebra, a jednocześnie przeklętym uroczyskiem, o którym lepiej nie mówić za wiele. Woleli zachować dla siebie wiedzę o kamiennym mieście za morzem, gdzie można zdobyć majątek, a także bali się, że zostaną uznani za ludzi tkniętych mocą uroczyska, którzy przynoszą pecha.

Kiedy przybyłem do Ogrodu, było późne lato. Potem nastała jesień, a wraz z nią nadciągała pora sztormów i okręty wracały na południe, ku Wybrzeżu Żagli, a wraz z nimi znikali kolejni mieszkańcy Kawern. Im bliżej było zimy, tym więcej statków opuszczało porty, a przybijało już niewiele, zaś ich szyprowie nie mieli ochoty wyruszać w piekło, w jakie zamieniało się Północne Przejście wśród Wysp Ostrogowych, i musieli zostać do wiosny. W gospodach stale pojawiali się nowi ludzie, jedni odpływali, inni przybywali, a każdy pilnował własnych spraw.

To dlatego mogłem pojawić się w Kawernach w nowym przebraniu i z nową historią, z N’Dele u boku, spokojny, że nikt nie będzie mi się naprzykrzał pytaniami. Mogłem uznać, że ten, którego znali jako Fyalara Kamiennego Ognia, zginął kiedyś z ręki Odrzuconych przez Drzewo, a ja nie mam z nim nic wspólnego.



Do Kawern weszliśmy nie przez wieżę bramną prowadzącą do dzielnic Górnego Zamku, z jej płonącym ogniem i kamiennymi, lecz żywymi smokami, ale od strony Kamiennego Targu i portów. Dwóch mężów - Kebiryjczyk i Amitraj.

Chory Kebiryjczyk, wstrząsany dreszczami, idący tak, jakby był stary lub osłabiony, i ponuro wyglądający młody Amitraj, z zadawnioną blizną od ostrza na szczęce i na policzku, o czarnych włosach zaplecionych z tyłu w warkoczyk weterana, z jednosiecznym jasarganem amitrajskiej piechoty u boku, z żelaznym amuletem dwóch księżyców na piersi obok drewnianego miejskiego z wypalonym znakiem korabia i imieniem: Ardjung. Tak bowiem miejski urzędnik zapisał cudzoziemskie imię Ardżuk. To ja.

Znów Ardżuk Hatarmał. Ale tym razem nie Sindar urzędnik, ale wojownik. Osiemnasty „Morski” tymen z Kangabadu, trzeci binlik, pierwszy binhon, służba - galera „Niezwyciężona Klacz”, łucznik, drugi pokład, prawa burta, tarcza czternasta. Wierny wojenny pies Podziemnej Matki, niech wszystko stanie się jednym.

Wzięty do niewoli na dalekim morzu przez wilczy okręt żeglarzy z Ziemi Niedźwiedzi i sprzedany w niewolę. Uwolniony przez styrsmana Kalgarda Kroczącego z Ogniem za uratowanie życia w napadzie, potem najemnik. Obecnie wściekły, zbuntowany wyznawca Podziemnej, który już słyszał o powrocie Czerwonych Wież w swoim kraju. Obrażony przez miejską religię Ogrodu.

Mistrz Fjollsfinn uwarzył miksturę, po której moje włosy i broda na trzy dni stają się czarno-fioletowe, a rzęsy i brwi wydają się czarne jak węgiel, do tego puchną powieki i nadają inny kształt oczom. Mam ją przy sobie. On i Ulf ukręcili kolejną, którą wymalowali mi tatuaż płaszczki na lewym barku, znak kangabadzkiego tymenu, i czarne pasy na kościach dłoni oraz napięstku, bowiem pochodzę ze stepów pod Sauragarem. Dodali mi bliznę, przesunąwszy przez twarz umoczone w czymś pióro. Wykrzykiwali nade mną imiona bogów, po czym czułem, jakby moje kości przesuwały się w twarzy, a skóra ściągała, zwłaszcza na policzkach i wokół oczu.

A potem spojrzałem w lustro i skamieniałem, bowiem w moje oczy spojrzał obcy Amitraj. Znikły kireneńskie rysy, twarz niby ta sama, ale wyglądała jakoś inaczej. Była inna, ale zdawała mi się tak samo głupia jak przedtem, tyle że jej nie znałem.

Uszyli mi wojskową bluzę w błękitnej barwie osiemnastego tymenu, a potem zmaltretowali tak, że kiedy w końcu ją dostałem, wyglądała, jakby przeszła piekło, po czym została pocerowana i wyprana.

Na targu rybnym znaleźliśmy niewielką tawernę, gdzie kupiłem N’Dele miskę polewki i nakarmiłem go, bo zbyt trzęsły mu się ręce, a sam gniewnie domagałem się dla siebie do picia skwaśniałego mleka lub wody, czego, rzecz jasna, nie mieli, zjadłem więc tylko kawałek chleba, burcząc i złorzecząc pod nosem.

N’Dele pokornie przyjął kilka łyżek strawy, ale potem odsunął moją dłoń i spróbował sam wypić resztę zupy, lecz ręce i głowa trzęsły mu się tak, że rozlał część na stół.

Kiedy wychodziliśmy, karczmarz spojrzał na mnie przelotnie i odwrócił wzrok, a potem słyszałem, jak cedzi coś z cicha o „parszywych trzebionych południowcach”, kiedy wycierał szmatą stół. Zdaje się, że nawet nie chodziło o rozlaną zupę, ale o pogardę, z jaką odmówiłem jego piwa.

Bywałem tu wcześniej, pijałem piwo i kilka razy zamieniłem parę słów z gospodarzem, który chciał wiedzieć, skąd pochodzę i jakie tam panują obyczaje w sprawach pomiędzy mężami i niewiastami. Wtedy mu nie przeszkadzałem i mówił ze mną uprzejmie. Teraz uważnie patrzyłem na jego twarz i widziałem, że nie tylko mnie nie poznał, ale nawet nie przeszło mu przez głowę, iż kogoś przypominam.

Nitj’sefni nie przesadzał - Kawerny zmieniły się, od czasu kiedy tu mieszkałem. Wszystko niby było takie samo, ale coś wisiało w powietrzu. Może sprawiały to napisy wysmarowane na ścianach, okiennicach i odrzwiach, może dziwna pustka i cisza, może pozamykane drzwi tawern i gospód, ale z jakiegoś powodu, którego nie umiałem nazwać, wydawało mi się, że dzielnica przypomina Maranahar tuż przed buntem.

Oczywiście nie do końca - tu nie było suszy, zarazy ani w ogóle jakiejś szczególnej niedoli. Na ulicach nie leżały trupy. Wzdłuż ulic nadal stały stragany, a za drzwiami tawern tak samo siedzieli ludzie, pijąc, gwarząc i słuchając muzyki. A jednak wszyscy trochę zachowywali się jak ludzie Lśniącej Rosą, kiedy nadeszła zimna mgła, a wraz z nią upiory uroczysk. Wydawali się cichsi, smutni i, jak na Żeglarzy, nieźle wystraszeni.

Nocleg znaleźliśmy bez większego kłopotu, z dala od „Wilczej Gawry” i innych gospód, w których wcześniej mieszkałem. Wystarczyło zapytać w trzech. W pierwszej nie mieli miejsc, w drugiej karczmarz odprawił nas, ledwie na mnie spojrzał, a w trzeciej dostaliśmy podwójną izbę za sześć peningów dziennie. Odegrałem całe przedstawienie, przewracając oczami, targując się, szarpiąc za brodę i złorzecząc, w końcu obniżyłem cenę o jakieś dwa skojce i zapłaciłem za miesiąc z góry. Mówiłem dość topornym językiem, starając się wymawiać słowa z gardłowym pogłosem i przydechem amitrajskiego, zaś N’Dele w ogóle się nie odzywał, tylko siedział pod ścianą oparty o mój kij szpiega i dygotał jak w febrze.

- Co z nim? - zapytał gospodarz, wskazując głową. - Nie rozniesie jakiejś zarazy?

- Tydzień temu on zdrowy jak ty czy ja - odrzekłem sucho. - My jesteśmy woje do wynajęcia. Słyszeli, że w Ogrodzie biorą najemnika, to poszli. I jego tak pokazili wasze pieśni bogów. On chory przez fałszywa religia Drzewa. Na niego kara, bo jest tylko jedna religia od Podziemna Pramatka, niech wszystko stanie się jednym.

- Mogę ci przysłać znachora - powiedział. - Bierze ledwo szeląga i potrafi każdego postawić na nogi.

- Jemu na nic wasz znachor - warknąłem. - Na nic zioła i proszki. Jego wyleczy słowo od prawdziwej mocy. Dlatego ja szukam prawdziwego kapłana z Południa. On go wyleczy słowami mocy, silniejszymi od te, które go pokaziły. Tu, na Północy, nie ma nic, tylko grzech, chciwość, mróz i ciemność. Gdybyście znali słowa prawdy...

- Posłuchaj, chłopcze - przerwał mi gospodarz. - Przyjmij dobrą radę, to będziesz miał z niej pożytek, przynajmniej dopóki jesteś w kraju Żeglarzy i żyjesz tu, między nami. A u nas jest tak, że każdy wierzy, w co chce, poważa bogów lub nie, powierza im swój los albo stara się, żeby go nie zauważyli. Dopóki nie krzywdzi innych, nikogo to nie ciekawi. Nasi bogowie nie wtrącają się do takich rzeczy, jak to, co jesz, pijesz, mówisz albo jak chcesz żyć. I tym bardziej nie spotkasz tu nikogo, kto pozwoliłby wtrącać się do tego ludziom. Będą go szanować lub nie, ale to ich rzecz. Jeśli zaś chcesz tu pouczać innych, zaglądać im do dzbana i do alkowy, naprzykrzać się, wyklinać i wzywać na nich pomsty demonów, długo nie pożyjesz. Mówię ci to ja, Skafnir Trop na Śniegu. Za młodu opłynąłem świat, bywałem też na Południu i widziałem, jak wygląda twoja prawda i jak postępują u was ludzie kłaniający się waszej bogini. I póki chcesz mieszkać w tej gospodzie, postępuj jak człowiek rozsądny. Rób, co chcesz, ale pilnuj własnych spraw i omijaj cudze, chyba że chodzi o takie rzeczy, jak zabójstwo, kradzież czy napaść. To jest bowiem moja gospoda, a ja nie zniosę tu mądrzącego się Amistrandinga. I nie kiwnę palcem, jeśli ktoś inny rozwali ci łeb, kiedy będziesz zsyłał na niego klątwę jakiegoś swojego bóstwa. Teraz jest wojna bogów i ludzie mogą być w tych sprawach drażliwi, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przekleństwo oblecze się w ciało. Pamiętaj też, że u nas jest prawo, w takich miejscach jak to bywa też władza i po mieście chodzą strażnicy, ale pierwszy wyrok wydaje tu zwykle miecz, który jest szybszy niż prawomówca, nawet jeśli się nie zgadzają.

Wysłuchałem Skafnira cierpliwie i postanowiłem nie przesadzać.

- Z ciebie zacny mąż, chociaż niewierny - oznajmiłem. - A ja zamieszkam pod twoim dachem i dlatego zamknę oczy i uszy na ohydę waszego pękniętego świata, choć Matka nakazuje niszczyć zło w zarodku. Będę między wami jak ten, który śpi i nie widzi niczego.

- Gdybyś był starszy, dużo krócej byśmy rozmawiali - odparł. - Ale przeżyłeś niewiele lat, ja zaś mam synów i córki, dlatego mi cię żal. Sądzę, że z czasem nabierzesz rozsądku, kiedy zobaczysz więcej niż dotąd i kiedy zapomnisz trochę z tego, co nakładli ci do głowy wasi kapłani. Widziałem, że opiekujesz się też swoim towarzyszem. Pomagałeś mu wejść na schody i szukasz dla niego pomocy, masz więc jakieś ludzkie uczucia i gdzieś w sercu wiesz, że jedni ludzie więcej dla ciebie znaczą od innych i nie są zupełnie tacy sami, jak ryby w ławicy.

Zamieszkaliśmy więc w gospodzie Skafnira, w niewielkiej izdebce, gdzie ledwo mieściły się dwa zbite z belek łóżka oraz nasz skromny dobytek.

Kiedy sprawdziliśmy sąsiednie puste alkierze, dokładnie obszukaliśmy izdebkę oraz zbadaliśmy, w jaki sposób można się z niej wydostać przez okno, zamknęliśmy drzwi i mogliśmy przestać udawać.

Mikstury nadal działały i tak już miało być. Ja wciąż czułem obrzęk na wargach i powiekach, ale N’Dele mógł wypluć liście, które żuł, a które przyprawiały go o mdłości i pot na twarzy.

- Postaram się wyglądać jak chory bez tego - powiedział. - Kręci mi się w głowie, a to może być niebezpieczne. Nie wiem, czy dałbym sobie radę w poważnej walce po całym dniu żucia tego świństwa.

- Zrobię naparu - zaproponowałem.

- Ktoś bywały może poczuć zapach - odparł. - Chyba jako Amitrajowi nie wolno ci tego pić?

- Nie bardzo, ale ty jako Kebiryjczyk możesz. A ja patrzę na to przez palce, ponieważ jesteś chory. Zresztą napar to nie piwo ani wino. Poza tym tak naprawdę wojsko i tak pije co popadnie.

Jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy na poszukiwanie miejsc, gdzie mogliby się gromadzić niezadowoleni.

Zaglądaliśmy do wielu karczm, na początku tylko po to, by siadać w kącie i obserwować innych.

Udawanie Amitraja okazało się okropnie uciążliwe. Nie mogłem napić się piwa ani morskiego miodu, ani właściwie niczego. Nie mogłem zapalić fajki. Usiłowałem cały czas wyobrażać sobie, co zrobiłby Ardżuk Hatarmał, były łucznik z galery „Niezwyciężona Klacz”. Większość żołnierzy, jakich spotykałem w gospodach Maranaharu, bez problemów raczyła się korzennym winem, całymi dniami pociągali dym harhaszu, podając sobie tytę - bulgocącą drewnianą rurę pełną wody, przez którą filtrował się dym żywicy i węgla - albo po prostu palili bakhun, ale to było za władzy mojego ojca. Ja miałem odgrywać takiego pobożnego, lecz nie mogłem przesadzać. Hatarmał może i tęsknił do opieki Podziemnej, jednak znalazł się daleko od domu i kapłanów, zaś o powrocie Czerwonych Wież tylko słyszał. Trzymałby się uparcie Kodeksu Ziemi czy pofolgował sobie, wiedząc, że wokół są sami niewierni? Nie umiałem zdecydować, więc przez pierwsze wieczory piłem wodę z octem i tyle.

Większość rozmów, które słyszeliśmy, nie miała żadnego znaczenia. Siedzący na ławach przy ogniu ludzie czekali na wiosnę i snuli plany morskich wypraw, które uczynią ich bogatymi. Mężowie flirtowali z kobietami, a kobiety z mężami. Opowiadali sobie nawzajem swoje przygody na morzach i w obcych krajach. Narzekali na wojnę bogów i podłe czasy, w których przyszło im żyć. Niektórzy psioczyli, ale jakby z nudów. Uważali, że o takim paskudnym przedwiośniu piwo jest wodniste i mdłe, wywodzili, że wojna bogów przywołuje dziwną pogodę, a chciwi kupcy na targu podnoszą ceny mięsa i ryb poza wszelki rozsądek.

Nic z tego wszystkiego nie wynikało. Często ktoś się do nas dosiadał, ale też nie miał nic ciekawego do powiedzenia.

Od czasu do czasu rozpytywałem o jakiegoś uzdrowiciela, kapłana albo Czyniącego z Południa, który mógłby pomóc N’Dele, ale niewiele to dało. Pytany z reguły radził nam iść do miejskiego chramu albo słyszał o tym, że mistrz Fjollsfinn znajdzie lekarstwo dla wszystkich odmienionych. Ewentualnie polecał nam doskonałego znachora, przy czym z reguły był to jego szwagier, brat lub ktoś taki. Co do cudzoziemskich kapłanów, modlitw i pieśni bogów, zapewniał nas, że od takich rzeczy trzyma się jak najdalej, zabierał swój kufel i odchodził gdzie indziej.

Niewiele więcej wskóraliśmy na targach i przy straganach. Z reguły znajdowałem karczmę, zostawiałem N’Dele siedzącego na ławie, wspartego na moim kiju szpiega i z kuflem piwa, wyglądającego wyjątkowo nędznie, a sam szukałem straganu, gdzie ktoś sprzedawał lecznicze korzenie, proszki i maści z dalekich stron. Niemal każdy kupiec miał doskonałe lekarstwo, które mogło postawić mojego przyjaciela na nogi, przeważnie za byle szeląga, natomiast żaden nie chciał rozmawiać o żadnych magach ani uzdrowicielach z Południa.

Bycie szpiegiem wymaga niebywałej cierpliwości. Całymi dniami trzeba udawać kogoś innego, pamiętać, by ani razu się nie pomylić, i czekać. Jest jak polowanie w okolicy ubogiej w zwierzynę. Trzeba siedzieć cicho, zakładać i sprawdzać wnyki, uzupełniać przynętę. Tak tłumaczył mi N’Dele, kiedy dni upływały jeden za drugim, a my nie wpadliśmy na najmniejszy nawet trop.

Błąkaliśmy się więc po karczmach, żołądek skręcał mi się od wody z octem, słuchaliśmy wrzasków żeglarzy, ich dziwacznych skocznych pieśni, które ryczeli chórem, rozchlapując piwo i wymachując kuflami.

I wydawało się, że nie spotkaliśmy nigdzie człowieka, którego choć przez chwilę obchodziłyby znaki na murach albo dziwne kulty z Południa.

A jednak ktoś pisał na ścianach: „Powrócą prawdziwi bogowie” czy „Jedno prawo bestii: słabi będą pożarci”.

A jednak ulice dziwnie szybko i dziwnie wcześnie pustoszały.

A jednak głęboką nocą słyszeliśmy czasem wrzaski, tupoty i wołania o pomoc, odbijające się echem gdzieś w kamiennym labiryncie Kawern.

A jednak o poranku znajdowaliśmy czasem bazalt miejskich murów zbryzgany świeżym szkarłatem.

Patrzyłem na żeglarzy siedzących nad swoimi dzbanami, obserwowałem, jak powoli się upijają, jak wrzeszczą z tą swoją dziką, wilczą żywotnością, która się w nich aż gotowała, i wiedziałem, że nie znajdę tu szpiegów Pramatki. Kodeks Ziemi nakazywał, by zapomnieć o zdobywaniu dostatku dla siebie i najbliższych, a zamiast tego wtapiać się w jedność ze wszystkimi innymi i działać tylko razem. Uczył, że to daje siłę i bezpieczeństwo. Kazał być jak ptak w stadzie, jak kropla w strumieniu. Prawdziwy Amitraj nie troskał się nigdy o byt, bo niczego nie miał. Wszystko, od plonów po rzeczy codziennego użytku, było własnością Pramatki, która przemawiała przez swoją świątynię. Ustami kapłanów, którzy nie mieli płci, twarzy ani żadnych ziemskich potrzeb i którzy rozdzielali obowiązki, żywność i schronienie każdemu według tego, co mówił Kodeks, stosownie dla każdej kasty. Po to, by matczyną opieką wyzwolić ich od rozterek rodzących zło: od pokusy, by najbliższym dać więcej niż pozostałym albo samemu sięgnąć po co innego, niż dane jest reszcie. By wyróżnić siebie albo kogokolwiek.

Ci, którzy siedzieli przede mną na swoich ławach, siłowali się na rękę, wieszali na sobie złoto i srebro, śmiali się i krzyczeli, byli czymś dla pobożnego Amitraja niewyobrażalnym. Byli zwierzętami. W czasach władzy Czerwonych Wież taki krzyk, głośny śmiech, rubaszne żarty i gry zostałyby natychmiast ukarane jako wyraz egoizmu. Tu każdy był osobno, sam sobie radził i liczył na siebie oraz na przyjaciół, których uważał za ważniejszych ludzi od pozostałych, więc o nich dbał, a o resztę rzadko. Nikogo nie dałoby się przekonać, że wszyscy są „jednym”. Ci ludzie chcieli się wyróżniać pod każdym względem. Każdy chciał być bardziej znany, lepszy, szlachetniejszy i bogatszy. Każdy chciał być inny i wyjątkowy. Każdy nawet wyglądał inaczej. Według nich taki porządek był po prostu naturalny, a ten, który przedstawiał Kodeks Ziemi, wymyślony, dziwaczny i sprzeczny z rozsądkiem, a wszelkie takie rzeczy wydawały im się obrzydliwe.

Z drugiej strony pomyślałem, że żeglarze bywają chciwi i butni. Któryś mógłby zgodzić się pomagać szpiegowi tylko dla złota, przekonany, że głupi kapłan z Południa i tak niewiele wskóra i nikomu nie zaszkodzi.

N’Dele twierdził, że najwięcej można dowiedzieć się z plotek, więc chodziliśmy tam, gdzie ludzie plotkowali. Wysłuchaliśmy mnóstwa rzeczy, ale nie zrobiliśmy się od tego mądrzejsi.

Czasami dosiadali się do nas mężowie, którzy rozpoznawali we mnie Amitraja i pragnęli opowiedzieć mi o przygodach, jakie przeżyli gdzieś na Północnym Wybrzeżu, w okolicy Kanadiru czy Kebzegaru, chełpiąc się, ilu takich jak ja położyli w portach oraz na pokładach kupieckich i wojennych galer. Sprzeczałem się z nimi wtedy, lecz bez wielkiego gniewu, bo nie chciałem doprowadzać do bójki.

Ten, który w końcu powiedział mi coś pożytecznego, także nie chciał mnie właściwie prowokować, bo najbardziej ze wszystkiego wydawało mu się zabawne to, że Amitraj i człowiek z Wybrzeża mogli kiedyś walczyć przeciwko sobie, a teraz siedzą w tej samej karczmie w Lodowym Ogrodzie i przy tym samym stole. Koniecznie chciał się dowiedzieć, czy czasem moja galera nie walczyła przeciw jego okrętowi, i opisywał mi go na wszystkie sposoby, to bowiem wydawałoby mu się jeszcze zabawniejsze.

- Wszystkie wilcze okręty dla nas wyglądają tak samo - powiedziałem mu. - To po prostu rozbójnicy, którzy rabują nasz kraj, porywają kobiety i mordują mężów. Zabijamy takich na szlakach karawan tak samo jak na morzu. Nie ma dla nas różnicy.

Wciąż usiłował mnie skłonić, bym z nim pił, jednak uparcie odmawiałem.

- Nie wolno mi tego pić - mówiłem. - Jest to trujące i drąży ciało tak samo, jak czerw drąży drewno. Powstaje ze zgniłego zboża. Widywałem już twoich krajanów, jak umierali przy wiosłach z wycieńczenia i boleści, gdy nie mogli już raczyć się zgniłym sokiem zboża i owoców.

- Skoro tak, to zdaje się, że umierali, gdyż przestali pić - zauważył. - Uwolniłem z waszych galer wielu ludzi i wszyscy oni chorowali tylko ze zmęczenia, głodu i bicia, i nic to nie miało wspólnego z piwem. I mylisz się, nazywając nas rabusiami. Większość nas tu, na Wybrzeżu Żagli, wywodzi się z krain, które leżały na waszym wybrzeżu, ale musieli stamtąd uciec, kiedy nadeszło wasze wojsko, niosąc tysiące buńczuków, włóczni i tarcz i paląc wszystko na swojej drodze. Dlatego to wy jesteście złodziejami, bo odebraliście nam nasz kraj. My tylko odzyskujemy, co nasze. I powiem ci coś jeszcze. Wyrąbałem wiele wrót do tych waszych wież i nigdzie nie widziałem takiego przepychu jak ten, w jakim pławili się wasi kapłani w maskach, ci, którzy niby niczego nie mają i niczego nie potrzebują. A po drodze mijałem wioski i miasta pełne takiej nędzy jak nigdzie. Ludzi w identycznych łachmanach, którzy nie mieli żadnej nadziei w życiu poza harówką od rana do nocy za miskę kaszy. Mówisz, że świątynia o nich dba i że nikt nie martwi się tam o życie, bo kapłani ubiorą go i nakarmią. Ale ja widziałem tylko morze nędzarzy. Spójrz, jak jest tu, w Ogrodzie. Tu też nikt nie martwi się o chleb, lecz nie znajdziesz tu takiej nędzy. Każdy może tu handlować, robić różne rzeczy, ale jeśli nie ma nic, w miejskim chramie ubiorą go i nakarmią dużo lepiej niż gdziekolwiek w twoim kraju. Tam nie pytają, czy jesteś bogaty, czy biedny; skoro przychodzisz, zawsze postawią przed tobą miskę. Ciesz się, że nie jesteś u siebie, że trafiłeś do najlepszego miejsca na świecie, i napij się wreszcie. Pluń na głupstwa, które wmawiali ci tłuści, kastrowani kapłani, sami wylegujący się na jedwabiach ze złotym pucharem w ręku.

- Spójrz, co zrobili mu w twoim miejskim chramie - powiedziałem, wskazując N’Dele. - Był wielkim wojownikiem, a teraz trzęsie się jak starzec i ledwie wchodzi po paru stopniach. Gdybym nie zabrał go od tych guseł, zamieniłby się w odmieńca. Tyle daje twoje Drzewo i twój Ogród. Dlatego potrzebny mi prawdziwy uzdrowiciel i prawdziwa religia.

- Mistrz Fjollsfinn znajdzie lekarstwo - bąknął mój rozmówca. - A co do kapłanów, to mówiłem ci, że Ogród nie jest miejscem jak inne. Tu znajdziesz wszystko, nawet takich bogów, jakich chcesz. Byłeś na placu Pustych Wież?


Date: 2016-01-03; view: 747


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Kropla szkarłatu 4 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)