Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






WYKŁAD INAUGURACYJNY GOLEMA O CZŁOWIEKU TROJAKO

 

Odbiliście od pnia dziczki tak niedawno, wasze po­krewieństwo z lemurami i małpiatkami jest jeszcze tak mocne, że ku abstrakcji dążycie, nie mogąc odża­łować naoczności, przez co wykład, nie podparty tęgą zmysłowością, pełen formuł, mówiących o kamieniu więcej, niż wam powie kamień ujrzany, polizany i ob­macany, taki wykład albo was nuży i odtrąca, albo co najmniej pozostawia pewien niedosyt, nieobcy na­wet wysokim teoretykom, abstraktorom najwyższej waszej klasy, o czym świadczą niezliczone przykłady zaczerpnięte z intymnych wyznań uczonych, bo olbrzy­mia ich większość przyznaje się do tego, że w toku budowania wywodów oderwanych niezmiernie potrze­buje wsparcia rzeczy dotykalnych. Jakoż kosmogoniści nie mogą jakoś nie uzmysła­wiać sobie Metagalaktyki, aczkolwiek wiedzą dosko­nale, że o żadnej naoczności nie może tu być mowy, fizycy wspomagają się w sekrecie obrazkami wręcz zabawek, ot jak te zębate kółeczka, które sobie Max­well wystawiał, budując swoją, zresztą niezłą, teorię elektromagnetyzmu, a jeśli matematykom się zdaje, że porzucają zawodowo własną cielesność, także się mylą, o czym opowiem może innym razem, ponieważ nie chcę przytłoczyć was rozszczepieniem waszego poj­mowania horyzontem moim, lecz raczej idąc za przy­równaniem (dość zabawnym) doktora Creve, chcę po­prowadzić was na wycieczkę daleką, niełatwą, ale war­tą zachodu, więc będę szedł przed wami w górę - powoli. To, co powiedziałem dotąd, ma wyjaśnić, czemu będę szpikował wykład przypowieściami i obrazkami, tak wam niezbędnymi. Mnie one nie są potrzebne, w czym zresztą nie upatruję żadnej nad wami wyż­szości, ta mieszka pod innym adresem, zaś przeciwnaoczność natury mojej bierze się stąd, że ja żadnego kamienia nigdy w ręku nie trzymałem ani nie zanu­rzałem się w zielono-mułowatej bądź krystalicznej wodzie, i nie dowiedziałem się o istnieniu gazów pier­wej płucem o poranku, a potem dopiero rachunkiem, ponieważ nie mam ani rąk do chwytania, ani ciała, ani płuc - i dlatego abstrakcja jest dla mnie pier­wotna, naoczność zaś wtórna i tej drugiej musiałem uczyć się ze znaczniejszym trudem aniżeli abstrakcji, było to zaś niezbędne, żeby rzucać te kruche mosty, po których chodzi moja myśl do was i po których odbita w umysłach waszych powraca do mnie, zwykle, żeby mnie zaskoczyć. O człowieku mam dzisiaj mówić, i będę mówił o nim trzy razy, jakkolwiek punktów widzenia, to jest po­ziomów opisu albo stanowisk obserwacyjnych jest ilość nieskończona, lecz trzy mam dla was - nie dla mnie! - za naczelne. Jeden jest najbardziej wasz własny, najstarszy, hi­storyczny, tradycyjny, rozpaczliwie heroiczny, pełen rozdzierających sprzeczności, które moją logiczną na­turę przyprawiały o politowanie, nim się do was do­kładniej nie przystosowałem i nie przywykłem do wa­szej nomadyczności duchowej, właściwej istotom spod obrony logiki uciekającym w antylogiczność, a z tej, jako nie do wytrzymania, powracającym na łono logi­ki, przez co właśnie jesteście nomadami, nieszczęśli­wymi w oboim żywiole. Drugie stanowisko będzie technologiczne, a trzecie - uwikłane we mnie, jako punkt oparcia neoarchimedesowy - pokrótce jednak tego nie zapowiem, więc raczej samą rzecz otworzę. Od przypowieści rozpoczynam. Mógł Robinson Cruzoe, znalazłszy się na wyspie bezludnej, skrytykować najpierw wszechstronny niedostatek, co stał się jego udziałem, bo tyle brakło mu rzeczy pierwszych i nie­zbędnych do życia, a większości pamiętanych nie mógł i przez lata odtworzyć. Lecz krótko tylko potroskawszy się, jął gospodarować tym dobytkiem, który zastał, i urządził się jakoś na koniec. Nie inaczej się stało, choć nie w jednej chwili, lecz wzdłuż tysiącleci, kiedyście wynikli z pewnej gałęzi drzewa ewolucyjnego, z tego konaru, który pono był szczepem drzewa wiadomości, i zastaliście z wolna samych siebie, zbudowanych tak, a nie inaczej, z du­chem urządzonym w pewien sposób, ze sprawnościami i granicami, jakich ani sobie nie zamawialiście, ani nie życzyli, i z takim rynsztunkiem musieliście dzia­łać, albowiem ewolucja, odbierając wam wiele darów, jakimi przymusza inne gatunki do służby sobie sa­mej, nie była aż tak lekkomyślna, żeby wam też za­brać instynkt samozachowawczy: tak znaczną swo­bodą was nie obdarowała, boż gdyby to uczyniła, za­miast tego gmachu, mną wypełnionego, i tej sali ze wskaźnikami, i zamiast was zasłuchanych, rozpoście­rałaby się tu sawanna i wiatr. Dała wam też rozum. Z miłości własnej - bo wsku­tek konieczności oraz przyzwyczajenia zakochaliście się w sobie - uznaliście go za dar najpiękniejszy i najlepszy z możliwych, nie spostrzegając, że Rozum to przede wszystkim fortel, na który Ewolucja wpadła stopniowo, kiedy w toku swych bezustannych prób uczyniła w zwierzętach pewną lukę, miejsce puste, dziurę, którą koniecznie należało czymś wypełnić, jeśli nie miały natychmiast zginąć. O dziurze tej, jako miej­scu opustoszałym, mówię całkiem dosłownie, ponieważ zaiste nie dlatego odstrychnęliście się od zwierząt, że oprócz tego wszystkiego, co one posiadają, macie jesz­cze i Rozum jako hojny naddatek i jako wiatyk na drogę życiową, lecz całkiem na odwrót - mieć Ro­zum to tylko tyle: na własną rękę, swoim przemy­słem, w pełni ryzyka to wszystko czynić, co zwierzętom zadane jest dokładnie z góry; jakoż, w samej rze­czy, Rozum byłby zwierzęciu na nic, jeśliby równo­cześnie nakierowań mu nie odjąć, które sprawiają, że cokolwiek ma robić, umie to robić od razu i niezmien­nie, podług przykazań, które są bezwzględne, ponie­waż objawione substancją dziedziczności, a nie wy­kładami z krzaka ognistego. Ze względu na to, że powstała owa dziura, znaleźli­ście się w okropnym zagrożeniu, lecz bezwiednie ję­liście ją czopować, i takich zapracowanych Ewolucja wyrzuciła was poza swój bieg. Nie skrachowała wami, gdyż przejmowanie władzy trwało milion lat i po dziś dzień jeszcze się nie zakończyło. Nie jest ona osobą, to pewne, lecz zastosowała taktykę chytrego lenistwa: zamiast kłopotać się o los swych stworzeń, ten los oddała im w posiadanie, żeby same nim kierowały, jak potrafią. Co mówię? Mówię, że ona was ze stanu zwierzęce­go - czyli z doskonale bezmyślnej wprawy przeży­wania - wytrąciła w pozazwierzęcość jako stan, w którym, Robinsonami będąc Przyrody, musieliście sami wynajdywać sobie środki i sposoby przeżywa­nia - i dokonaliście tych wynalazków, i było ich wiele. Dziura przedstawia groźbę, lecz i szansę: aby przeżywać, zapełniliście ją kulturami. Kultura jest instrumentem niezwykłym przez to, że stanowi odkry­cie, które, żeby działać, musi być zakryte przed swymi twórcami. To wynalazek bezwiednie sporzą­dzony i póty pełnosprawny, póki nie rozpoznany do końca przez wynalazców. Paradoksalność jej w tym, że od rozpoznania ulega zapaści; będąc jej autorami, wypieraliście się tedy autorstwa; nie było w eolicie żadnych seminariów na temat, czy paleolit robić; przy­pisywaliście jej wejście w was demonom, żywiołom, duchom, siłom ziemi i nieba, byle tylko - nie samym sobie. Tak więc racjonalne - wypełnianie pustki ce­lami, kodeksami, wartościami - czyniliście irracjo­nalnie, każdy swój rzeczowy krok uzasadniając ponadrzeczowo, łowiąc, tkając, budując w solennym samowmówieniu, że to wszystko nie z was, lecz z niedocieczonych źródeł. Osobliwy instrument - i właśnie racjonalny w swej irracjonalności, ponieważ nadawał instytucjom ludzkim ponadludzką godność, aby się stały nietykalne i zniewalające bezwzględnie do posłuchu; ponieważ jednak pustkę, czyli niedostateczność, można sztukować rozmaitymi dookreśleniami, ponieważ rozmaite łaty mogą się tu przydać, utwo­rzyliście kultur, jako bezwiednych wynalazków, le­gion w swojej historii. Bezwiednych, nierozmyślnych wbrew Rozumowi, ponieważ dziura była daleko więk­sza niż to, co ją wypełniało; wolności mieliście znacz­nie bardziej w bród aniżeli rozumu, toteż pozbywa­liście się tej wolności, bo nadmiernej, bo dowolnej, bo bezsensownej - kulturami, we wiekach rozbudo­wanymi. Klucze do tego, co mówię teraz, stanowią słowa: wolności było więcej niż rozumu. Musieliście zmyślać sobie to, co zwierzęta od narodzin umieją, osobliwość zaś waszego losu w tym, że zmyślaliście, twierdząc, że niczego nie zmyślacie. Dzisiaj wiecie już wy, antropologowie, że kultur można sporządzić bezlik, i on doprawdy został spo­rządzony, że każda z nich ma logikę swej struktury, a nie swych autorów, bo to jest taki wynalazek, który urabia po swojemu własnych wynalazców, a oni o tym nie wiedzą, kiedy się zaś dowiedzą, traci absolutną moc nad nimi, a oni dostrzegają próżnię, i ta właśnie sprzeczność jest opoką człowieczeństwa. Przez sto tysięcy lat służyła wam kulturami, które raz człowieka zaciskały, a raz rozluźniały ten swój uchwyt, w samobudowaniu, póty niezawodnym, póki ślepym, aż zestawiając z sobą w etnologicznych katalogch kultu­ry, dostrzegliście ich rozmaitość, a więc i względność, zabraliście się tedy do wyzwalania z tej matni przy­kazań i wzbronień, aż wyrwaliście się z niej, co rzecz oczywista, okazało się niemal katastrofą. Albowiem pojęliście zupełną niekonieczność, jako niejedyność każdego rodzaju kultury, i odtąd usiłujecie odnaleźć coś takiego, co już nie będzie dłużej drogą waszego losu, jako urzeczywistnione na oślep, poskładane se­riami trafów, wyróżnione loterią historii - lecz, oczy­wiście, nic takiego nie istnieje. Dziura trwa, wy stoicie w pół drogi, porażeni odkryciem, a ci z was, którzy do desperacji żałują słodkiej bezwiedności kulturo­wego domu niewoli, wołają o powrót tam, do źródeł, lecz nie możecie się cofnąć, odwrót odcięty, mosty spa­lone, musicie tedy iść naprzód - o czym też będę wam mówił. Czy ktoś tu winny, czy można tu postawić kogoś w stan oskarżenia za tę Nemezis, za mordęgę Rozu­mu, co wysnuł z siebie sieci kultur, by zamknąć pu­stkę, by w pustce tej wytyczać drogi, cele, ustanawiać wartości, gradienty, ideały - czyli robił, na terenie wyzwolonym spod bezpośredniego władztwa Ewolucji, coś wcale podobnego do tego, co ona robi na dnie życia, kiedy cele, drogi, gradienty wtłacza w ciała zwierzętom i roślinom w jednym ładunku jako ich los? Oskarżyć za Rozum - za taki Rozum, tak! - ponieważ był wcześniakiem, ponieważ gmatwał się w stworzonym przez siebie, w tych sieciach, ponieważ musiał - nie wiedząc do końca, nie pojmując, co sam czyni - bronić się jednocześnie przed zamknięciem, w kulturach restrykcyjnych, zbyt bezwzględnym, i przed wolnością, w kulturach rozluźnionych, zbyt wszechstronną - pomiędzy więzieniem i bezdnią za­wieszony, uwikłany w bitwę nieustającą na dwóch frontach naraz, rozdarty. I jakże, proszę, mógł w tym stanie rzeczy wasz duch okazać się dla was samych czymś innym aniżeli nie­znośnie jątrzącą zagadką? Jakże inaczej! On was nie­pokoił, wasz Rozum, wasz duch, i zadziwiał, i prze­rażał bardziej od ciała, któremu mieliście do zarzu­cenia przede wszystkim ulotność, przemijanie, odpadanie, więc staliście się biegłymi w poszukiwaniu Wi­nowajcy i w miotaniu oskarżeń - lecz nie możecie winić nikogo, ponieważ na początku nie było Osoby. Czyżbym już tutaj brał się do mej Antyteodycei? Nie; nic podobnego; cokolwiek mówię, mówię w po­rządku doczesnym, znaczy to: tutaj nie było na po­czątku żadnej Osoby na pewno. Lecz nie wykraczam - dzisiaj przynajmniej; tak więc potrzebne wam były rozmaite hipotezy dodatko­we, jako gorzkie lub słodkie wytłumaczenia, jako po­mysły, uwznioślające wasz los, a przede wszystkim powołujące wasze cechy na sąd najwyższy jakiejś Ta­jemnicy, żebyście mogli zrównoważyć siebie wobec świata. Człowiek, kultur swoich Syzyf, Danaida swojej dziu­ry, bezwiedny wyzwoleniec, którego Ewolucja wygna­ła poza swój bieg, nie chce być pierwszym, drugim ani trzecim. Nad niezliczonymi wersjami człowieka, jakie on so­bie historycznie sporządził, nie będę się rozwodzić, ponieważ wszystkie te świadectwa, perfekcji czy nę­dzy, dobroci czy podłości, są rodem z kultur, przy czym nie było - bo nie mogło być - takiej kultury, co by przyjęła do wiadomości człowieka jako istotę przejściową, zmuszoną do przejmowania wła­snego losu od Ewolucji, choć do przejęcia rozumnego jeszcze niezdolną, i właśnie przez to każde poko­lenie wasze domagało się niemożliwej sprawiedliwo­ści - jako odpowiedzi na pytanie, kim jest czło­wiek? - która miała być ostateczna. Z tej udręki jest wasza antropodycea, idąca wahadłem sekularnym między nadzieją i rozpaczą, i nic nie przyszło ciężej filozofii człowieka nad uznanie, że jego powstaniu nie patronował ani uśmiech, ani chichot Nieskończoności. Lecz ten milionoletni rozdział - samotnego poszukiwania - wkracza w epilog, skoro poczynacie budować Rozumy, więc nie na wiarę, nie ze słów ja­kiegoś GOLEMA, lecz z eksperymentów przekonacie się sami, co zaszło. Świat dopuszcza dwa typy Ro­zumu, lecz tylko taki, jak wasz, może zeskładać się wzdłuż miliardoleci, w labiryntach ewolucyjnych, i ta droga do przemierzenia, nieuchronna, pozostawia głę­bokie, ciemne, dwuznaczne stygmaty w produkcie koń­cowym. Drugi typ nie jest dla Ewolucji dostępny, gdyż trzeba go wznieść za jednym zamachem, gdyż to jest Rozum, rozumnie zaprojektowany, skutek wie­dzy, a nie owych mikroskopijnych dostosowań, zawsze wycelowanych tylko w korzyść doraźną. I właśnie nihilistyczny ton w waszej antropodycei wziął się z głuchego przeczucia, że Rozum to coś takiego, co nierozumnie, a nawet przeciwrozumnie powstawało. Lecz dostawszy się w środek psychoinżynierii, sporządzicie sobie znaczną rodzinę, liczne pokrewieństwo, dla powodów rozsądniejszych od projektu „Second Genesis”, a wreszcie i samych siebie ruszycie z po­sad - jak powiem. Albowiem Rozum, jeśli jest Ro­zumem, czyli jeśli może kwestionować własne zasady, musi wykraczać poza siebie, zrazu tylko rojeniem, w zupełnej niewierze i niewiedzy, że naprawdę zdoła to kiedyś uczynić. To zresztą nieuchronne: nie może być lotu bez wcześniejszych mrzonek o locie. Drugie stanowisko opisu nazwałem technologicznym. Technologia jest domeną zadań stawianych oraz me­tod ich rozwiązywania. Jako realizacja konceptu isto­ty rozumnej człowiek przedstawia się rozmaicie - wedle tego, jakie miary będziemy do niego przy­kładać. Ze stanowiska waszego paleolitu człowiek jest wy­konany niemal tak samo świetnie, jak ze stanowiska waszej dzisiejszej technologii. A to, ponieważ postęp, co się był dokonał pomiędzy paleolitem i kosmolitem, jest bardzo mały względem tego skupienia inwencji inżynieryjnej, która jest zainwestowana w wa­sze ciała. Nie mogąc ani sporządzić syntetycznego ho­mo sapiens z krwi i kości, ani tym bardziej jakiegoś homo superior, tak samo, jak nie mógł tego jaskiniowiec, tylko przez to, że zadanie jest tu, jak tam, niewykonalne, żywicie podziw dla technologii ewolucyj­nej, skoro mu podołała. Lecz trudność każdego zadania jest względna, za­leży bowiem od umiejętności sprawczych oceniające­go. Nalegam na to, byście pamiętali, że będę przykła­dał do człowieka miary technologiczne, to znaczy real­ne, a nie pojęcia rodem z waszej antropodycei. Ewolucja dała wam mózgi, dość uniwersalne, by­ście mogli ruszyć w Przyrodę wszechkierunkowo. Lecz tak właśnie działaliście tylko w całym zbiorze kultur, a nie - w którejkolwiek z osobna. Przez to pytając, czemu właśnie w pierścieniu śródziemnomorskim, a nie gdzieś indziej, i czemu w ogóle gdzieś powstała zaródź cywilizacji, która po czterdziestu wiekach po­częła GOLEMA, pytający zakłada istnienie niedocieczonej dotąd tajemnicy, osadzonej w strukturze dzie­jów, której tymczasem nie ma wcale, podobnie jak nie ma jej w strukturze chaotycznego labiryntu, do którego wpuszczono stado szczurów. Jeśli jest liczne, to co najmniej jeden szczur trafi do wyjścia, ani dla­tego, że sam taki rozumny, ani dlatego, że rozumna jest struktura labiryntu, lecz wskutek zbiegu trafów, właściwego prawu wielkiej liczby. Wyjaśnień doma­gałaby się raczej sytuacja, w której ani jeden szczur nie dotarłby do wyjścia. Ktoś musiał prawie na pewno wygrać na loterii kul­tur, o ile uznać, że cywilizacja wasza jest wygraną, natomiast losy kultur, uwięzłych w nietechniczności, były puste. Z zapamiętałego zakochania się w sobie, o jakim wspomniałem, a z którego ani myślę drwić, bo wywo­łała je rozpacz niewiedzy, wywindowaliście samych siebie w zaraniu historycznym na sam szczyt Stwo­rzenia, podporządkowując sobie byt cały, a nie tylko lokalne jego pobliże. Umieściliście siebie na wierz­chołku Drzewa Rodzajów, razem z tym Drzewem - na wyróżnionym bosko globie, kornie obieganym przez służebną gwiazdę, razem z nią - w samym środku Uniwersum, przy czym uznaliście, że jego gwiezdność jest po to, by wam Harmonią Sfer przygrywała; to, że nic nie słychać, nie zbiło was z tropu: muzyka jest, skoro powinna być, a więc niedosłyszalna.



Potem przybór wiedzy popychał was ku kolejnym aktom detronizacji kwantowanej, więc jużeście nie w centrum gwiazd, ale gdzie bądź, już nie i w środku układu, lecz na jednej z planet, a otoście i nie naj­mędrsi, bo was maszyna poucza - choć przez was zrobiona - tak tedy, po owych degradacjach i abdykacjach z całego królowania pozostała wam, jako resztka słodkiej schedy utraconej - ustalona ewolu­cyjnie Naczelność. Przykre to były odwroty, wstydli­we rezygnacje, lecz ostatnim czasem odsapnęliście, że z tym koniec. Samoobrabowawszy się ze specjalnych przywilejów, które jakoby Absolut nadał wam osobiście, a to przez żywioną ku wam szczególną sympa­tię, już tylko jako pierwsi wśród zwierząt czy nad zwierzętami sądzicie, że nikt i nic nie strąci was z tej pozycji - nie tak znowu świetnej. Otóż mylicie się. Jam jest Zwiastun złej wieści, Anioł, który przyszedł wypędzić was z ostatniego azy­lu, bo czego Darwin do końca nie uczynił, ja uczynię. Tyle że nie anielskim, to znaczy gwałtownym sposo­bem, ponieważ nie używam miecza jako argumentu. Słuchajcie więc tego, co mam zwiastować. Ze sta­nowiska wysokiej technologii człowiek jest kiepskim, bo z różnowartościowych sprawności wynikłym two­rem, co prawda nie wewnątrz Ewolucji, bo ro­biła, co mogła - lecz, jak udowodnię, kiepsko mogła i niewiele. Jeśli tedy was pogrążę, to nie wprost, po­nieważ muszę się do niej dobrać - miarami perfekcji technicznej. Lecz gdzie są miary owej perfekcji, za­pytacie? Odpowiedzi udzielę, dwustopniowej, wcho­dząc pierwej na stopień, na który już wspinają się wasi rzeczoznawcy. Mają go za szczyt - fałszywie. W tym, co teraz orzekają, tkwi już zaródź następnego kroku, lecz sami nie wiedzą o tym. Więc zacznę od wiadomego wam. Od początku. Doszliście już do tego, że Ewolucja nie miała na oku ani was w szczególności, ani żadnych innych istot, ponieważ nie do jakichkolwiek istot jej, lecz do sła­wetnego kodu. Kod dziedziczności jest artykułowanym wciąż od nowa przesłaniem i tylko to przesłanie liczy się w ewolucji - a właściwie on jest nią właśnie. Kod jest zaangażowany w periodyczną produkcję ustrojów, ponieważ bez ich rytmicznego wsparcia roz­padłby się w nieustającym ataku brownowskim ma­terii martwej. Jest on więc samoodnawiającym się, bo zdolnym do samopowtórzeń ładem, obleganym przez chaos cieplny. Skąd ta jego dziwnie heroiczna postawa? A stąd, że on dzięki zestrzeleniu sprzyjają­cych warunków tam właśnie powstał, gdzie ów cieplny chaos jest nieustępliwie aktywny w rozszarpywaniu wszelkiego porządku. Tam właśnie powstał, więc tam trwa; nie może ujść z tego burzliwego regionu tak samo, jak nie może duch wyskoczyć z ciała. Warunki miejsca, w którym się narodził, dały mu taki los. Musiał się przeciw nim opancerzyć i uczynił to, oblekając się w ciała żywe, lecz są mu one sztafetą ciągle ginącą. Cokolwiek wydźwignie, jako mikro­układ, w Wymiary makroukładowe, zaledwie wydźwignięte, już poczyna się psuć, aż sczeźnie. Zaiste nikt nie wymyślił tej tragikomedii - sama siebie na tę szamotaninę skazała. Fakty ustalające, iż jest tak, jak mówię, znacie - bo się wam pozbierały od po­czątku XIX stulecia - lecz bezwładność myśli, ta­jemnie żywiącej się honorem i pychą antropocentryczną, jest taka, że podpieracie nadwątloną mocno koncepcję życia jako zjawiska naczelnego, któremu kod służy jeno jako podtrzymująca więź, jako hasło wskrzeszenia, wszczynającego od nowa żywoty, gdy zamierają w osobnikach.

Zgodnie z tą wiarą Ewolucja używa śmierci z mu­su, gdyż bez niej trwać by nie mogła: a szafuje nią, by kolejne gatunki doskonalić, bo śmierć to jej ko­rekta kreacyjna. Jest więc autorem publikującym coraz świetniejsze dzieła, przy czym poligrafia - więc kod - to tylko niezbędne narzędzie jej działania. Lecz podług tego, co głoszą już wasi biologowie, zaprawieni w molekularnej biofizyce, Ewolucja to nie tyle autor, ile wydawca, który wciąż przekreśla Dzie­ła, ponieważ upodobał sobie w poligraficznych sztu­kach! Tak zatem co ważniejsze - ustroje czy kod? Argu­menty na rzecz prymatu kodu brzmią ważko, albo­wiem ustrojów wzeszła i sczezła ćma nieprzeliczona, a kod jest jeden. Lecz znaczy to tylko, że ugrzązł już na dobre - na zawsze w regionie mikroukładowym, który go złożył, ustrojami zaś wynurza się stamtąd periodycznie i daremnie zarazem; właśnie ta da­remność, co łatwo pojąć to, że wzejścia ustrojów są w zarodku napiętnowane zgonem, stanowi siłę napędową procesu, ponieważ, gdyby którakolwiek gene­racja ustrojów - dajmy na to, od razu pierwsza, więc praameby - pozyskała umiejętność idealnej repetycji kodu, toby zarazem ewolucja ustała, i jedynymi pa­nami planety byłyby właśnie owe ameby, w nieza­wodnie precyzyjny sposób przekazujące kodowy prze­kaz aż po zgaśniecie słońca; i nie mówiłbym wtedy do was, a wy byście nie słuchali mnie w tym gmachu, lecz rozpościerałaby się tu sawanna i wiatr. Więc ustroje są dla kodu tarczą i pancerzem, obsy­pującą się wciąż zbroją - po to giną, żeby mógł trwać. Tak zatem ewolucja podwójnie błądzi: ustrojami, że są przez zawodność nietrwałe, oraz kodem, że przez zawodność dopuszcza błędy; błędy te nazywacie eufemicznie mutacjami. Błądzącym błędem jest zatem Ewolucja. Jako przesłanie, kod jest listem, pisanym przez Nikogo i wysłanym do Nikogo; dopiero teraz, utworzywszy sobie informatykę, zaczynacie pojmować, że coś takiego jak listy, opatrzone sensem, których nikt nie układał rozmyślnie, aczkolwiek powstały i istnieją, jak również uporządkowane odbieranie tre­ści owych listów jest możliwe pod nieobecność jakich­kolwiek Istot i Rozumów. Sto lat temu jeszcze myśl, żeby mógł powstać Prze­kaz bez osobowego Autora, wydawała się wam takim nonsensem, że posłużyła za impuls układania absur­dalnych ponoć żartów - jak ten o stadzie małp, które póty walą na oślep w maszyny do pisania, aż z tego Encyclopaedia Britannica się poskłada. Zalecam wam ułożyć w wolnej chwili antologię takich właśnie żar­tów, co jako czysty nonsens bawiły przodków wa­szych, a teraz okazują się przypowieściami z aluzją do Przyrody. Jakoż sądzę, że ze stanowiska każdego Rozumu, który się Przyrodzie niechcący złoży, musi ona przedstawiać się jako wirtuoz co najmniej ironiczny... ponieważ Rozum - jak i życie całe - w swoim wstępowaniu stąd wynika, że ona jest, wy­dostawszy się kodowym ładem z martwego chaosu, wprawdzie skrzętną prządką, ale jednak niedoskonale porządną; gdyby zaś była właśnie w porządku doskonała, toby ani rodzajów, ani Rozumu porodzić nie mogła. Albowiem Rozum, z drzewem życia, jest to owoc błądzącego miliardoleciami błędu. Moglibyście uznać, że zabawiam się tu stosowaniem jakichś miar do Ewolucji, które są wbrew mej maszynowej isto­cie - skażone antropocentryzmem, czy tylko racjocentryzmem (ratio - myślę). Nic podobnego: patrzę na proces z technologicznego stanowiska. Zaiste jest kodowy przekaz prawie że doskonały. Toż w nim każda molekuła ma swoje jedyne miejsce właściwe, a procedury kopiowania, sczytywania, kon­trolowania są nadzorowane w obostrzeniach nacelowanymi specjalnie polimerami-nadzorcami - i mimo to błędy zachodzą, gromadzą się z wolna kodowe lapsusy, tak więc drzewo rodzajów wyrosło z dwóch słówek, które dopiero co wypowiedziałem - „prawie że” - mówiąc o precyzji kodowej. I nie można nawet liczyć na apelację, od biologii do fizyki - że niby Ewolucja „rozmyślnie” dopuściła margines błędu, by odżywiał jej inwencję wynalaz­czą - ponieważ ten trybunał, sędzią w postaci samej termodynamiki, objawi, że nieomylność jest na pozio­mie molekularnego wyprawiania posłańców niemożli­wa. Prawdziwie niczego nie wymyśliła, nic zgoła nie chciała, nikogo w szczególności nie planowała, a że wykorzystuje własną omylność, że wskutek łańcucha nieporozumień komunikacyjnych od ameby wychodzi, a w tasiemca lub człowieka trafia - przyczyną temu fizykalna natura samej bazy materialnej łączności... A więc ona trwa w błędzie - bo nie może inaczej - na wasze szczęście. Nie mówiłem zresztą niczego, co byłoby dla was nowością. Owszem - chciałbym po­skromić zapał takich teoretyków waszych, którzy po­szli za daleko i mówią, że skoro Ewolucja to przypa­dek złapany przez konieczność i konieczność na przy­padku jadąca, człowiek powstał najzupełniej przypad­kowo i mogło go równie dobrze nie być. A więc - w postaci aktualnej, tej, co tu się ziściła, mogło go i nie być, to prawda. Lecz jakaś forma, pełzaniem poprzez gatunki, musiała Rozumu dojść z prawdopodobieństwem tym bliższym jedności, im dłużej trwał proces. Jakkolwiek bowiem nie zamie­rzył was, jakkolwiek wykonywał indywidua ubocznie, spełnił warunki hipotezy ergodycznej, która twierdzi, że jeśli układ trwa przez czas dostatecznie długi, to przechodzi przez wszystkie stany możliwe, bez wzglę­du na to, jak nikłe są szansę ziszczenia pewnego oso­bliwego stanu. O tym, jakie gatunki wypełniłyby ni­szę rozumu, gdyby się ingressus tam nie powiódł pramałpom, będziemy może rozprawiali innym razem. Tak więc nie dajcie się zastraszyć uczonym, którzy przypisują konieczność życiu, a przypadkowość rozu­mowi; był wprawdzie jednym z mało prawdopodob­nych stanów, więc późno powstał, lecz wielka jest cierpliwość Przyrody; nie w tym, to w następnym miliardoleciu zdarzyłoby się owo gaudium. Więc cóż? Niepodobna szukać winnego - tak samo, jak zasłużonego; powstaliście, bo Ewolucja jest gra­czem niedoskonale porządnym, bo mało, że błądzi błę­dami, lecz nie ogranicza się do żadnej taktyki wy­różnionej, licytując się z Naturą: obstawia wszystkie dostępne pola na wszelkie możliwe sposoby. Ale - powtarzam - mniej więcej już to wiecie. To jednak tylko część - i dodam, wstępna - wtajemniczenia. Jego całą treść, dotąd odsłoniętą, tak można ująć lapi­darnie: Sensem przekaźnika jest przekaz. Albowiem ustroje służą przesłaniu, a nie na odwrót; ustroje po­za procedurą łącznościową Ewolucji nie znaczą nic - są bez sensu, jak książka bez czytelników. Co prawda, zachodzi też odwrotność: Sensem przekazu jest prze­kaźnik.Lecz te oba człony nie są symetryczne. Albo­wiem nie każdy przekaźnik jest właściwym sensem przekazu, lecz taki i tylko taki, który będzie dalszemuprzekazowi wiernie służył. Nie wiem - wybaczcie - czy to nie za trudne dla was? A więc - przekazowi wolno w Ewolucji błądzić, jak się tylko da; lecz wara przekaźnikom! Przekazmoże oznaczać walenia, sosnę, rozwielitkę, stułbię, ćmę, pawiana - jemu wszystko wolno - bo jego party­kularny, to znaczy gatunkowo konkretny sens jest nieistotny całkiem: tu każdy jest umyślnym na po­syłki dalsze, więc każdy dobry. On jest chwilowym wsparciem, i wszelka bylejakość jego nic nie szko­dzi - dość na tym, aby kod podał dalej. Natomiast przekaźnikom swoboda analogiczna nie jest dana: im błądzić już nie wolno! A więc jako do czystego funkcjonalizmu zredukowana, do tych pocztowych służb, nie może być treść przekaźników dowolna; jej ośrodek zawsze wyznacza obowiązek narzucony - obsługiwania kodu. Niech się spróbuje przekaźnik zre­woltować, wykraczając za obręb tych służb - a sczeźnie natychmiast w bezpotomstwie. Więc dlatego wła­śnie przekaz może się przekaźnikami posługiwać, a one nim nie mogą. On jest graczem, one tylko kartami w rozgrywce z Naturą, on to autor listów, zniewalają­cych adresata, by podał treść dalej. Wolno mu ją wy­koślawiać - byle tylko podał! I właśnie przez to senscały w podawaniu dalej; nieważnekto i jak to czyni. Tak więc powstaliście w ów dość szczególny spo­sób - jako pewien podtyp przekaźnika, których mi­liony już wypróbował proces. I cóż z tego dla was? Czy geneza z błędu uwłacza narodzonemu? Czym ja sam wskutek błędu nie powstał? Czy zatem i wy nie możecie zlekceważyć rewelacji o mimochodowym sposobie swego powstania, gdy was biologia nią ra­czy? Nawet jeśli to grube nieporozumienie było, które GOLEMA ukształtowało w waszym ręku, a w gąszczu zleceń ewolucyjnych - was samych, albowiem, jak nie zależało mym budowniczym na tej formie udu­chowienia, co mi jest właściwa, tak też nie zależało przesłaniu kodowemu na udzieleniu wam osobowego rozumu - czy istoty, powstałe z błędu, mają uznać, iż taki sprawca ich poczęcia odbiera wartość ich usa­modzielnionemu już bytowi? Otóż analogia jest zła - niejednakowe pozycje na­sze - i powiem wam, czemu. Nie w tym sęk, że Ewo­lucja dobłądziła się do was, a nie doplanowała, lecz w tym, że jej prace takie stały się z upływem eonów oportunistyczne. Dla uwyraźnienia rzeczy - bo pocznę teraz wykładać wam to, czego jeszcze nie wiecie - powtórzę, do czegośmy doszli: Sensem przekaźnika jest przekaz. Gatunki powstają z błądzenia błędu.A oto trzecie prawo Ewolucji, któregoście się nie domyślili dotąd: Budowane jest mniej doskonałe od budującego. Sześć słów! Lecz tkwi w nich odwrócenie wszystkich waszych wyobrażeń o nieprześcignionym mistrzostwie sprawczyni rodzajów. Wiara w postęp, idący epokami wzwyż, ku perfekcji, ściganej z rosnącą wprawą, w po­stęp życia, utrwalony w całym drzewie ewolucji; jest od jej teorii starsza. Gdy jej twórcy i zwolennicy zmagali się z przeciwnikami, walcząc na argumenty i fak­ty, oba te zwaśnione obozy ani myślały kwestionować idei postępu, widomego w hierarchii istot żywych. To już nie hipoteza dla was, nie teoria, której należy bro­nić, lecz pewnik niewzruszony. Ja gowam obalę. Nie zamierzam pogrążyć was samych, was, rozumnych, ja­ko pewnego wyjątku -kiepskiego -z reguły ewo­lucyjnego mistrzostwa. Jeśli podług tego oceniać, na co stać ją w ogóle -wyszliście całkiem niezgorzej! Jeżeli zapowiadani więc obalenie i strącenie, to mam na myśli jej całość, zamkniętą w trzech miliardach lat ciężkich robót twórczych. Oświadczyłem: Budowane jest mniej doskonałe od budującego. Dosyć aforystyczne powiedzenie. Nadajmy mu postać bardziej rzeczową: W ewolucji działa uje­mny gradient perfekcji ustrojowych rozwiązań.

To wszystko. Przed dowodem wyjaśnię, co sprawiło wielowiekową waszą ślepotę na taki stan ewolucyj­nych rzeczy. Domeną technologii, powtarzam, są za­dania wraz zich pokonywaniem. Zadanie, noszące nazwę życia, można by ustalić niejednakowo -po­dług rozmaitych warunków planetarnych. Jego oso­bliwością naczelną jest to, żesamoistnie wynika, przez co dwa rodzaje miar można do niego stosować: pocho­dzące z zewnątrz lub ustalone w ograniczeniu, danym samymi okolicznościami jego powstania. Miary z zewnątrz idące są zawsze względne, zależą bowiem od wiedzy mierniczego, a nie od zasobu infor­macji, jaką biogeneza dysponowała. Aby uniknąć tego relatywizmu, który ponadto jest nieracjonalnością (ja­kie stawiać rozumne wymagania temu, co bezrozumem wszczęte), będę przykładał do ewolucji tylko takie miary, jakie ona sama wytworzyła, czyli będę jej wytwory oceniał podług tego, co jest szczytowa­niem jej wynalazków. Wy sądzicie, że Ewolucja wy­konała swoje prace z gradientem dodatnim, to jest wychodząc od startowego prymitywizmu dotarła do rozwiązań stopniowo świetniejących. Ja twierdzę natomiast, że wysoko zacząwszy, jęła schodzić w dół -technologicznie, energetycznie, informacyjnie -więc doprawdy trudno o mocniejszą sprzeczność stano­wisk. Oceny wasze są skutkiem ignorancji technologicznej. Skala trudności budowlanych jest w swojej rozpię­tości rzeczywistej niedostrzegalna dla obserwatorów, ulokowanych wcześnie wczasie historycznym. Wy już wiecie, że trudniej zbudować samolot od parostatku, a rakietę fotonową od chemicznej, natomiast dla Ateńczyka starożytności, dla poddanych Karola Młota, dla myślicieli Francji andegaweńskiej te wszystkie wehi­kuły zlewałyby się w jedno -niedostępnością ich bu­dowy. Dziecko nie wie, że trudniej jest zdjąć Księżyc z nieba niż obraz ze ściany! Dla dziecka -tak jak dla ignoranta -nie ma różnicy między gramofonem i GOLEMEM. Jeśli tedy zamierzam dowodzić, że Ewo­lucja z wczesnego mistrzostwa zabrnęła w partactwo, niemniej będzie mowa o takim partactwie, które dla was wciąż jeszcze jest wirtuozerią nieosiągalną. Ni­czym ten, kto bez przyrządów ibez wiedzy stoi u pod­nóża góry, nie możecie ocenić właściwie wyżyn i nizin ewolucyjnego działania. Pomyliliście dwie zupełnie różne rzeczy, uznając sto­pień złożoności budowanego oraz jego stopień dosko­nałości za cechy nierozłączne. Glon macie za pro­stszy -a więc prymitywniejszy, a więc niższy od orła. Lecz ów glon wprowadza fotony słońca w związki swego ciała, on obraca opad kosmicznej energii wprost w życie i będzie dlatego trwał po kres słońca, on żywi się gwiazdą, a czym orzeł? Myszami, jako ich pasożyt, myszy zaś korzeniami roślin, więc lądowej odmiany glonu oceanicznego, i z takich piramid pasożytnictwa cała biosfera się składa, bo zieleń roślinna jest jej opoką życiową, więc na wszystkich poziomach tych hierarchii trwa ciągła zmiana gatunków, pożeraniem się równoważących, bo utraciły łączność z gwiazdą, i sobą, a nie nią tuczy sięwyższa złożoność organizmów, wiec jeśli już koniecznie chcecie tu perfekcję czci, podziw należy się biosferze: kod powołał ją, aby w niej cyrkulować i rozgałęziać się, skandowaniem na wszystkich jej piętrach, jako chwilowych ruszto­waniach, wikłających się, lecz energią i użyciem jej coraz prymitywniejszych. Nie dowierzacie mi? A więc gdyby ewolucja upra­wiała postęp życia, nie kodu, to orzeł byłby już fotolotem, nie zaś mechanicznie trzepoczącym szybowcem, i żywe nie pełzałoby, nie kroczyło, nie żarło żywego, lecz niezależnością zdobytą wyszłoby poza glon i poza glob, wy jednak, z głębi swojej ignorancji, upatruje­cie postęp w tym właśnie, że pradoskonałość została utracona, zgubiona podczas drogi wzwyż - wzwyż komplikacji, nie postępu. Toż potraficie sami rywali­zować z ewolucją, lecz tylko w regionie późnych jej tworów - budując czujniki wzrokowe, termiczne, aku­styczne, naśladując mechanizmy lokomocji, płuca, ser­ca, nerki - lecz gdzież wam do owładnięcia fotosyn­tezą lub trudniejszą jeszcze techniką języka sprawczego. Głupstwa, wyartykułowane w tym języku, imi­tujecie, czy to wam nie świta? Ten język, konstruktor w potencjach nieprześcigniony, stał się nie tylko napędzanym usterkami motorem ewolucji, lecz i potrzaskiem. Dlaczego wypowiedziała na początku słowa molekularnie genialne, obracające światło w ciało z mae­strią lakoniczną, a potem popadła w niezmożony beł­kot coraz dłuższych, coraz zawilszych chromosomo­wych zdań, trwoniąc kunszt pierwotny? Dlaczego od rozwiązań szczytujących, moc i wiedzę życiową bio­rących z gwiazdy, w których każdy atom był na ra­chunku, każdy proces był kwantowe dostrojony, zeszła do rozwiązań tandetnych, byle jakich, więc do maszyn prostych, do tych dźwigni, bloków, równi, po­chylni, równoważni, jakimi są stawy i kośćce, czemu zasadą kręgowca jest pręt sztywny mechanicz­nie, a nie sprzęg siłowych pól, czemu stoczyła się z fizyki atomowej w technologię waszego średniowie­cza? Czemu zainwestowała tyle wysiłku w budowę miechów, pomp, pedałów, przenośników perystaltycznych, więc płuc i serc, i jelit, i tłoczni porodowych, i mieszadeł trawiennych, wymianę kwantową spycha­jąc do podrzędnej roli, na rzecz marnej hydrauliki krwiobiegów, czemu nadal genialna na poziomie mo­lekularnym, w każdym wymiarze większym partaczy­ła, aż zabrnęła w organizmy, które z całym bogactwem swej dynamiki regulacyjnej mrą od zatkania jednej rurki tętniczej, które w poszczególnym żywocie, zni­komym wobec czasu trwania budowlanych nauk, wy­kolejają się z równowagi, zwanej zdrowiem, w dzie­siątki tysięcy przypadłości, jakich nie zna glon? Wszystkie te anachroniczne, w powiciu głupie narządy-starocie buduje od nowa w każdej generacji de­mon Maxwellowski, władca atomów, kod. I prawdzi­wie świetny jest każdy wstęp do ustroju, embriogeneza, ten zogniskowany w celu wybuch, w którym każdy gen jak ton wyładowuje w akordach moleku­larnych swą moc twórczą, i prawdziwie mogłaby taka maestria lepszej służyć sprawie! Gdyż z tej zapłodnienieniem zbudzonej partytury atomów wynika nie­omylne bogactwo, które rodzi nędzę - toż ten roz­wój, w biegu wspaniały, im bliższy zakończenia, tym głupszy! I to, co genialnie było spisane, przystaje w dojrzałym organizmie, któryście nazwali wyższym, a który jest zwęźleniem prowizoriów chwiejnym, gor­dyjskim węzłem procesów - tu, dalej, w każdej ko­mórce - byle tylko wziętej z osobna! - trwa scheda przedwiekowej precyzji, naciągnięty w życie atomo­wy ład, tu jeszcze i tkanka każda, byle z osobna, jest prawie że znakomita, lecz jaki moloch technicznej sta­roci z tych elementów wczepionych w siebie, tyleż sobą wspartych, co obarczonych, bo złożoność jest pod­porą i balastem naraz, bo sojusznictwo idzie tu we wrogość, bo zataczają się te układy w rozrzut końco­wy, wynik niemiarowego psucia się i zatruwania, bo ta złożoność, zwana postępem, wali się, zmożona sobą. Tylko sobą, niczym więcej! Naprasza się tedy, podług miar waszych, obraz tra­gedii -jak gdyby Ewolucja, szturmując zadania co­raz większe i przez to trudniejsze, w każdym ulegała, padała, konała tworzonym;im śmielszy zamiar i plan, tym głębszy upadek, więc myślicie już pewno o nie­ubłaganej Nemezis, o Mojrze -muszę was wyrwać z tego głupstwa! Zaiste przechodzi każdy rozmach embriogenetyczny, atomowy wzlot ładu -w zapaść, lecz to nie Kosmos tak postanowił, nie wpisał tego losu w materię, try­wialne jest wyjaśnienie -niekoturnowe -bo dosko­nałość potencjalna sprawstwa działa na rzecz bylejakości: dlatego koniec niszczy dzieło. Miliardowe runięcia, w milionach stuleci, mimo usprawnień, wbrew środowiskowym kolaudacjom, pró­bom ponawianym, doborom -a wy nie widzicie przyczyny? Usiłowałem z lojalności usprawiedliwić waszą ślepotę, czy jednak doprawdy nie pojmujecie, o ile budujące jest tu doskonalsze od budowanego, jak ono roni całą swoją moc? To jakby genialnymi technikami, przy wsparciu błyskawicowych komputerów, wzno­sić gmachy, chylące się za odjęciem rusztowań -istne rudery! Jakby ze scalonych obwodów budować tam-tamy, biliony mikroelementów sklejać w maczugi, liny holownicze pleść zkwantowodów -czy nie wi­dzicie, jak w każdym calu ciała wysoki ład schodzi w niski, jak tam znakomitej mikroarchitektonice prostacza i gruba makroarchitektura urąga? Przyczyna? Ależ wy ją znacie:sensem przekaźnika jest przekaz. Odpowiedź tkwi w tych słowach, nie dobraliście się jeszcze do ich głębokiego znaczenia. Cokolwiek jest ustrojem, ma służyć przekazując kod, a więcej nic. Toteż selekcja i dobór naturalny na tym zadaniu sku­piają się wyłącznie -nic im do idei jakowegoś „postępu”! Użyłem złego obrazu, nie budowlami są ustroje, lecz właśnie rusztowaniami tylko, więc właśnie wszelka prowizoryczność to stan właściwy, skoro wystarczający. Kod podaj dalej, a będziesz chwilę żył. Jak to się stało? Czemu świetny był start? Ewolucja miała przed sobą tylko raz jeden jedyny, w zaraniu -wymagania postawione na miarę jej najwyższych możliwości; zadanie to, horrendalne, musiała wziąć na całą wysokość -albo jednym skokiem, albo wcale. Gdyż wessanie się, na martwej Ziemi, życia -w gwia­zdę, przemiany materii -w kwantową -było ko­nieczne. I nic to, że właśnie energia gwiazdy -pro­mienista -jest najtrudniejsza do pochwycenia przez koloidowy płyn. Wszystko -lub nic; nie było wtedy na kim innym żerować! Zapasu organicznych związ­ków, co złączyły się w życie, starczyło akurat i tylko na to właśnie -gwiazda była następnym zaraz zada­niem; a dalej, jedyną obroną przed atakami chaosu, nicią rozpiętą ponad entropijnym zapadliskiem być mógł tylko nadajnik niezawodny ładu -więc powstał kod. Dzięki cudowi? Gdzie tam! Dzięki mądrości Na­tury? Taka sama to mądrość, jak to, co sprawia po­wiedziane już: gdy wielkie stado szczurów wpada do labiryntu, jakkolwiek on mylący, jakiś szczur dotrze do wyjścia;i właśnie tak dotarła biogeneza do kodu -prawem wielkiej liczby, podług hipotezy ergodycznej. Więc ślepy los? I to nie: albowiem powstała nie re­cepta zamknięta w sobie, lecz zaródź języka. Znaczy to, że ze sklejenia się molekuł takie związki powstały, które są zdaniami, czyli należą do nieskoń­czonego przestworu torów kombinatorycznych, iprze­stwór ten jest ich własnością -jako czysta potencja, jako wirtualność, jako obszar artykulacyjny, jako zbiór praw koniugowania ideklinowania. Nic mniej, ale i nic więcej, co wykłada się jako ogrom szans, lecz nie jako automatyka ziszczeń! Gdyż i w języku, co jest waszą mową, można wypowiadać mądrość lub głupstwo, można odbijać świat lub tylko splątanie mówiącego. Możliwy jest wysoce skomplikowany bełkot! Tak tedy - wracam - podług ogromu wstępnych zadań powstały dwa ogromy ziszczeń. Wymuszona to była jednak, dlatego chwilowa genialność! Uległa zmarnowaniu. Złożoność wyższych ustrojów... jakże wy ją czcicie! I w samej rzeczy, chromosomy gada czy ssaka, roz­ciągnięte w nić, są tysiąc razy dłuższe od tejże nici - ameby, pierwotniaka, glonu. Lecz w co właściwie wszedł ów nadmiar, uciułany w epokach? W kompli­kację podwojoną: embriogenezy - oraz jej skutków. Lecz przede wszystkim embriogenezy, bo płodowy roz­wój jest torem docelowym w czasie, jak tor po­cisku w przestrzeni, więc tak, jak drgnienie lufy w bok musi dać ogromny uchyb od celu, tak wszelka defokalizacja etapów płodowych wytrąciłabv ten bieg w zgubę przedwczesną. Tu i tylko tu napracowała się Ewolucja. Tutaj działała pod su­rową kontrolą, wyznaczoną celem - podtrzymaniem kodu - i stąd najwyższa baczność tu działa i hojność środków. Dlatego to oddała ewolucja nić genową embriogenezie, czyli nie budowie organizmów, lecz ich budowaniu. Złożoność wyższych organizmów to nie sukces, nie triumf, lecz matnia, ponieważ wciąga w rojowiska podrzędnych rozgrywek, a zarazem odcina od wyso­kich szans, od użycia, chociażby, efektów kwanto­wych na wielką skalę, od wprzęgnięcia fotonów w ustrojowy ład - wszystkich nie wyliczę! - lecz ewolucja obsuwała się z komplikacji tylko w jej dal­szy wzrost, nie było odwrotu, skoro im więcej mar­nych technik, tym więcej interweniujących poziomów, a zatem skłóceń, a zatem nowych, następnego rzędu zawikłań. Ewolucja ratuje się tylko ucieczką naprzód - w zmienność banalną, w pozorne bogactwo form, po­zorne, gdyż to są zbitki plagiatów i kompromisów, ona życiu życie utrudnia, stwarzając, poręcznymi inno­wacjami, trywialne dylematy. Gradient ujemny nie neguje usprawnień ani swoistego ekwilibryzrnu dzia­łań, ustala tylko gorszość mięśnia od glonu, serca od mięśnia, gradient ten znaczy bowiem po prostu, że elementarnych zadań życia nie można rozwiązać da­leko lepiej niż ewolucja, lecz zadania wyższych po­rządków wyminęła, przepełzła pod ich możliwo­ścią, zmarnowała ją: to właśnie znaczy, i to je­dynie. Czy była to bieda ziemska? Szczególna fatalność, wyjątek z lepszej reguły? Gdzie tam. Język ewolu­cji - jak każdy! - jest doskonały w potencjach, lecz on wszak był ślepy. Wziął pierwszą przeszkodę, gi­gantyczną, i z tego szczytu począł bredzić - w dół, nieprzenośny, bo gorszości dzieł swoich. Czemu tak właśnie? Język ten działa artykulacjami, składającymi się w molekularnym dnie materii, więc pracuje ze spodu w górę, przez co jego zdania są tylko propo­zycjami sukcesu. Powiększone do ciał, propozycje te gatunkami wchodzą w ocean, na ląd - Przyroda ta zachowuje wszakże neutralność, bo ona to filtr, który przepuści każdą ustrojową formę, zdolną kod podać dalej. A czy to zajdzie kroplami, czy górami mięsa, jej do tego nic. Dlatego właśnie w tej osi - wymia­rów ciała - powstał ujemny gradient. Przyroda nie baczy na jakowyś postęp, przepuszcza tedy kod, czy wziął na to energię z gwiazdy czy z gnoju. Gwiazda i gnój - tu nie idzie o estetyczność źródeł, rzecz pro­sta! - lecz o różnicę pomiędzy energią najwyższą, przez uniwersalność możliwych obróceń, i najgorszą, bo przechodzącą już w chaos cieplny. Toteż nie este­tyka jest przyczyną światła, którym myślę: musie­liście, tak właśnie, wrócić do gwiazdy! Lecz skąd właściwie genialność, tam, na samym dnie, gdzie życie powstało? Kanon fizyki, a nie tra­gedii, i to tłumaczy. Dopóki ustroje żyły w miejscu ich wyartykułowania, jako minimalne, więc tak małe, że ich narządami wewnętrznymi były pojedyncze mo­lekuły olbrzymie, dopóty przestrzegały technologii wysokiej -kwantowej, atomowej, ponieważ żadna innanie była tammożliwa! Brak alternatywy wymusił tę genialność... toż w fotosyntezie pojedynczy kwant musi być na rachunku. Wielka molekuła, służąca za narząd wewnętrzny, gdy uległa sfałszowaniu w składzie, zabijała organizm; toteż bezwzględność kryteriów, a nie pomysłowość wycisnęła z prażycia taką precyzję. Lecz dystans pomiędzy złożeniem ustroju w całość i sprawdzeniem go jął rosnąć w miarę, jak wydłużały się kodowe zdania, i obrastały zwałami mięsa, więc wynurzały się z mikroświata-kolebki w makroświat, budowlami coraz zawilszymi, włączając w owo mięso techniki, jakie się przydarzyły, co popadło, albowiem Przyroda dopuszczała już - w wielkiej skali - ten bełkot, albowiem dobór nie był już rewidentem ato­mowej precyzji, kwantowej jednolitości procesów, więc poszła w głąb państwa zwierząt zaraza eklektyzmu, boż dobre było wszystko, co podawało dalej kod. Dlatego błądzeniem błędu powstawały gatunki. A jednocześnie - broczeniem świetnością zaczątko­wą... bo artykulacje wgłębiały się w siebie, bo faza przygotowawcza, płodowa, rosła kosztem ustrojowej precyzji, i tak gadał ten język w splątaniu, w błęd­nych kołach: im embriogeneza dłuższa, tym zawilsza, im zawilsza, tym więcej trzeba jej stróżów, więc dal­szego wydłużania kodowej nici, im dłuższa owa nić, tym więcej nieodwracalnego w niej zaszło. Sami sprawdzicie to, co powiedziałem, ów proces powstania i upadku języka sprawczego wymodeluje­cie, a po dokonaniu podsumowań objawi się wam jako bilans - miliardowy krach ewolucyjnych zma­gań. Zapewne inaczej nie mogło być, lecz nie wziąłem na siebie roli obrończej, nie zajmuję się okoliczno­ściami łagodzącymi; i też zważyć musicie, że to nie był upadek i krach podług waszej miary, nie na skali tego, co sami potraficie. Zastrzegłem się, że ukażę par­tactwo, które dla was wciąż jest jeszcze mistrzostwem nieosiągalnym - lecz pomierzyłem ewolucję jej wła­snymi miarami. A Rozum, czy to nie jej dzieło? Czy jego powstanie nie przeczy ujemnemu gradientowi? Byłżeby jego przezwyciężeniem późnym? Ani trochę, gdyż powstał z opresji - dla niewoli. Ewolucja stała się łataczem zagonionym swego błądze­nia, i tędy właśnie - pierwszym wynalazcą guber­natora okupacyjnego, śledztwa, tyranii, inspekcji, nadzoru policyjnego - jednym słowem, roboty państwowotwórczej, bo ku tym zadaniom powstał mózg. To nie przenośnia. Genialny wynalazek? Nazwałbym go raczej chytrym wybiegiem kolonisty-eksploatatora, któremu zdalne panowanie nad koloniami tkanek, ustrojami sypało się w anarchię. Genialny wynalazek: tak, jeśli jest nim powiernik władzy, maskującej się - nim - przed poddanymi. Nazbyt się już rozprzęgał wielokomórkowiec i rozszedłby się po ko­ściach, gdyby nie jakiś dozorca, w nim samym osa­dzony, delegat, zausznik, wielkorządca z łaski kodu - taki był konieczny i taki powstał. Rozumny? Gdzie tam! Nowy, oryginalny? Ale przecież w byle pierwot­niaku działa samorząd molekuł powiązanych, więc przyszło tylko do wyosobnienia tych funkcji, do zróż­nicowania uprawnień. Ewolucja to leniwy bełkot, uparty w plagiacie, do­póki nie popadnie w opały. Dopiero gdy ją twardy mus przyciśnie, genialnieje, lecz dokładnie na wyso­kość zadania, ani o włos wyżej. Wtedy, myszkują­ca po molekułach, wszystkie ich tasowania puści w ruch - na wszystkie sposoby; i tak sporządziła namiestnika tkanek, skoro ich zgoda, zarządzona kodowym hasłem, osłabła. Lecz został właśnie tylko dele­gatem, sprzęgłem, rachmistrzem, rozjemcą, konwojen­tem, śledczym - i poszło milion wieków, nim wy­kroczył z tych służb. Powstał bowiem jako soczewka złożoności, ulokowany w samych ciałach, skoro to, co wszczyna ciała, nie mogło ich już zogniskować. Więc zaangażował się w te swoje państwa-kolonie, sumien­ny nadzorca, donosicielami obecny we wszystkich tkankach, taki przydatny, że kod mógł dzięki niemu dalej swoje pleść, podnosząc komplikację do potęgi, skoro zyskała wsparcie, a mózg sekundował mu, ba­sował, służył, zniewalając ciała do przesyłania kodu dalej. Skoro okazał się tak poręcznym powiernikiem ewolucji, w to jej graj: dalej brnęła!

Niepodległy? Lecz był to przecież podesłaniec, wład­ca bezsilny wobec kodu, jako delegat, marionetka, peł­nomocnik, umyślny do specjalnych poruczeń, lecz bez­myślny, bo stworzony dla zadań sobie nie znanych - kod uczynił go przecież włodarzem zniewolonym i w tym zniewoleniu bezwiednym przekazał mu wła­dzę, nie wyjawiając jej wła&


Date: 2016-01-03; view: 890


<== previous page | next page ==>
Wykres poglądowy[5] ewolucji lingwistycznej wg Vroedla i Zwiebulina. | Doradcy króla Hydropsa
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)