Nie opowiadamy tu o współczesnej teorii świadomego życia psychicznego, jak i nie czyni tego profesor Dobb: trzeba jednak było tych kilku słów, bo one są przesłanką struktury osobowej personoidów. Zbudowanie ich ziściło nareszcie jeden z najstarszych mitów o homunkulusie. Po to, aby podobieństwo człowieka, tj. jego psychiki, stworzyć, trzeba z rozmysłem wprowadzić w informacyjny substrat określone sprzeczności, trzeba mu nadać asymetrię, tendencje odśrodkowe, trzeba go, jednym słowem, zarazem i scalić - i skłócić. Czy to racjonalne? Zapewne, wręcz nieuchronne, kiedy nie chcemy budować po prostu jakichś syntetycznych rozumów, lecz imitować myśl, a z nią razem osobowość człowieka. Muszą się tedy w pewnej mierze sprzeczać emocje personoidów z ich racjami; muszą one dysponować tendencjami samozgubnymi w jakimś stopniu przynajmniej; muszą doznawać wewnętrznych „napięć”, owej całej odśrodkowości, już to przeżywanej jako wspaniała nieskończoność duchowych stanów, już to jako ich bolesne nie do zniesienia rozdarcie. Receptura kreacyjna wcale nie jest przy tym aż tak beznadziejnie skomplikowana, jak by się mogło wydawać. Po prostu logika kreacji (personoida) musi być naruszona, musi zawierać pewne antynomie. Świadomość jest nie tylko wyjściem z ewolucyjnej matni - powiedział Hilbrandt - ale zarazem ucieczką z pułapek goedelizacji: sprzecznościami bowiem paralogicznymi rozwiązanie to uchyliło się od sprzeczności, którym musi być poddany każdy układ doskonały pod względem logicznym. Tak więc uniwersum personoidów jest w pełni racjonalne, ale nie są one jego w pełni racjonalnymi mieszkańcami. Niechaj nam to tutaj wystarczy - skoro i profesor Dobb nie zapuszcza się dalej w ten niezmiernie trudny temat. Jak wiemy już, personoidy nie mają ciał i nie doznają też przez to swej cielesności, lecz mają „duszę”. „Bardzo trudno to sobie wyobrazić” - mówiono o tym, co jest doznawane w pewnych stanach szczególnych umysłu, w zupełnej ciemności, przy najwyższym zredukowaniu dopływu zewnętrznych bodźców, ale - twierdzi Dobb - są to obrazy mylące. Przy deprywacji sensorycznej bowiem praca ludzkiego mózgu zaczyna się rychło rozpadać: bez strumieni impulsów ze świata zewnętrznego psychika ma tendencję lityczną. Personoidy, pozbawione zmysłów, nie „rozpadają się” przecież, ponieważ tym, co nadaje im zwartość, jest ich matematyczne środowisko, którego doznają - ale jak? Doznają go, powiedzmy, podług tych zmian własnych stanów, które są im przez tę „zewnętrzność” narzucane, indukowane przez nią. Umieją odróżnić zmiany pochodzące spoza siebie - od zmian wynurzających się z głębin psychiki własnej. Jak one to robią? Na to pytanie już tylko teoria dynamicznej struktury personoidów udziela wyrazistej odpowiedzi.
A jednak są do nas podobne, przy wszystkich przeraźliwych różnicach. Wiemy już, że maszyna cyfrowa nigdy by świadomością nie zapłonęła, bez względu na to, do jakiego zadania ją zaprzężemy, jakie fizyczne procesy będziemy w niej modelowali, pozostanie na zawsze trwale apsychiczna. Ponieważ chcąc człowieka wymodelować, trzeba powtórzyć pewne jego fundamentalne sprzeczności, tylko układ ciążących ku sobie antagonizmów, czyli personoid, przypomina - za Canyonem, którego cytuje Dobb - gwiazdę ściąganą siłami ciążenia i zarazem rozpychaną ciśnieniem radiacji. Ośrodkiem grawitacyjnym jest osobowe ,,ja” po prostu - ale ono bynajmniej żadnej jedności w sensie logicznym ani fizycznym nie stanowi. To tylko nasze subiektywne złudzenie! Znajdujemy się, w niniejszej fazie wykładu, pośród mrowia zdumiewających zaskoczeń. Można wszak zaprogramować cyfrową maszynę w ten sposób, aby się dało z nią prowadzić rozmowy, niczym z rozumnym partnerem. Maszyna będzie używała, gdy zajdzie tego potrzeba, zaimka „ja” i wszystkich jego gramatycznych pochodnych. Jest to jednak swoiste „oszustwo”! Maszyna wciąż będzie bliższa miliardowi gadających papug - choćby papug aż genialnie wytresowanych - aniżeli najprostszemu, najgłupszemu człowiekowi. Naśladuje ona zachowanie człowieka na czysto językowej płaszczyźnie i nic ponadto. Maszyny tej nic nie rozbawi, nie zdziwi, nie zaskoczy, nie przerazi, nie zmartwi, ponieważ jest ona psychologicznie i osobowo Nikim. Jest ona Głosem wypowiadającym kwestie, udzielającym odpowiedzi na pytania, jest Logiką zdolną pobić najlepszego szachistę, jest ona - to znaczy: może się stać - najdoskonalszym imitatorem wszystkiego, niejako doprowadzonym do szczytu doskonałości aktorem, grającym każdą rolę zaprogramowaną - ale aktorem i imitatorem wewnętrznie całkiem pustym. Nie można liczyć na jej sympatię ani na jej antypatię. Na jej życzliwość jak i na wrogość. Nie dąży ona do żadnego samoustanowionego celu; w stopniu dla każdego człowieka po wieczność niepojętym jest jej „wszystko jedno” - skoro nie ma jej po prostu jako osoby... To cudownie sprawny mechanizm kombinatoryczny, nic więcej. Stykamy się ze zjawiskiem przedziwnym. Zdumiewa myśl, że z „surowca” tak bezwzględnie opustoszałej, tak doskonale bezosobowej maszyny można, dzięki wprowadzeniu w nią specjalnego programu - personetycznego mianowicie - sporządzić autentyczne osobowości, i to nawet wiele ich naraz! Ostatnie modele IBM osiągają pojemność 1000 personoidów - termin ścisły matematycznie, ponieważ ilość elementów i połączeń, niezbędnych jako nośniki jednego personoidu, można wyrazić w jednostkach centymetr-gram-sekunda. Personoidy są odgraniczone od siebie wewnątrz maszyny także fizycznie. Nie „zachodzą” na siebie - chociaż to może się wydarzyć. Pojawia się jednak przy kontakcie odpowiednik „odpychania”, który utrudnia im wzajemną „osmozę”. Niemniej mogą się przenikać - jeśli ku temu dążą. Procesy stanowiące ich mentalne podłoże zaczynają się wówczas nakładać na siebie, dając szumy i zakłócenia. Gdy strefa przenikania jest szczupła, pewna ilość informacji staje się „wspólną własnością” obu częściowo „pokrywających się” personoidów, i zjawisko to jest dla nich dziwaczne. Jest subiektywnie zaskakujące - jak dla człowieka dziwaczne, a wręcz niepokojące byłoby usłyszenie „cudzych głosów” i „obcych myśli” we własnej głowie (co się zdarza w pewnych zaburzeniach psychicznych, tj. w umysłowych chorobach, albo pod wpływem środków halucynogennych). Dzieje się coś takiego, jakby dwu ludzi miało nie takie samo, lecz to samo wspomnienie. Jakby zachodziło coś więcej niż myślowy przekaz telepatyczny, bo „zespalanie się obwodowe jaźni”. Jest to jednak zapowiedzią groźnego w skutkach fenomenu, którego powinno się unikać. Po przejściowym stanie „brzeżnej osmozy” personoid „napierający” może drugiego „zniszczyć” i „pochłonąć”. Wówczas ten drugi ulega po prostu resorbcji, anihilacji - przestaje istnieć (nazywano to już morderstwem...). Unicestwiony personoid staje się przyswojoną, nieodróżnialną częścią „agresora”. Udało się nam - mówi Dobb - wymodelować nie tylko życie psychiczne, ale także jego zagrożenie i zagładę. Udało się nam tedy wymodelować także śmierć. Personoidy w normalnych warunkach doświadczeń unikają jednak takich „agresji”. „Duszojadów” (termin Castlera) raczej się wśród nich nie spotyka. Odczuwając początki osmozy, do której może dojść za sprawą czysto przypadkowych zbliżeń i fluktuacji, odczuwając to zagrożenie w sposób naturalnie bezzmysłowy, zapewne tak, jak ktoś czuje „cudzą obecność”, a nawet słyszy „obce głosy” we własnym umyśle - personoidy wykonują aktywne ruchy unikowe, cofają się i rozchodzą. Dzięki temu zjawisku poznały wszakże sens pojęć „dobra” i „zła”. Jest dla nich ewidentne, że „zło” polega na niszczeniu drugiego, a „dobro” na jego ocalaniu. I zarazem jest tak, że „zło” jednego może być „dobrem” (tj. korzyścią, w już pozaetycznym sensie) tego, który bystał się „duszojadem”. Ekspansja taka, przywłaszczenie sobie cudzego „terytorium duchowego”, powiększa bowiem wyjściowo dany „mentalny areał”. Jest to jakiś odpowiednik naszych praktyk - przecież należąc do zwierząt musimy zabijać iżywić się zabijanymi. Personoidy natomiast nie muszą tak postępować, a jedynie mogą. Nie znają głodu, pragnienia, skoro żywi je energia stale dopływająca, o której źródła nie muszą się troszczyć, jak my nie musimy specjalnie zabiegać o to, aby nam słońce świeciło. W świecie personoidów nie mogą powstać terminy ani zasady termodynamiki rozumianej energetycznie, ponieważ ich świat podlega matematycznym, a nie termodynamicznym prawom. Rychło badacze przekonali się, że kontakty personoidów z ludźmi, zachodzące poprzez wejścia i wyjścia komputera, są dość jałowe poznawczo, a za to nastręczają moralne dylematy, które przyczyniły się do nazwania personetyki najokrutniejszą z nauk. Jest coś niegodnego w informowaniu personoidów o tym, że stworzyliśmy je w zamknięciach pozorujących nieskończoność, że są mikroskopijnymi „psychocystami”, „małymi otorbieniami” w naszym świecie. Co prawda żyją one w swej nieskończoności, więc Sharker czy inni psychonetycy (Falkenstein, Wiegeland) twierdzili, że sytuacja jest w pełni symetryczna: nie potrzebują naszego świata, naszej „przestrzeni życiowej” dokładnie tak, jak nam byłaby na nic ich „ziemia matematyczna”. Dobb uważa te argumenty za sofistykę. Na temat, kto kogo stworzył i kto kogo zamknął w sensie kreacyjnym, nie może być wszak żadnej dyskusji. Dobb należy w każdym razie do tych, którzy głoszą bezwzględną zasadę „nieinterweniowania” i „niekontaktowania się” - z personoidami. Są to behawioryści personetyki. Pragną obserwować syntetyczne istoty rozumne, przysłuchiwać się ich mowie i myślom, notować ich działania, ich prace, ale nigdy się do nich nie wtrącać. Ta metoda jest już obecnie rozwinięta i dysponuje określonym oprzyrządowaniem technicznym, którego sprokurowanie nastręczało jeszcze kilka lat temu trudności pozornie wręcz nieprzezwyciężalne. Chodzi o to, aby słyszeć, aby rozumieć, aby, jednym słowem, być trwale podpatrującym świadkiem, ale by zarazem owe „nasłuchy” w niczym świata personoidów nie naruszały. Obecnie proiektuje się w MIT-cie programy (AFRON II i EROT), które mają umożliwić personoidom - istotom, jak dotąd, bezpłciowym - „kontakty erotyczne”, odpowiedniki „zapłodnienia”, oraz dać im szansę rozmnażania się „płciowego”. Dobb nie ukrywa wcale, że nie jest entuzjastą tych amerykańskich projektów. Praca jego, całością doświadczeń, które relacjonuje w „Non serviam”, kieruje się w zupełnie inną stronę. Nie bez kozery nazwano właśnie angielską szkołę personetyczną - „poligonem filozoficznym”, „laboratoryjną teodyceą”. Tymi słowami przechodzimy do najbardziej chyba doniosłej - a na pewno najmocniej fascynującej każdego człowieka - ostatniej części omawianej książki. Do tej, która usprawiedliwia i zarazem tłumaczy jej, zrazu tylko dziwacznie brzmiący, tytuł. Dobb zdaje sprawę z własnego doświadczenia, które ciągnie się już od ośmiu lat bez przerwy. O samej kreacji wspomina lakonicznie; była, w końcu, dość zwykłym powtórzeniem działań typowych dla programu JAHVE VI z nieznacznymi tylko modyfikacjami. Dobb przedstawia w streszczeniu wyniki podsłuchiwania świata, który sam stworzył i który nadal śledzi w rozwoju. Podsłuchiwanie to uważa za nieetyczne, a nawet - wyjawia - chwilami ma je za praktykę haniebną. Niemniej czyni swoje, wyznając wiarę w konieczność przeprowadzania również i takich eksperymentów - w nauce - które żadną miarą nie dają się usprawiedliwić z czysto moralnego, a zarazem pozapoznawczego stanowiska. Sytuacja - powiada - jest już tak zaawansowana, że stare wykręty uczonych są na nic. Nie można udawać cudownej neutralności i odżegnywać się od niepokoju sumienia, stosując na przykład wykręty, jakich dopracowała się wiwisekcja: że to nie pełnowymiarowej świadomości, nie suwerennym istotom sprawia się cierpienie czy tylko dolegliwość. Jesteśmy odpowiedzialni podwójnie, ponieważ stwarzamy - i zakuwamy stworzone w schemat naszych procedur badawczych. Cokolwiek byśmy uczynili i jakkolwiek byśmy wykładali to postępowanie - od pełnej odpowiedzialności nie ma już ucieczki. Wieloletnie doświadczenie Dobba i współpracowników z Oldport sprowadza się do sporządzenia uniwersum ośmiowymiarowego, które stało się mieszkaniem personoidów o mianach ADAN, ADNA, ANAD, DANA, DAAN i NAAD. Pierwsze personoidy rozwinęły zasadzoną w nich pierwocinę języka i miały „potomstwo” powstające drogą „podziałów”. Jak pisze Dobb, jawnie podkładając pod swoje słowa werset biblijny, „i zrodził ADAN ADNĘ. ADNA zaś zrodziła DAANA, a DAAN począł EDANA, który spłodził EDNĘ...” - i tak to szło, aż liczba kolejnych generacji osiągnęła trzysta; ponieważ zaś komputer, jakiego użyto, nie miał pojemności ponad 100 jednostek personoidalnych, przychodziło okresowo do likwidowania „nadmiaru demograficznego”. W generacji trzechsetnej znów występują ADAN, ADNA, DANA, DAAN i NAAD, obdarzeni co prawda dodatkowymi liczbami określającymi ich pokoleniową kolejność, lecz dla prostoty w naszej rekapitulacji liczby owe pominiemy. Dobb powiada, że czas, jaki upłynął w uniwersum komputerowym od „początku świata”, wynosi mniej więcej - w szacunkowym przeliczeniu na nasze odpowiedniki - około 2 do 2,5 tysięcy lat. W tym okresie doszło do powstania, wewnątrz populacji personoidów, całego szeregu rozmaitych wykładni ich losu, jak również do utworzenia przeznie - rozmaitych konkurujących z sobą i wykluczających się nawzajem obrazów „wszystkiego, co istnieje”, czyli, mówiąc prosto, do wyniknięcia wielu rozmaitych filozofii (ontologii i epistemologii), a także do swoistych „prób metafizycznych”. Nie wiadomo, czy przez to, że „kultura” personoidów jest od ludzkiej nazbyt odmienna, czy też przez to, że eksperyment trwał nazbyt krótko - nie wykrystalizował się w populacji badanej żaden typ wiary doskonale zdogmatyzowanej, który odpowiadałby np. buddyzmowi bądź chrześcijaństwu. Natomiast już od ósmej generacji notuje się pojawienie pojęcia Stwórcy, rozumianego osobowo i monoteistycznie. Doświadczenie polegało na tym, że na przemian raz doprowadzano tempo przekształceń komputerowych do maksimum, a raz (mniej więcej co roku) spowalniano je tak, aby „bezpośredni nasłuch” był możliwy dla obserwatorów. Te zmiany tempa są jednak - wyjaśnia Dobb - całkowicie niepostrzegalne dla mieszkańców komputerowego uniwersum, tak jak dla nas byłyby niedostrzegalne podobne przekształcenia, ponieważ gdy za jednym zamachem ulega zmianie całość bytu (tutaj - wyłącznie w wymiarze czasowym), pogrążeni w nim nie są tego świadomi, jeśli nie dysponują żadnym niezmiennikiem, czyli takim układem odniesienia, który pozwala stwierdzić zachodzenie zmiany. Wyłączanie tych „dwóch biegów czasu” umożliwiło to, na czym najbardziej zależało Dobbowi, mianowicie - powstanie historii własnej personoidów, z właściwą jej głębią tradycji oraz perspektywą czasową. Streścić wszystkich wykrytych przez Dobba, często rewelacyjnych danych owej „historii” niepodobna. Ograniczymy się tedy do ustępów, z jakich niechybnie wypłynęła refleksja odzwierciedlona w tytule książki. Język, jakim się posługują personoidy, jest późną transformacją standardowego języka angielskiego, który im w pierwszej generacji leksykalnie i syntaktycznie zaprogramowano. Dobb w zasadzie tłumaczy go na „normalny angielski”, pozostawiając jednak nieliczne wyrażenia ukute przez personoidową populację. Należą do nich pojęcia ,,bożę” i „niebożę” w rozumieniu „wierzący w Boga i „ateista”. ADAN dyskutuje z DAANEM i ADNĄ (personoidy nie mają płci i nie posługują się tymi imionami - są one czysto pragmatycznym chwytem ze strony obserwatorów, który ułatwia po prostu protokołowanie wypowiedzi) znany i nam problem, który w naszej historii pochodzi od Pascala, w historii zaś personoidów stanowił wynalazek EDANA 197. Ów myśliciel, zupełnie jak Pascal, orzekał, że wiara w Boga w każdym przypadku opłaca się lepiej od niewiary, ponieważ jeśli słuszność jest po stronie „niebożąt”, wierzący nic oprócz życia nie traci, schodząc ze świata; jeśli natomiast Bóg jest, zdobywa całą wieczność (światłość wiekuistą). Tak tedy w Boga należy wierzyć, gdyż to dyktuje po prostu taktyka egzystencjalna jako rachuba zmierzająca do osiągnięcia optymalnych sukcesów bytowych. ADAN 300 tak ustosunkowuje się do owej dyrektywy: EDAN 197 zakłada w swym rozumowaniu Boga, domagającego się czci, miłości i zupełnego oddania, a nie tylko i po prostu wiary w to, iż on sobie istnieje, i - ewentualnie - że on świat stworzył. Nie wystarczy wszak godzić się z hipotezą Boga-Sprawcy świata, aby zyskać zbawienie: trzeba ponadto być temu Sprawcy za akt stworzenia wdzięcznym, domyślać się jego woli i spełniać ją, czyli - jednym słowem - trzeba Bogu służyć. Otóż Bóg, jeżeli istnieje, jest mocen udowodnić własną egzystencję w sposób co najmniej tak samo pewny, jak poświadcza swój byt to, co można spostrzegać bezpośrednio. Nie mamy wszak wątpliwości co do tego, że pewne obiekty istnieją i że się z nich nasz świat składa. Najwyżej można żywić wątpliwości co do tego, jak one to robią, że istnieją, w jaki sposób istnieją etc. Lecz samemu faktowi ich bytowania nikt nie przeczy. Bóg mógł z taką samą mocą poświadczyć własną egzystencję. Nie uczynił tego jednak, skazawszy nas na uzyskiwanie w owym przedmiocie wiedzy okólnej, upośrednionej, wyrażanej pod postacią rozmaitych domniemań, zwanych nieraz objawieniami. Jeżeli tak postąpił, to tym samym równouprawnił stanowiska „bożąt” i „niebożąt”; nie przynaglił stworzonego do wiary bezwzględnej w swój byt, a tylko dał mu tę ewentualność. Zapewne, motywy, jakimi się powodował Stwórca, mogą być dla stworzonego nie znane. Powstaje atoli takie oto pytanie: Bóg albo istnieje, albo nie istnieje, i to, aby była trzecia możliwość (Bóg istniał, ale go już nie ma, istnieje okresowo, oscylacyjnie, istnieje raz „mniej”, a raz „bardziej”, etc.), zdaje się nader mało prawdopodobne. Tego nie można wykluczyć, lecz wprowadzenie wielowartościowej logiki w teodyceę tylko ją zamącą. Tak tedy Bóg jest bądź go nie ma. Jeśli on akceptuje sam sytuację naszą, w której każdy z członków alternatywy ma za sobą argumenty - wszak jedni dowodzą, jako „bożęta”, istnienia Stwórcy, a inni, jako „niebożęta”, temu oponują - to pod względem logicznym mamy sytuację gry, której partnerów tworzy zjednej strony pełny zbiór „bożąt” z „niebożętami”, a z drugiej Bóg jeden. Owa gra posiada taką logiczną charakterystykę, że za niewiarę w siebie Bóg nie jest w prawie nikogo ukarać. Jeżeli nie wiadomo na pewno, czy istnieje jakaś rzecz,lecz tylko jedni mówią, że jest, a inni, że jej nie ma, i jeżeli w ogóle daje się uargumentować hipoteza, jakoby jej wcale nie było, to żaden sprawiedliwy sąd nie skaże nikogo za to, że będzie bytowi tej rzeczy zaprzeczał. Jest bowiem dla wszystkich światów tak oto: gdy nie ma zupełnej pewności, nie ma pełnej odpowiedzialności. Jest to sformułowanie czysto logicznie niepodważalne, ponieważ wytwarza symetryczną funkcję wypłaty w rozumieniu teorii gier: kto przy niepewności dalej żąda pełnej odpowiedzialności, ten narusza symetrię matematyczną gry (powstaje wówczas tak zwana gra o sumie niezerowej). Jest tedy tak: Albo Bóg jest doskonale sprawiedliwy; a wówczas nie może posiąść prawa karania „niebożąt” za to, że są „niebożętami” (tj. że weń nie wierzą). Albo jednak będzie karał niewierzących: znaczy to, że pod względem logicznym doskonale sprawiedliwy nie jest. Co wtedy? Wtedy może już czynić wszystko, co mu się żywnie spodoba, ponieważ, kiedy w logicznym systemie pojawi się jedna jedyna sprzeczność, to zgodnie z zasadą „ex falso quodlibet” - można z systemu wywnioskować to, co się komu żywnie spodoba. Inaczej mówiąc: Bóg sprawiedliwy nie może „niebożętom” włosa tknąć na głowie, a jeśli tak czyni, to tym samym nie jest ową wszechstronnie doskonałą i sprawiedliwą istotą, jaką zakłada teodycea. ADNA pyta, jak w tym świetle przedstawia się problem czynienia bliźnim zła.
ADAN 300 odpowiada: cokolwiek zachodzi tu, jest całkiem pewne; cokolwiek zachodzi „tam” - tj. poza obrębem świata, w wieczności, u Boga, etc. - jest niepewne jako tylko wnioskowane podług hipotez. Tutaj nie należy zadawać zła, mimo iż zasady niezadawania zła logicznie udowodnić się nie da. Lecz tak samo nie da się dowieść logicznie istnienia świata. Świat istnieje, chociaż mógłby nie istnieć; zło można zadawać, ale nie trzeba tego robić. Uważam - mówi ADAN 300 - że to wynika z naszej zgody opartej na regule wzajemności; bądź mi, jako ja tobie jestem. Nie ma to nic wspólnego z istnieniem lub z nieistnieniem Boga. Gdybym nie zadawał zła licząc się z tym, że „tam” będę za nie ukarany, albo gdybym wyrządził dobro licząc „tam” na nagrodę, opieram się na racjach niepewnych. Tutaj jednak nie może być pewniejszej racji od naszego porozumienia w tej sprawie. Jeżeli „tam” są inne racje, nie znam ich z taką dokładnością, z jaką tutaj znam nasze. Żyjąc prowadzimy grę o życie i jesteśmy w niej sojusznikami co do jednego. Tym samym gra jest między nami doskonale symetryczna. Postulując Boga, postulujemy dalszy ciąg gry poza światem. Uważam, że wolno postulować to przedłużenie gry tylko pod warunkiem, iż ono nie wpłynie w żaden sposób na przebieg gry tutaj. W przeciwnym razie dla kogoś, kto być może nie istnieje, poświęcić gotowiśmy to, co istnieje tutaj - na pewno.
NAAD zauważył, że nie jest dlań jasny stosunek ADANA 300 do Boga. ADAN uznaje wszak możliwość istnienia Stwórcy: co z niej wynika? ADAN: Nic zgoła. To znaczy: nic w zakresie powinności. Sądzę, że - znów dla wszystkich światów - ważna jest taka zasada: etyka doczesności jest zawsze niezależna od etyki transcendentnego. Znaczy to, że etyka doczesności nie może mieć poza sobą żadnej sankcji, co by ją uprawomocniała. Znaczy to, że ten, kto czyni zło, jest zawsze łotrem, jak ten, kto czyni dobro, jest zawsze sprawiedliwym. Jeżeli ktoś gotów jest służyć Bogu, uznając argumenty na rzecz jego istnienia za dostateczne, nie ma przez to tutaj żadnej naddatkowej zasługi. Jest to jego rzecz. Zasada ta opiera się na założeniu, że jeśli Boga nie ma, to nie ma go ani trochę, a jeśli jest, to jest wszechmocny. Wszechmocny mógłby bowiem stworzyć nie tylko inny świat, ale także inną logikę, nie tę, co jest fundamentem mego rozumowania. Wewnątrz takiej innej logiki hipoteza etyki doczesnej byłaby koniecznie uzależniona od etyki transcendentnego. Wówczas jeśli nie dowody naocznościowe, to dowody logiczne miałyby moc zniewalającą i przymuszałyby do przyjęcia hipotezy Boga pod groźbą grzeszenia przeciwko rozumowi. NAAD powiada, że, być może, Bóg nie pragnie sytuacji takiego zniewolenia do wiary w siebie, jaka powstałaby przy nastaniu owej innej logiki, postulowanej przez ADANA 300. Ten odpowiada na to: Bóg wszechmocny musi być i wszechwiedny; wszechmoc nie jest od wszechwiedzy niezawisła, ponieważ ten, kto wszystko może, ale nie wie, jakie skutki pociągnie za sobą uruchomienie jego wszechmocy, de facto nie jest już wszechmocny;” jeśliby Bóg kiedy niekiedy czynił cuda, jak o tym opowiadają, to rzucałoby na jego perfekcję nader dwuznaczne światło, ponieważ cud jest naruszeniem autonomii własnej stworzonego - jako nagła interwencja. Kto atoli produkt-kreacji wyreguluje doskonale i z góry zna do końca jego zachowanie, autonomii tej nie ma potrzeby naruszać; jeśli mimo to jąnarusza, pozostając wszechwiednym, oznacza to, że nie poprawia bynajmniej swego dzieła (poprawka oznaczać musi wszak niewszechwiedność), lecz daje cudem znak swojego istnienia. Otóż to jest ułomne logicznie, ponieważ dając takie znaki, wytwarza się wrażenie, jakoby się jednak naprawiało stworzone w jego lokalnych potknięciach. Wówczas bowiem analiza logiczna powstałego obrazu wygląda następująco: stworzone podlega poprawkom, które nie wychodzą z niego, ale przybywają z zewnątrz (z transcendencji, tj. z Boga), a więc należałoby właściwie uczynić cud - normą, czyli stworzone tak udoskonalić, żeby już żadne cuda nigdy więcej nie okazały się potrzebne. Cuda bowiem jako doraźne interwencje nie mogą być tylko znakami Bożej egzystencji: one zawsze przecież oprócz tego, iż objawiają ich Sprawcę, wykazują swych adresatów (są do kogoś tu skierowane pomocnie). Tak więc pod względem logicznym musi być tak oto: albo jest stworzone doskonałe, a wówczas cuda są zbędne, albo są niezbędne, a wówczas ono już doskonałe nie jest na pewno (cudownie czy niecudownie można wszak poprawić to tylko, co jakoś ułomne, bo cud wtrącający się do perfekcji potrafi ją jedynie naruszyć, czyli lokalnie pogorszyć). Inaczej mówiąc, sygnalizować cudami własną obecność to tyle, co używać najgorszego z możliwych logicznie sposobów jej zamanifestowania. NAAD pyta, czy Bóg nie może sobie właśnie życzyć alternatywy pomiędzy logiką a wiarą w siebie: może akt wiary powinien być właśnie rezygnacją z logiki na rzecz zupełnego zaufania. ADAN: Jeżeli raz jeden przyjmiemy, że rekonstrukcja logiczna czegokolwiek (bytu, teodycei, teogonii itp.) może być wewnętrznie sprzeczna, to jasne jest, iż wówczas da się już udowodnić absolutnie wszystko, czyli to, co się komu żywnie spodoba. Zważcie, jak wygląda rzecz: chodzi o to, by stworzyć kogoś, by obdarować go określoną logiką, a potem żądać złożenia z niej właśnie ofiary na rzecz uwierzenia w Sprawcę wszystkiego. Jeśli ten obraz sam ma pozostać niesprzeczny, domaga się zastosowania jako metalogiki zupełnie innego typu rozumowań aniżeli tych, co są właściwe logice stworzonego. Jeżeli tak nie przejawia się po prostu ułomność Kreatora, to przejawia się cecha, którą bym nazwał nieelegancją matematyczną, swoistą nieporządnością (niekoherencją) stwórczego aktu. NAAD upiera się przy swoim: Być może, Bóg czyni tak, pragnąc właśnie pozostać niedościgłym dla stworzonego, tj. nierekonstruowalnym podług logiki, jakiej mu dostarczył. Domaga się, jednym słowem, supremacji wiary nad logiką. ADAN odpowiada mu: Rozumiem. Oczywiście jest to możliwe, ale jeśli nawet tak by miało być, fakt, iż wiara okazuje się wówczas nie do pogodzenia z logiką, stwarza wielce niemiły dylemat natury moralnej. Trzeba bowiem w jakimś miejscu rozumowań zawiesić je i oddać prym niejasnemu domysłowi, czyli przełożyć domysł nad logiczną pewność. Ma to być zrobione w imię zaufania bezgranicznego; przez co wchodzimy w circulus vitiosus, ponieważ istnienie tego, komu tak wypadałoby zaufać, jest skutkiem rozumowań wyjściowo poprawnych logicznie; powstaje logiczna sprzeczność, nabierająca dla niektórych wartości dodatniej, nazywanej tajemnicą Boga. Otóż pod względem czysto konstrukcyjnym jest to rozwiązanie liche, a pod względem moralnym wątpliwe, ponieważ Tajemnica dostatecznie może być ufundowana na nieskończoności (a wszak nieskończonościowy jest charakter bytu), podtrzymywanie jej zaś i wzmacnianie kontradykcją wewnętrzną jest ze stanowiska każdego budowniczego perfidne. Rzecznicy teodycei nie zdają sobie na ogół sprawy z tego, że tak jest, ponieważ do pewnych jej części stosują jednak zwyczajną logikę, a do innych już nie; chcę powiedzieć, iż jeśli się wierzy w sprzeczność[1] należy tym samym wierzyć już tylko w sprzeczność, a nie zarazem jeszcze i w jakowąś niesprzeczność (tj. w logikę) - gdziekolwiek indziej. Jeśli się jednak zachowuje taki dziwaczny dualizm (doczesność jest zawsze logice podległa, transcendencja tylko fragmentarycznie), to tym samym powstaje obraz stworzenia jako czegoś pod względem poprawności logicznej „łaciatego” i nie można już postulować jego perfekcji. Powstaje w sposób nieuchronny wniosek, że perfekcja to coś takiego, co musi być logicznie łaciate. EDNA pyta, czy spójnikiem owych niekoherencji nie może być miłość. ADAN: Gdyby i tak miało być nawet, to nie wszelka postać miłości, ale zaślepiająca tylko. Bóg, jeśli jest, jeśli stworzył świat, zezwolił, aby ów świat urządził się, jak umie i zechce. Za to, że Bóg istnieje, nie można mu być wdzięcznym: takie bowiem postawienie sprawy zakłada ustalenie wcześniejsze, iż Bóg może nie istnieć i że to byłoby złe; przesłanka ta prowadzi do innego rodzaju sprzeczności. A więc wdzięczność za akt kreacji? I ta się Bogu nie należy. Zakłada bowiem zniewolenie do wiary w to, że być jest na pewno lepiej aniżeli nie być; nie pojmuję, jak by to z kolei można było udowodnić. Temu wszak, kto nie istnieje, nie można wyrządzić ani przysługi, ani krzywdy; a już jeśli Stwarzający dzięki wszechwiedzy wie z góry, że stworzony będzie mu wdzięczny i będzie go miłował, albo że mu będzie niewdzięczny i że będzie go odtrącał, tym samym wytwarza przymus, tyle iż niedostępny bezpośredniemu oglądowi stworzonego. Właśnie dlatego nie należy się Bogu nic: ani miłość, ani nienawiść, ani wdzięczność, ani wypominanie, ani nadzieja nagrody, ani lęk przed karą. Nie należy mu się nic. Kto łaknie uczuć, musi pierwej upewnić ich podmiot w tym, że ponad wszelką wątpliwość istnieje. Miłość może być zdana na domysły co do wzajemności, jaką wzbudza; to zrozumiałe. Ale miłość zdana na domysły co do tego, czy miłowany istnieje, stanowi nonsens. Kto jest wszechmocny, mógł dać pewność. Skoro jej nie dał, jeśli jest, uznał to za zbędne. Czemu zbędne? Nasuwa się domniemanie, że wszechmocny nie jest. Niewszechmocny zasługiwałby prawdziwie na uczucia pokrewne litości, a też i miłości; lecz tego wszak żadna z naszych teodycei nie dopuszcza. A więc powiadamy: służymy sobie i nikomu więcej. Pomijamy dalsze rozważania na temat, czy Bóg teodycei jest raczej liberałem, czy raczej autokratą; trudno streścić wywody obejmujące dużą część książki. Rozważania i dyskusje, jakie protokołował Dobb, już to w kolokwiach grupowych ADANA 300, NAADA i innych personoidów, już to w solilokwiach (nawet czysto myślowy tok może eksperymentator notować dzięki odpowiednim urządzeniom włączonym w komputerową sieć), wypełniają niemal trzecią część dzieła „Non serviam”. W samym tekście nie znajdujemy żadnego do nich komentarza. Figuruje on jednak w posłowiu Dobba. Pisze on: Argumentacja ADANA wydaje mi się przynajmniej o tyle niewywrotna, o ile jest do mnie zaadresowana: a wszak to ja go stworzyłem. W jego teodycei ja jestem Stwórcą. W samej rzeczy sporządziłem ów świat (o liczbie kolejnej 47) za pomocą programu ADONAI IX i stworzyłem zawiązki personoidów zmodyfikowanym programem JAHVE VI. Te wyjściowe istoty dały początek trzystu generacjom następnych. W samej rzeczy nie zakomunikowałem im jako pewnika ani tych faktów, ani mojej egzystencji poza granicami ich świata. W samej rzeczy dochodzą mego bytu tylko inferencyjnie, na prawach domysłów i hipotez. W samej rzeczy, gdy stwarzam rozumne istoty, nie czuję się w prawie żądania od nich jakichkolwiek przywilejów - miłości, wdzięczności czy aż jakowychś służb. Mogę ich świat powiększać lub redukować, jego czas przyspieszać lub zwalniać, zmieniać tryb i modus ich percepcji, likwidować je, dzielić, mnożyć, przekształcać im opokę ontologiczną bytu. Jestem więc względem nich wszechmocny, ale z tego doprawdy nie wynika, żeby mi się za to cokolwiek od nich należało. Uważam, że nie mają wobec mnie najmniejszych zobowiązań. Prawdą jest, że ich nie kocham. O miłości nie może być mowy, ale w końcu jakiś inny eksperymentator mógłby ją żywić dla swych personoidów. Uważam, że to w niczym nie odmieni rzeczy - ani na jeden włos. Wyobraźcie sobie, że do mojego BIX 310 092 dołączam ogromną przystawkę, która będzie „światem pozadoczesnym”. Kolejno przepuszczam przez łączący kanał „dusze” mych personoidów w obręb przystawki i tam nagradzam tych, co we mnie wierzyli, hołdy mi oddawali, okazywali mi wdzięczność i zaufanie, wszystkich zaś innych - wszystkie „niebożęta”, by użyć słownictwa personoidalnego - karzę, np. unicestwieniem bądź mękami (o karach wiekuistych nie śmiem nawet pomyśleć - aż takim potworem nie jestem!). Czyn mój uznano by niechybnie za wyskok niesamowicie bezwstydnego egotyzmu, za nikczemny akt zemsty irracjonalnej, jednym słowem - za ostatnie łotrostwo w sytuacji totalnego panowania nad bezwinnymi, którzy będą mieć przeciwko mnie rację niezbitą - logikę, co patronowała ich postępowaniu. Każdy, oczywiście, może sobie wyciągnąć z personetycznych doświadczeń takie wnioski, jakie uważa za słuszne i właściwe. Dr Ian Combay powiedział mi w prywatnej rozmowie, że mógłbym wszak upewnić społeczność personoidów o mym istnieniu. Otóż tego nie zrobię na pewno. Wyglądałoby mi to bowiem na jakieś dopraszanie się dalszego ciągu - to jest na oczekiwanie reakcji z ich strony. Ale co właściwie mogliby mi wyrządzić lub rzec takiego, abym nie poczuł się dogłębnie zawstydzony, ugodzony boleśnie jako ich nieszczęsny Stwórca? Rachunki za zużytą energię elektryczną przychodzi płacić kwartalnie i nadejdzie chwila, w której moja uniwersytecka zwierzchność zażąda zamknięcia eksperymentu, więc wyłączenia maszyny, czyli końca świata. Chwilę tą będę odraczał tak długo, jak się da. Jest to jedyna rzecz, na jaką mnie stać, lecz nie taka, którą uznaję za chwalebną. Idzie raczej o coś takiego, co potocznie zwą na ogól psim obowiązkiem. Mam nadzieję, że przy tych słowach nikt sobie nic nie pomyśli. Jeśli pomyśli jednak, jest to jego rzecz.