Książka profesora Dobba poświęcona jest personetyce, którą fiński filozof Eino Kaikki nazwał najokrutniejszą nauką, jaką dotąd stworzył człowiek. Dobb, jeden z najwybitniejszych dziś personetyków, żywi podobne poglądy. Nie można - oświadcza - umknąć konkluzji, że personetyka jest w swej praktyce niemoralna; chodzi jednak o taką działalność, sprzeczną z wytycznymi etyki, która jest nam konieczna życiowo. W badaniach niepodobna uniknąć swoistej bezwzględności, gwałcenia naturalnych odruchów, i jeśli nie gdzie indziej, w tym miejscu pryska mit o doskonałej bezwinności uczonego jako badacza faktów. Idzie o dyscyplinę, którą z pewną emfatyczną przesadą nazywano wszak teogonią eksperymentalną. Recenzenta zastanawia co prawda to, że gdy prasa nadała rzeczy znaczny rozgłos - było to dziewięć lat temu - opinia publiczna została zaszokowana personetycznymi rewelacjami, choć wydawało się, że w naszych czasach nic już nie może zadziwić. Stulecia pobrzmiewały echem czynu Kolumbowego, podczas kiedy owładnięcie Księżycem w ciągu tygodni przyswoiła sobie zbiorowa świadomość jako rzecz niemal banalną. A jednak narodziny personetyki okazały się wstrząsem. Nazwa pochodzi od dwu łacińskich terminów: persona - osoba, i genetyka - w rozumieniu: stwarzanie, tworzenie. Dziedzina ta jest późnym odgałęzieniem cybernetyki i psychoniki lat osiemdziesiątych, skrzyżowanych z praktyką intelektroniczną. O personetyce wie dziś każdy; zainterpelowany przechodzień odpowiedziałby, że to jest sztuczna produkcja rozumnych istot. Odpowiedź wprawdzie nie od rzeczy, ale nie sięgająca istoty sprawy. Obecnie dysponujemy niemal setką programów personetycznych. Dziewięć lat temu powstawały w komputerach osobowości-schematy, prymitywne zawiązki „liniowego” typu; ale też ówczesna generacja maszyn cyfrowych, o wartości dziś tylko muzealnej, nie dostarczała jeszcze pola dla prawdziwej kreacji personoidów. Jej teoretyczną możliwość przeczuł jeszcze Norbert Wiener, o czym świadczą ustępy jego ostatniej książki „Stwórca i robot”. Co prawda wspomniał o niej właściwym sobie na poły żartobliwym sposobem, lecz były to uwagi z żartobliwością podszytą dosyć ponurymi premonicjami. Nie mógł jednak Wiener przewidzieć tego, jaki obrót wezmą sprawy w dwadzieścia lat później. - Najgorsze stało się - powiedział sir Donald Acker - kiedy w MIT-cie zwarto krótko wejścia z wyjściami. Obecnie „świat” dla jego przyszłych „mieszkańców” można wyprodukować w ciągu dwu godzin. Tyle czasu bowiem zajmuje wprowadzenie do maszyny jednego z pełnowartościowych programów (takich jak BAAL 66, CREAN IV czy JAHVE 09). Dobb szkicuje początki personetyki raczej pobieżnie, odsyłając czytelnika do historycznych źródeł, sam zaś, jako zdecydowany praktyk-eksperymentator, opowiada przede wszystkim, jak on sam pracuje - rzecz dość istotna, ponieważ między szkoła angielską, reprezentowaną właśnie przez Dobba, a grupą amerykańską z MIT-u zachodzą dość znaczne różnice w zakresie metodyki i ściganych doświadczalnie celów. Dobb nakreśla procedurę „sześciodniówki ściągniętej do 120 minut” następująco. Pierwej wyposaża się pamięć maszynową w zestaw minimalny danych, to jest - by pozostać w obrębie języka zrozumiałego dla laików - ładuje się ową pamięć tworzywem „matematycznym”. Tworzywo to jest zarodzią uniwersum „życiowego” na razie jeszcze nieobecnych personoidów. Istoty, co przyjdą na ten - maszynowy, cyfrowy - świat, które będą w nim, i tylko w nim, wegetowały, umiemy już wyposażyć w otoczenie o znamionach nieskończonościowych. Istoty te nie mogą się zatem poczuć uwięzione w sensie fizycznym, skoro otoczenie owo nie ma, z ich stanowiska, żadnych granic. Środowisko to posiada jeden tylko wymiar, mocno zbliżony do danego i nam, mianowicie wymiar upływu czasu (trwania). Czas ten nie jest jednak po prostu analogiczny z naszym, ponieważ tempo jego upływu podlega dowolnej kontroli ze strony eksperymentatora. Zazwyczaj tempo to maksymalizuje się w fazie wstępnej (tak zwanego „rozruchu światostwórczego”), aby nasze minuty odpowiadały całym eonom, podczas których dochodzi do szeregu kolejnych reorganizacji i krystalizacji - syntetycznego kosmosu. Kosmos to całkowicie bezprzestrzenny, jakkolwiek dysponujący wymiarami, lecz mają one czysto matematyczny, a więc pod względem obiektywnym jakby „urojony” charakter. Wymiary te są po prostu pewnymi konsekwencjami postanowień aksjomatycznych programisty i od niego zależy ich ilość. Jeśli się zdecyduje na przykład na dziesięciowymiarowość, będzie to miało dla struktury tworzonego całkiem odmienne konsekwencje - niż jeśli się założy tylko sześć wymiarów; wypada chyba powtórzyć z naciskiem, że nie są one spokrewnione z wymiarami przestrzeni fizycznej, lecz tylko z abstrakcyjnymi, logicznie prawomocnymi konstruktami, jakimi się posługuje matematyczna kreacja systemowa. Ten nieprzystępny dla matematyka punkt stara się Dobb wyjaśnić, odwołując się do prostych faktów znanych na ogół z nauki szkolnej: można, jak wiadomo, skonstruować zarówno poprawną geometrycznie bryłę trójwymiarową, choćby sześcian, posiadającą odpowiednik w realnej rzeczywistości pod postacią kostki; i można tak samo utworzyć geometryczną bryłę cztero-, pięcio-, n-wymiarową (czterowymiarowa to tak zwany tesseract). Te już nie posiadają realnych odpowiedników i o tym możemy się przekonać, ponieważ dla braku fizycznego wymiaru numer cztery nie da się zbudować prawdziwej czterowymiarowej kostki. Otóż ta różnica (między fizycznie konstruowalnym a tylko matematycznie dającym się zbudować) dla personoidów nie istnieje w ogóle, ponieważ ich świat w całości ma czysto matematyczną konsystencję. Jest on z matematyki zbudowany, chociaż podłożem owej matematyki są już zwykłe, czysto fizyczne obiekty (przekaźniki, tranzystory, obwody logiczne, jednym słowem - cała ogromna sieć cyfrowej maszyny). Jak wiadomo, zgodnie ze współczesną fizyką, przestrzeń nie jest czymś osobnym względem obiektów i mas, jakie się w niej znajdują. Przestrzeń jest w swym istnieniu uwarunkowana owymi ciałami; gdzie ich nie ma, gdzie „nic nie ma” - w materialnym sensie - tam i przestrzeń znika, zapadając się do zera. Otóż rolę materialnych ciał, co niejako „rozpychają się” i przez to wytwarzają „przestrzeń”, pełnią w personoidalnym świecie - systemy matematyki powołanej umyślnie po to do istnienia. Ze wszech możliwych „matematyk”, jakie w ogóle można by sporządzać, sposobem na przykład aksjomatycznym, programista wybiera, decydując się na konkretny eksperyment, pewną grupę, która będzie opoką, „dnem bytowym”, „ontologicznym fundamentem” kreowanego Uniwersum. Zachodzi tu, zdaniem Dobba, uderzające podobieństwo względem ludzkiego świata. Wszak ten nasz świat „zdecydował się” na pewne formy i pewne typy geometrii, które najlepiej, bo najprościej, mu odpowiadają (trójwymiarowość, aby pozostać przy tym, od czego się zaczęło). Mimo to możemy sobie wyobrażać „inne światy”, z „innymi własnościami” - w geometrycznym i nie tylko geometrycznym zakresie. Tak samo personoidy: ta postać matematyki, którą badacz wybrał za „mieszkanie”, jest dla nich tym samym, czym dla nas „bazowy realny świat”, w jakim żyjemy i żyć musimy. I, podobnie jak my, mogą one sobie „wyobrażać” światy o odmiennych własnościach podstawowych. Dobb wykłada swoje metodą kolejnych przybliżeń i nawrotów; to, cośmy wyżej naszkicowali, a co odpowiada z grubsza dwu pierwszym rozdziałom jego książki, w dalszych ulega częściowemu odwołaniu, bo - powikłaniu. Nie jest tak - tłumaczy nam autor - jakoby personoidy po prostu natrafiały na jakiś gotowy, znieruchomiały, niby lodem ścięty świat w danej mu ostatecznie, do samego końca, postaci. To, jaki ów świat będzie w swoich „uszczegółowieniach”, już tylko od nich zależy, i to w rosnącym stopniu, w miarę tego, jak powiększa się ich własna aktywność, jak ich „eksploratywna inicjatywa” narasta. Porównywanie uniwersum personoidów do świata, który tylko o tyle istnieje fenomenami, o ile jego mieszkańcy je spostrzegają, też jednak nie jest właściwym obrazem stosunków. To porównanie, które można spotkać w pracach Saintera i Hughesa, uważa Dobb za „odchylenie idealistyczne”, za daninę, którą personetyka złożyła tak dziwnie zmartwychwstałej nagle - doktrynie biskupa Berkeleya. Sainter twierdził, że personoidy poznają swój świat niczym istota Berkeleya, która nie jest w stanie odróżnić „esse” od „percipi”, to znaczy, która między postrzeganym a tym, co postrzeganie powoduje w sposób obiektywny i od postrzegającego niezależny, nigdy nie wykryje różnicy. Dobb atakuje taką wykładnię rzeczy z tym większą pasją, że my, jako stwórcy ich świata, wiemy wszak doskonale, iż postrzegane przez nich naprawdę istnieje - wewnątrz komputera - w niezawisłości od personoidów - jakkolwiek zgoda, wyłącznie tak, jak mogą istnieć obiekty matematyczne. I to jednak nie jest końcową stacją wyjaśnień. Personoidy powstają zawiązkowo dzięki programowi; rozrastają się w tempie narzuconym przez eksperymentatora, w tempie takim, na jakie tylko zezwala nowoczesna technika informacjoprzetwórstwa operującego świetlnymi chyżościami. Matematyka, która ma być „mieszkaniem bytowym” personoidów, nie oczekuje ich w pełni „gotowa”, lecz niejako „zwinięta”, „nie dopowiedziana”, „zawieszona”, „latentna”, ponieważ stanowi ona tylko zbiór pewnych prospektywnych szans, pewnych dróg zawartych w odpowiednio zaprogramowanych podzespołach maszyny cyfrowej. Te podzespoły, czyli generatory, „same z siebie” jednak niczego nie dają; konkretny typ aktywności personoida służy im jako mechanizm spustowy, uruchamiający wytwórczość, która będzie się stopniowo rozrastała i dookreślała, czyli świat otaczający te istoty będzie się ujednoznaczniał zgodnie z ich własnymi czynnościami. Dobb stara się unaocznić powiedziane przywołaniem takiej analogii: człowiek może świat realny interpretować w rozmaity sposób. Może on poświęcić szczególną intensywność badawczą pewnym cechom tego świata, a wówczas zdobyta wiedza rzuci swoiste światło także na pozostałe, nie uwzględnione w owym priorytetowym badaniu jego partie; jeżeli będzie się najpierw pilnie zajmował mechaniką, to sobie wytworzy obraz świata mechaniczny i ujrzy Uniwersum jako gigantyczny zegar doskonały, w niewzruszonym chodzie zmierzający od przeszłości w ściśle zdeterminowaną przyszłość. Ten obraz nie jest dokładnym odpowiednikiem realności, a jednak można się nim przez długi historycznie czas posługiwać i nawet dochodzić wielu praktycznych sukcesów, np. budowania maszyn, narzędzi itp. Podobnie personoidy - jeśli „nastawią się”, z wyboru i aktu woli, na pewien typ relacji i temu typowi nadadzą pierwszeństwo, jeśli będą w nim tylko upatrywać „istotę” swego kosmosu, wejdą na określoną drogę działań oraz odkryć, która nie jest ani fikcyjna, ani jałowa. „Wywabią” dzięki temu nastawieniu to wszystko, co najlepiej odpowiada mu w „otoczeniu”. To najpierw dojrzą, tym najpierw owładną. Świat bowiem, jaki je otacza, jest częściowo tylko zdeterminowany, z góry ustanowiony przez badacza-stwórcę; personoidy zachowują w nim pewien, i to niemały, margines wolności postępowania, zarówno czysto „myślowego” (w zakresie tego, co sobie o tym swoim świecie myślą, jak ten świat pojmują), jak i „realnego” (w obrębie swych „działań”, które nie są wprawdzie dosłownie, po naszemu realne, ale nie są czysto pomyślane tylko). Co prawda jest to najtrudniejsze miejsce wywodu i Dobbowi chyba nie udało się w pełni wytłumaczyć owych szczególnych jakości personoidowego bytowania, które oddaje tylko język matematyki programów i ingerencji kreacyjnych. Musimy tedy nieco na wiarę przyjąć, że aktywność personoidów nie jest ani całkowicie swobodna (jak nie jest całkiem swobodna przestrzeń naszych uczynków, skoro ją ograniczają fizyczne prawa natury), ani całkowicie zdeterminowana (jak i my nie jesteśmy wagonami postawionymi na sztywno ustalonych torach). Personoid jest podobny do człowieka w tym, że „jakości wtórne” - barwy, dźwięki melodyjne, uroda rzeczy - pojawiają się dopiero wówczas, kiedy istnieją uszy słyszące i oczy widzące, lecz to, co umożliwia patrzenie i słyszenie, było wszak już wcześniej dane. Personoidy, postrzegając swoje otoczenie, „z siebie” dodają mu owych jakości przeżyciowych, które właśnie odpowiadają temu, czym są dla nas uroki oglądanego krajobrazu, tyle że im przydano czysto matematyczne pejzaże. O tym, „jak one je widzą”, nic nie możemy już orzekać w sensie „subiektywnej jakości ich doznawania”, bo jedynym sposobem doświadczenia jakości ich przeżyć byłoby - samemu zrzucić skórę ludzką i zostać personoidem. Tym bardziej że personoidy nie mają oczu, uszu, więc niczego nie widzą ani nie słyszą w naszym pojmowaniu, skoro w ich kosmosie nie ma ani światła, ani ciemności, ani pobliża przestrzennego, ani oddali, góry ni dołu - są tam wymiary nienaoczne dla nas, ale dla nich pierwsze, elementarne; postrzegają one na przykład - jako odpowiedniki składników ludzkiej zmysłowej percepcji - pewne zmiany potencjałów. Ale te zmiany potencjałów elektrycznych nie są dla nich czymś w rodzaju uderzeń prądu, powiedzmy, lecz raczej czymś takim, czym dla człowieka jest dostrzeżenie najpierwotniejszego zjawiska optycznego lub akustycznego, ujrzenie czerwonej plamy, usłyszenie dźwięku, dotknięcie twardego lub miękkiego przedmiotu. Tutaj - podkreśla Dobb - można mówić już tylko analogiami, przywołaniami; głosić, że personoidy są „kalekie” względem nas, skoro nie widzą ani nie słyszą jak my, jest zupełnym absurdem, ponieważ z równym prawem można by orzekać, że to my jesteśmy zubożeni względem nich o umiejętność bezpośredniego doznawania matematycznej fenomenalistyki, którą wszak czysto intelektualnym tylko, umysłowym, wnioskującym sposobem poznajemy, tylko poprzez rozumowania z nią się kontaktujemy, tylko dzięki abstrakcyjnemu myśleniu „przeżywamy” matematykę. One w niej żyją, jest ona ich powietrzem, ziemią, chmurami, wodą i nawet chlebem, nawet żywnością, ponieważ one się nią w pewnym sensie „karmią”. Tak więc są personoidy „uwięzione”, hermetycznie pozamykane w maszynie wyłącznie z naszego stanowiska; jak one nie mogłyby przedostać się ku nam, w świat ludzki, tak i na odwrót, a symetrycznie, człowiek nie może żadnym sposobem wniknąć do wnętrza ich świata, aby w nim istnieć i doznawać go bezpośrednio. Matematyka stała się tedy w pewnych wcieleniach swoich życiową przestrzenią rozumu, tak uduchowionego, że totalnie bezcielesnego, niszą i kolebką jego egzystencji, jego bytowym miejscem.
Personoidy są pod wieloma względami podobne do człowieka. Pomyśleć sobie pewną sprzeczność (że „a” i że „nie a”) mogą, ale urzeczywistnić jej nie potrafią - tak samo, jak my. Na to nie zezwala fizyka naszego, a logika - ich świata. Gdyż jego logika jest taką samą ramą ograniczającą działanie, jak fizyka - naszego świata! W każdym razie - podkreśla Dobb - nie ma mowy o tym, abyśmy mogli do końca, introspektywnie, pojąć, co „czują” i co „przeżywają” personoidy, zajmujące się intensywnymi pracami w swoim nieskończonym Uniwersum. Jego zupełna bezprzestrzenność nie jest żadnym uwięzieniem - to bzdura wymyślona przezżurnalistów; na odwrót: ta bezprzestrzenność jest gwarantką ich wolności, ponieważ matematyka, którą wysnuwają z siebie „podniecone” do aktywności generatory komputerowe - a „podnieca” je tak aktywność samych personoidów - ta matematyka to niejako urzeczywistniający się przestwór dla dowolnych czynności, praktyk budowlanych lub innych, dla eksploracji, dla heroicznych wypadów, dla śmiałych wtargnięć, domysłów, jednym słowem: personoidom nie uczyniliśmy krzywdy, dając im na własność taki właśnie, a nie inny wszechświat. Nie w tym wolno upatrywać okrucieństwo, niemoralność personetyki.
W siódmym rozdziale „Non serviam” przychodzi Dobb do zaprezentowania czytelnikowi mieszkańców cyfrowego uniwersum. Personoidy dysponują zarówno językiem artykułowanym, jak artykułowaną myślą, ponadto zaś - emocjami. Każdy z nich jest indywidualnością, przy czym ich wzajemne zróżnicowanie już nie jest prostą konsekwencją postanowień stwórcy-programisty, tj. człowieka. To zróżnicowanie wynika po prostu z nadzwyczajnej złożoności ich wewnętrznej budowy. Mogą być do siebie bardzo podobne, ale nie są jednak nigdy tożsame. Przychodząc na świat, zostają wyposażone w tak zwane „jądro” („nukleus personalny”). Już wówczas posiadają dar mowy i myśli, ale w stanie rudymentarnym. Dysponują słownikiem, ale nader szczupłym, i posiadają umiejętność konstruowania zdań zgodnie z regułami narzuconej składni. Zdaje się, że można będzie w przyszłości nie narzucać im nawet tych determinant i oczekiwać biernie, aż same, jak pierwotna grupa ludzka w toku socjalizacji wytworzą mowę. Lecz ten kierunek personetyki natrafia na dwa kardynalne szkopuły. Po pierwsze, czas oczekiwania rozwoju mowy musi być bardzo długi. Obecnie musiałby trwać 12 lat, i to nawet przy maksymalizacji tempa wewnątrzkomputerowych przekształceń (gdyż, mówiąc obrazowo i bardzo grubo, jednemu rokowi ludzkiego żywota odpowiadałaby jedna sekunda czasu maszynowego). Po wtóre, i to jest kłopot największy, wytwarzająca się spontanicznie w „grupowej ewolucji personoidów” mowa będzie niezrozumiała dla nas i jej zgłębianie musi przypominać mozolne rozłamywanie zagadkowego szyfru, utrudnione dodatkowo tym, że wszak szyfry, jakie zwykle się odcyfrowuje, stworzyli ludzie dla innych ludzi, w świecie dzielonym rozszyfrowywaczami. Natomiast świat personoidów jest mocno odmienny w jakościach od naszego i przez to też język, najbardziej w nim odpowiedni, musi być daleko odstrychnięty od każdego języka etnicznego. Tak więc na razie kreacja ,,ex nihilo” jest tylko planem i marzeniem personetyków. Personoidy zderzają się, gdy już „okrzepną rozwojowo”, z zagadką elementarną i dla nich najpierwszą - własnego pochodzenia. To znaczy - stawiają sobie pytania znane nam z historii człowieka, z historii jego wierzeń, jego filozoficznych prób i mitycznych kreacji: skądeśmy się wzięli? dlaczego jesteśmy tacy, a nie inni? dlaczego świat, jaki postrzegamy, ma te oto, a nie jakieś inne całkiem własności? co my znaczymy - dla świata? co on znaczy - dla nas? Ostatecznie ciąg tych pytań w sposób wręcz nieuchronny prowadzi je ku fundamentalnym kwestiom ontologii, kulminującym w pytaniu o to, czy byt powstał „sam z siebie”, czy też jest skutkiem pewnego aktu stwórczego, czyli - czy się za nim kryje obdarzony wolą i świadomością, intencjonalnie aktywny, rzeczyświadomy Stwórca. Oto miejsce, w którym pojawia się całe okrucieństwo i niemoralność personetyki.
Nim jednak zajmie się Dobb, w drugiej części swego dzieła, zdawaniem sprawy z intelektualnych wysiłków, czy kiedy kto tego chce - z mąk rozumu wydanego na łup takich pytań - przedstawia w szeregu kolejnych rozdziałów charakterystykę „typowego personoida”, jego „anatomię, fizjologię i psychologię”. Samotny personoid nie potrafi wyjść poza stadium szczątkowego myślenia, skoro po prostu nie może się ćwiczyć w mówieniu, a bez niego wszak i myśl dyskursywna, nie rozwinąwszy się dostatecznie, musi zwiędnąć. Optymalne są, jak wykazały setki doświadczeń, grupy liczące od czterech do siedmiu personoidów - przynajmniej dla rozwoju mowy oraz typowych czynności eksploracyjnych, a także dla „kulturalizacji”. Natomiast zjawiska odpowiadające procesom socjalnym w ich większej skali - wymagają już grup silnie liczebnych. Można obecnie „pomieścić” do 1000 personoidów, mówiąc z grubsza, w dostatecznie pojemnym uniwersum komputerowym; lecz tego rodzaju badania, należące do wyodrębnionej już i samodzielnej dyscypliny - socjodynamiki - leżą poza obrębem głównych zainteresowań Dobba, a tym samym i jego książka zaledwie o nich marginesowo wspomina. Jak się rzekło, personoidy nie mają ciał, lecz mają „duszę”. „Dusza” taka - ze stanowiska zewnętrznego obserwatora mającego wgląd w maszynowe procesy (dzięki specjalnemu przysposobieniu, tj. dodatkowym urządzeniom typu sondy, wbudowanym w komputer) - przedstawia się jako „spójny obłok procesów”, jako agregat funkcjonalny z rodzajem „ośrodka”, dający się wyodrębnić dosyć dokładnie, tj. ograniczyć w sieci maszynowej (co notabene nie jest łatwe i co pod niejednym względem przypomina poszukiwania ośrodków lokalizacyjnych wielu czynności w ludzkim mózgu - przezneurofizjologię). Centralny dla zrozumienia samej szansy kreowania personoidów, jest rozdział 11 „Non serviam”, który dość przystępnie wykłada podstawy teorii świadomości. Świadomość (każda, nie tylko personoida, więc ludzka także) jest pod względem fizycznym „informacyjną falą stojącą”, pewnym dynamicznym niezmiennikiem w strumieniu bezustannych przekształceń, o tyle dziwacznym, że stanowi „kompromis” i zarazem „wypadkową”, jakiej, o ile pojmujemy, ewolucja naturalna wcale nie „zaplanowała”. Wręcz przeciwnie - ewolucja wytworzyła zrazu niesłychane kłopoty i trudności dla zharmonizowania pracy mózgów powyżej ich pewnej wielkości, tj. pewnego stopnia komplikacji, przy czym wtargnęła w obszar tych dylematów, rzecz jasna, nierozmyślnie, boż nie jest ona twórcą osobowym. Było po prostu tak, że pewne bardzo stare ewolucyjnie rozwiązania zadań sterowniczo-regulacyjnych, właściwych systemowi nerwowemu, „zaciągnęła” ewolucja aż na szczebel, na którym się rozpoczynała antropogeneza. Te stare rozwiązania należało z czysto racjonalnego, oszczędnościowo-inżynieryjnego stanowiska po prostu radykalnie przekreślić, odrzucić i zaprojektować coś całkowicie nowego - jako mózg rozumnej istoty. Lecz zapewne ewolucja nie mogła tak postąpić, ponieważ uwalnianie się od schedy starych rozwiązań, liczących sobie nieraz i setki milionów lat, nie jest w jej mocy, skoro postępuje ona zawsze bardzo drobnymi kroczkami zmian przystosowawczych i „pełza”, lecz nie „skacze”. Jest tedy „włókiem”, który „ciągnie za sobą” niezliczone „archaizmy”, wręcz „śmieci” wszelakie, jak to dosadnie określili Tammer i Bovine - jedni z twórców komputerowego modelowania psychiki ludzkiej, modelowania, które było przesłanką narodzin personetyk. Świadomość człowieka jest skutkiem swoistego „kompromisu”, „łataniny”, jest, jak twierdził np. Gebhardt, wyborną egzemplifikacją znanego niemieckiego powiedzenia: „Aus einer Not eine Tugend machen” („jak obrócić pewną przywarę, pewien kłopot, w cnotę”). Maszyna cyfrowa nie może „z siebie” nigdy zdobyć świadomości, z tej prostej przyczyny, że nie dochodzi w niej do hierarchicznych konfliktów działania. Maszyna taka może najwyżej wpaść w pewien typ „drżączki logicznej” lub „logicznego stuporu”, gdy się w niej antynomie namnożą, i to wszystko. Sprzeczności, od jakich się w mózgu człowieka wprost roi, były jednak w ciągu setek tysięcy lat stopniowo przedmiotem „arbitrażowych procedur”. Powstały piętra wyższe i niższe, odruchowości i refleksji, popędu i kontroli, modelowania środowiska elementarnego („sposobem zoologicznym”) i pojęciowego („sposobem językowym”), przy czym one wszystkie razem nie mogą, „nie chcą” się doskonale pokrywać, nakładać, zespolić w jedność. Czym jest tedy świadomość? Wybiegiem, wyjściem z matni, pozorowaną instancją ostateczną, trybunałem rzekomo (ale też tylko rzekomo!) najwyższego odwołania, a wykładana językiem fizyki i informatyki - czynnością, która rozpoczynając się, nie może w ogóle ulec zamknięciu, tj. definitywnemu zakończeniu. Jest ona tedy projektem jedynie takiego zamknięcia, takiego zupełnego „pojednania” upartych sprzeczności mózgu. Jest jakby zwierciadłem, które ma za zadanie odbijać inne zwierciadła, te zaś z kolei odbijają znów inne - i tak w nieskończoność. To, po prostu fizycznie nie jest możliwe, i dlatego właśnie „regressus ad infinitum” stanowi rodzaj zapadni, nad którą szybuje i polata fenomen ludzkiej świadomości. „Pod świadomością” zdaje się trwale toczyć bój o pełną reprezentację - w niej - tego, co do niej nie może dotrzeć w pełni, a nie może dla braku miejsca po prostu: gdyż, aby w pełni dać równouprawnienie wszystkim tendencjom dobijającym się do ośrodków świadomej uwagi, byłaby właśnie niezbędna - nieskończona pojemność i przepustowość. Panuje tedy wokół świadomości nieustanny „tłok”, „przepychanie się”, i nie jest ona wcale najwyższą, chłodną, suwerenną sterniczką wszystkich umysłowych zjawisk, lecz bywa często raczej korkiem na wzburzonych falach, którego „górująca pozycja” nie ma nic wspólnego z doskonałym tych fal opanowaniem... Język współczesnej, informatycznie i dynamicznie interpretowanej teorii świadomości nie daje się, niestety, wyłożyć prosto i jasno, tak że wciąż jesteśmy zdani tutaj, przynajmniej w wykładzie przystępnym, na szereg naocznych przykładów i metafor. W każdym razie wiemy, że świadomość jest pewnym „wykrętem”, „wybiegiem”, do jakiego się ewolucja uciekła, podług właściwego jej niezbywalnie sposobu działania - oportunistycznego, tj. takiego, który musi naprędce, doraźnie, wyjść z powstających opresji. Gdyby tedy rozumną istotę budował doprawdy ktoś postępujący podług kanonów doskonale racjonalnej inżynierii i logiki, stosując kryteria technicznej sprawności, toby istota taka w ogóle nie otrzymała świadomości w darze... Zachowywałaby się ona w sposób doskonale logiczny, zawsze niesprzeczny, jasny, wybornie uporządkowany, i byłaby może nawet, dla obserwatora-człowieka, genialnie sprawna twórczo i decyzyjnie, ale ani trochę nie byłaby człowiekiem, wyzbyta jego „tajemniczej głębi”, jego wewnętrznych „pokrętności”, jego labiryntowej przyrody...