Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Doskonała Próżnia 10 page

 

 


„MON SERVIAM”

Arthur Dobb

(Pergamon Press)

 

Książka profesora Dobba poświęcona jest personetyce, którą fiński filozof Eino Kaikki nazwał najokrutniejszą nauką, jaką dotąd stworzył człowiek. Dobb, jeden z najwybitniejszych dziś personetyków, żywi podobne poglądy. Nie można - oświadcza - umknąć konkluzji, że personetyka jest w swej praktyce nie­moralna; chodzi jednak o taką działalność, sprzeczną z wytycznymi etyki, która jest nam konieczna życio­wo. W badaniach niepodobna uniknąć swoistej bez­względności, gwałcenia naturalnych odruchów, i jeśli nie gdzie indziej, w tym miejscu pryska mit o dosko­nałej bezwinności uczonego jako badacza faktów. Idzie o dyscyplinę, którą z pewną emfatyczną przesadą na­zywano wszak teogonią eksperymentalną. Recenzenta zastanawia co prawda to, że gdy prasa nadała rzeczy znaczny rozgłos - było to dziewięć lat temu - opinia publiczna została zaszokowana personetycznymi rewe­lacjami, choć wydawało się, że w naszych czasach nic już nie może zadziwić. Stulecia pobrzmiewały echem czynu Kolumbowego, podczas kiedy owładnięcie Księ­życem w ciągu tygodni przyswoiła sobie zbiorowa świadomość jako rzecz niemal banalną. A jednak na­rodziny personetyki okazały się wstrząsem. Nazwa po­chodzi od dwu łacińskich terminów: persona - osoba, i genetyka - w rozumieniu: stwarzanie, tworzenie. Dziedzina ta jest późnym odgałęzieniem cybernetyki i psychoniki lat osiemdziesiątych, skrzyżowanych z praktyką intelektroniczną. O personetyce wie dziś każdy; zainterpelowany przechodzień odpowiedziałby, że to jest sztuczna produkcja rozumnych istot. Odpo­wiedź wprawdzie nie od rzeczy, ale nie sięgająca isto­ty sprawy. Obecnie dysponujemy niemal setką pro­gramów personetycznych. Dziewięć lat temu powsta­wały w komputerach osobowości-schematy, prymi­tywne zawiązki „liniowego” typu; ale też ówczesna generacja maszyn cyfrowych, o wartości dziś tylko muzealnej, nie dostarczała jeszcze pola dla prawdziwej kreacji personoidów. Jej teoretyczną możliwość przeczuł jeszcze Norbert Wiener, o czym świadczą ustępy jego ostatniej książki „Stwórca i robot”. Co prawda wspomniał o niej wła­ściwym sobie na poły żartobliwym sposobem, lecz były to uwagi z żartobliwością podszytą dosyć ponurymi premonicjami. Nie mógł jednak Wiener przewidzieć tego, jaki obrót wezmą sprawy w dwadzieścia lat póź­niej. - Najgorsze stało się - powiedział sir Donald Acker - kiedy w MIT-cie zwarto krótko wejścia z wyjściami. Obecnie „świat” dla jego przyszłych „mieszkańców” można wyprodukować w ciągu dwu godzin. Tyle cza­su bowiem zajmuje wprowadzenie do maszyny jednego z pełnowartościowych programów (takich jak BAAL 66, CREAN IV czy JAHVE 09). Dobb szkicuje początki personetyki raczej pobieżnie, odsyłając czytelnika do historycznych źródeł, sam zaś, jako zdecydowany praktyk-eksperymentator, opowiada przede wszystkim, jak on sam pracuje - rzecz dość istotna, ponieważ między szkoła angielską, reprezentowaną właśnie przez Dobba, a grupą amerykańską z MIT-u zachodzą dość znaczne różnice w zakresie metodyki i ściganych doświadczal­nie celów. Dobb nakreśla procedurę „sześciodniówki ściągniętej do 120 minut” następująco. Pierwej wypo­saża się pamięć maszynową w zestaw minimalny da­nych, to jest - by pozostać w obrębie języka zrozu­miałego dla laików - ładuje się ową pamięć tworzy­wem „matematycznym”. Tworzywo to jest zarodzią uniwersum „życiowego” na razie jeszcze nieobecnych personoidów. Istoty, co przyjdą na ten - maszynowy, cyfrowy - świat, które będą w nim, i tylko w nim, wegetowały, umiemy już wyposażyć w otoczenie o zna­mionach nieskończonościowych. Istoty te nie mogą się zatem poczuć uwięzione w sensie fizycznym, skoro otoczenie owo nie ma, z ich stanowiska, żadnych gra­nic. Środowisko to posiada jeden tylko wymiar, moc­no zbliżony do danego i nam, mianowicie wymiar upływu czasu (trwania). Czas ten nie jest jednak po prostu analogiczny z naszym, ponieważ tempo jego upływu podlega dowolnej kontroli ze strony ekspery­mentatora. Zazwyczaj tempo to maksymalizuje się w fazie wstępnej (tak zwanego „rozruchu światostwórczego”), aby nasze minuty odpowiadały całym eonom, podczas których dochodzi do szeregu kolejnych reorga­nizacji i krystalizacji - syntetycznego kosmosu. Kos­mos to całkowicie bezprzestrzenny, jakkolwiek dyspo­nujący wymiarami, lecz mają one czysto matematycz­ny, a więc pod względem obiektywnym jakby „uro­jony” charakter. Wymiary te są po prostu pewnymi konsekwencjami postanowień aksjomatycznych pro­gramisty i od niego zależy ich ilość. Jeśli się zdecy­duje na przykład na dziesięciowymiarowość, będzie to miało dla struktury tworzonego całkiem odmienne konsekwencje - niż jeśli się założy tylko sześć wy­miarów; wypada chyba powtórzyć z naciskiem, że nie są one spokrewnione z wymiarami przestrzeni fizycz­nej, lecz tylko z abstrakcyjnymi, logicznie prawomoc­nymi konstruktami, jakimi się posługuje matematycz­na kreacja systemowa. Ten nieprzystępny dla matematyka punkt stara się Dobb wyjaśnić, odwołując się do prostych faktów znanych na ogół z nauki szkolnej: można, jak wia­domo, skonstruować zarówno poprawną geometrycznie bryłę trójwymiarową, choćby sześcian, posiadającą od­powiednik w realnej rzeczywistości pod postacią ko­stki; i można tak samo utworzyć geometryczną bryłę cztero-, pięcio-, n-wymiarową (czterowymiarowa to tak zwany tesseract). Te już nie posiadają realnych odpowiedników i o tym możemy się przekonać, ponieważ dla braku fizycznego wymiaru numer cztery nie da się zbudować prawdziwej czterowymiarowej kostki. Otóż ta różnica (między fizycznie konstruowalnym a tylko matematycznie dającym się zbu­dować) dla personoidów nie istnieje w ogóle, ponieważ ich świat w całości ma czysto matematyczną konsystencję. Jest on z matematyki zbudowany, cho­ciaż podłożem owej matematyki są już zwykłe, czysto fizyczne obiekty (przekaźniki, tranzystory, obwody lo­giczne, jednym słowem - cała ogromna sieć cyfrowej maszyny). Jak wiadomo, zgodnie ze współczesną fizyką, prze­strzeń nie jest czymś osobnym względem obiektów i mas, jakie się w niej znajdują. Przestrzeń jest w swym istnieniu uwarunkowana owymi ciałami; gdzie ich nie ma, gdzie „nic nie ma” - w material­nym sensie - tam i przestrzeń znika, zapadając się do zera. Otóż rolę materialnych ciał, co niejako „roz­pychają się” i przez to wytwarzają „przestrzeń”, peł­nią w personoidalnym świecie - systemy matematyki powołanej umyślnie po to do istnienia. Ze wszech możliwych „matematyk”, jakie w ogóle można by spo­rządzać, sposobem na przykład aksjomatycznym, pro­gramista wybiera, decydując się na konkretny ekspe­ryment, pewną grupę, która będzie opoką, „dnem by­towym”, „ontologicznym fundamentem” kreowanego Uniwersum. Zachodzi tu, zdaniem Dobba, uderzające podobieństwo względem ludzkiego świata. Wszak ten nasz świat „zdecydował się” na pewne formy i pewne typy geometrii, które najlepiej, bo najprościej, mu odpowiadają (trójwymiarowość, aby pozostać przy tym, od czego się zaczęło). Mimo to możemy sobie wyobrażać „inne światy”, z „innymi własnościami” - w geometrycznym i nie tylko geometrycznym zakre­sie. Tak samo personoidy: ta postać matematyki, którą badacz wybrał za „mieszkanie”, jest dla nich tym samym, czym dla nas „bazowy realny świat”, w jakim żyjemy i żyć musimy. I, podobnie jak my, mogą one sobie „wyobrażać” światy o odmiennych własno­ściach podstawowych. Dobb wykłada swoje metodą kolejnych przybliżeń i nawrotów; to, cośmy wyżej naszkicowali, a co odpo­wiada z grubsza dwu pierwszym rozdziałom jego książ­ki, w dalszych ulega częściowemu odwołaniu, bo - powikłaniu. Nie jest tak - tłumaczy nam autor - jakoby personoidy po prostu natrafiały na jakiś go­towy, znieruchomiały, niby lodem ścięty świat w da­nej mu ostatecznie, do samego końca, postaci. To, jaki ów świat będzie w swoich „uszczegółowieniach”, już tylko od nich zależy, i to w rosnącym stopniu, w mia­rę tego, jak powiększa się ich własna aktywność, jak ich „eksploratywna inicjatywa” narasta. Porównywa­nie uniwersum personoidów do świata, który tylko o tyle istnieje fenomenami, o ile jego mieszkańcy je spostrzegają, też jednak nie jest właściwym obra­zem stosunków. To porównanie, które można spotkać w pracach Saintera i Hughesa, uważa Dobb za „odchy­lenie idealistyczne”, za daninę, którą personetyka zło­żyła tak dziwnie zmartwychwstałej nagle - doktry­nie biskupa Berkeleya. Sainter twierdził, że personoidy poznają swój świat niczym istota Berkeleya, która nie jest w stanie odróżnić „esse” od „percipi”, to znaczy, która między postrzeganym a tym, co po­strzeganie powoduje w sposób obiektywny i od po­strzegającego niezależny, nigdy nie wykryje różnicy. Dobb atakuje taką wykładnię rzeczy z tym większą pasją, że my, jako stwórcy ich świata, wiemy wszak doskonale, iż postrzegane przez nich naprawdę istnie­je - wewnątrz komputera - w niezawisłości od per­sonoidów - jakkolwiek zgoda, wyłącznie tak, jak mogą istnieć obiekty matematyczne. I to jednak nie jest końcową stacją wyjaśnień. Personoidy powstają zawiązkowo dzięki programowi; rozrastają się w tempie narzuconym przez eksperymentatora, w tempie takim, na jakie tylko zezwala nowoczesna technika informacjoprzetwórstwa operującego świetlnymi chyżościami. Matematyka, która ma być „mieszkaniem bytowym” personoidów, nie oczekuje ich w pełni „go­towa”, lecz niejako „zwinięta”, „nie dopowiedziana”, „zawieszona”, „latentna”, ponieważ stanowi ona tylko zbiór pewnych prospektywnych szans, pewnych dróg zawartych w odpowiednio zaprogramowanych podzespołach maszyny cyfrowej. Te podzespoły, czyli gene­ratory, „same z siebie” jednak niczego nie dają; kon­kretny typ aktywności personoida służy im jako me­chanizm spustowy, uruchamiający wytwórczość, która będzie się stopniowo rozrastała i dookreślała, czyli świat otaczający te istoty będzie się ujednoznaczniał zgodnie z ich własnymi czynnościami. Dobb stara się unaocznić powiedziane przywołaniem takiej analogii: człowiek może świat realny interpretować w rozmaity sposób. Może on poświęcić szczególną intensywność badawczą pewnym cechom tego świata, a wówczas zdobyta wiedza rzuci swoiste światło także na pozostałe, nie uwzględnione w owym priorytetowym ba­daniu jego partie; jeżeli będzie się najpierw pilnie zajmował mechaniką, to sobie wytworzy obraz świata mechaniczny i ujrzy Uniwersum jako gigantyczny zegar doskonały, w niewzruszonym cho­dzie zmierzający od przeszłości w ściśle zdetermino­waną przyszłość. Ten obraz nie jest dokładnym odpowiednikiem realności, a jednak można się nim przez długi historycznie czas posługiwać i nawet do­chodzić wielu praktycznych sukcesów, np. budowania maszyn, narzędzi itp. Podobnie personoidy - jeśli „nastawią się”, z wyboru i aktu woli, na pewien typ relacji i temu typowi nadadzą pierwszeństwo, jeśli będą w nim tylko upatrywać „istotę” swego kosmosu, wejdą na określoną drogę działań oraz odkryć, która nie jest ani fikcyjna, ani jałowa. „Wywabią” dzięki temu nastawieniu to wszystko, co najlepiej odpowiada mu w „otoczeniu”. To najpierw dojrzą, tym najpierw owładną. Świat bowiem, jaki je otacza, jest częściowo tylko zdeterminowany, z góry ustanowiony przez badacza-stwórcę; personoidy zachowują w nim pewien, i to niemały, margines wolności postępowania, zarów­no czysto „myślowego” (w zakresie tego, co sobie o tym swoim świecie myślą, jak ten świat pojmują), jak i „realnego” (w obrębie swych „działań”, które nie są wprawdzie dosłownie, po naszemu realne, ale nie są czysto pomyślane tylko). Co prawda jest to naj­trudniejsze miejsce wywodu i Dobbowi chyba nie udało się w pełni wytłumaczyć owych szczególnych jakości personoidowego bytowania, które oddaje tylko język matematyki programów i ingerencji kreacyj­nych. Musimy tedy nieco na wiarę przyjąć, że aktyw­ność personoidów nie jest ani całkowicie swobodna (jak nie jest całkiem swobodna przestrzeń naszych uczynków, skoro ją ograniczają fizyczne prawa natu­ry), ani całkowicie zdeterminowana (jak i my nie je­steśmy wagonami postawionymi na sztywno ustalo­nych torach). Personoid jest podobny do człowieka w tym, że „jakości wtórne” - barwy, dźwięki melo­dyjne, uroda rzeczy - pojawiają się dopiero wówczas, kiedy istnieją uszy słyszące i oczy widzące, lecz to, co umożliwia patrzenie i słyszenie, było wszak już wcześniej dane. Personoidy, postrzegając swoje oto­czenie, „z siebie” dodają mu owych jakości przeżycio­wych, które właśnie odpowiadają temu, czym są dla nas uroki oglądanego krajobrazu, tyle że im przydano czysto matematyczne pejzaże. O tym, „jak one je wi­dzą”, nic nie możemy już orzekać w sensie „subiek­tywnej jakości ich doznawania”, bo jedynym sposo­bem doświadczenia jakości ich przeżyć byłoby - sa­memu zrzucić skórę ludzką i zostać personoidem. Tym bardziej że personoidy nie mają oczu, uszu, więc ni­czego nie widzą ani nie słyszą w naszym pojmowaniu, skoro w ich kosmosie nie ma ani światła, ani ciemno­ści, ani pobliża przestrzennego, ani oddali, góry ni dołu - są tam wymiary nienaoczne dla nas, ale dla nich pierwsze, elementarne; postrzegają one na przy­kład - jako odpowiedniki składników ludzkiej zmy­słowej percepcji - pewne zmiany potencjałów. Ale te zmiany potencjałów elektrycznych nie są dla nich czymś w rodzaju uderzeń prądu, powiedzmy, lecz ra­czej czymś takim, czym dla człowieka jest dostrzeże­nie najpierwotniejszego zjawiska optycznego lub aku­stycznego, ujrzenie czerwonej plamy, usłyszenie dźwię­ku, dotknięcie twardego lub miękkiego przedmiotu. Tutaj - podkreśla Dobb - można mówić już tylko analogiami, przywołaniami; głosić, że personoidy są „kalekie” względem nas, skoro nie widzą ani nie słyszą jak my, jest zupełnym absurdem, ponieważ z rów­nym prawem można by orzekać, że to my jesteśmy zubożeni względem nich o umiejętność bezpośrednie­go doznawania matematycznej fenomenalistyki, którą wszak czysto intelektualnym tylko, umysłowym, wnioskującym sposobem poznajemy, tylko poprzez rozu­mowania z nią się kontaktujemy, tylko dzięki abstrak­cyjnemu myśleniu „przeżywamy” matematykę. One w niej żyją, jest ona ich powietrzem, ziemią, chmu­rami, wodą i nawet chlebem, nawet żywnością, po­nieważ one się nią w pewnym sensie „karmią”. Tak więc są personoidy „uwięzione”, hermetycznie pozamykane w maszynie wyłącznie z naszego stanowiska; jak one nie mogłyby przedostać się ku nam, w świat ludzki, tak i na odwrót, a symetrycznie, człowiek nie może żadnym sposobem wniknąć do wnętrza ich świa­ta, aby w nim istnieć i doznawać go bezpośrednio. Matematyka stała się tedy w pewnych wcieleniach swoich życiową przestrzenią rozumu, tak uduchowio­nego, że totalnie bezcielesnego, niszą i kolebką jego egzystencji, jego bytowym miejscem.



Personoidy są pod wieloma względami podobne do człowieka. Pomyśleć sobie pewną sprzeczność (że „a” i że „nie a”) mogą, ale urzeczywistnić jej nie potra­fią - tak samo, jak my. Na to nie zezwala fizyka naszego, a logika - ich świata. Gdyż jego logika jest taką samą ramą ograniczającą działanie, jak fizyka - naszego świata! W każdym razie - podkreśla Dobb - nie ma mowy o tym, abyśmy mogli do końca, introspektywnie, pojąć, co „czują” i co „przeżywają” per­sonoidy, zajmujące się intensywnymi pracami w swoim nieskończonym Uniwersum. Jego zupełna bezprzestrzenność nie jest żadnym uwięzieniem - to bzdura wymyślona przez żurnalistów; na odwrót: ta bezprzestrzenność jest gwarantką ich wolności, ponieważ ma­tematyka, którą wysnuwają z siebie „podniecone” do aktywności generatory komputerowe - a „podnieca” je tak aktywność samych personoidów - ta matema­tyka to niejako urzeczywistniający się przestwór dla dowolnych czynności, praktyk budowlanych lub in­nych, dla eksploracji, dla heroicznych wypadów, dla śmiałych wtargnięć, domysłów, jednym słowem: personoidom nie uczyniliśmy krzywdy, dając im na wła­sność taki właśnie, a nie inny wszechświat. Nie w tym wolno upatrywać okrucieństwo, niemoralność personetyki.

W siódmym rozdziale „Non serviam” przychodzi Dobb do zaprezentowania czytelnikowi mieszkańców cyfrowego uniwersum. Personoidy dysponują zarówno językiem artykułowanym, jak artykułowaną myślą, ponadto zaś - emocjami. Każdy z nich jest indywidualnością, przy czym ich wzajemne zróżnicowanie już nie jest prostą konsekwencją postanowień stwórcy-programisty, tj. człowieka. To zróżnicowanie wy­nika po prostu z nadzwyczajnej złożoności ich we­wnętrznej budowy. Mogą być do siebie bardzo po­dobne, ale nie są jednak nigdy tożsame. Przychodząc na świat, zostają wyposażone w tak zwane „jądro” („nukleus personalny”). Już wówczas posiadają dar mowy i myśli, ale w stanie rudymentarnym. Dyspo­nują słownikiem, ale nader szczupłym, i posiadają umiejętność konstruowania zdań zgodnie z regułami narzuconej składni. Zdaje się, że można będzie w przyszłości nie narzucać im nawet tych determinant i ocze­kiwać biernie, aż same, jak pierwotna grupa ludzka w toku socjalizacji wytworzą mowę. Lecz ten kieru­nek personetyki natrafia na dwa kardynalne szkopu­ły. Po pierwsze, czas oczekiwania rozwoju mowy mu­si być bardzo długi. Obecnie musiałby trwać 12 lat, i to nawet przy maksymalizacji tempa wewnątrzkomputerowych przekształceń (gdyż, mówiąc obrazowo i bardzo grubo, jednemu rokowi ludzkiego żywota odpowiadałaby jedna sekunda czasu maszynowego). Po wtóre, i to jest kłopot największy, wytwarzająca się spontanicznie w „grupowej ewolucji personoidów” mowa będzie niezrozumiała dla nas i jej zgłębianie musi przypominać mozolne rozłamywanie zagadkowe­go szyfru, utrudnione dodatkowo tym, że wszak szy­fry, jakie zwykle się odcyfrowuje, stworzyli ludzie dla innych ludzi, w świecie dzielonym rozszyfrowywaczami. Natomiast świat personoidów jest mocno odmienny w jakościach od naszego i przez to też język, najbardziej w nim odpowiedni, musi być daleko odstrychnięty od każdego języka etnicznego. Tak więc na razie kreacja ,,ex nihilo” jest tylko planem i ma­rzeniem personetyków. Personoidy zderzają się, gdy już „okrzepną rozwojowo”, z zagadką elementarną i dla nich najpierwszą - własnego pochodzenia. To znaczy - stawiają sobie pytania znane nam z historii człowieka, z historii jego wierzeń, jego filozoficznych prób i mitycznych kreacji: skądeśmy się wzięli? dla­czego jesteśmy tacy, a nie inni? dlaczego świat, jaki postrzegamy, ma te oto, a nie jakieś inne całkiem wła­sności? co my znaczymy - dla świata? co on zna­czy - dla nas? Ostatecznie ciąg tych pytań w sposób wręcz nieuchronny prowadzi je ku fundamentalnym kwestiom ontologii, kulminującym w pytaniu o to, czy byt powstał „sam z siebie”, czy też jest skutkiem pewnego aktu stwórczego, czyli - czy się za nim kryje obdarzony wolą i świadomością, intencjonalnie aktywny, rzeczy świadomy Stwórca. Oto miejsce, w którym pojawia się całe okrucieństwo i niemoralność personetyki.

Nim jednak zajmie się Dobb, w drugiej części swego dzieła, zdawaniem sprawy z intelektualnych wysił­ków, czy kiedy kto tego chce - z mąk rozumu wyda­nego na łup takich pytań - przedstawia w szeregu kolejnych rozdziałów charakterystykę „typowego personoida”, jego „anatomię, fizjologię i psychologię”. Samotny personoid nie potrafi wyjść poza stadium szczątkowego myślenia, skoro po prostu nie może się ćwiczyć w mówieniu, a bez niego wszak i myśl dyskursywna, nie rozwinąwszy się dostatecznie, musi zwiędnąć. Optymalne są, jak wykazały setki doświad­czeń, grupy liczące od czterech do siedmiu personoidów - przynajmniej dla rozwoju mowy oraz ty­powych czynności eksploracyjnych, a także dla „kulturalizacji”. Natomiast zjawiska odpowiadające pro­cesom socjalnym w ich większej skali - wymagają już grup silnie liczebnych. Można obecnie „pomieścić” do 1000 personoidów, mówiąc z grubsza, w dostatecz­nie pojemnym uniwersum komputerowym; lecz tego rodzaju badania, należące do wyodrębnionej już i sa­modzielnej dyscypliny - socjodynamiki - leżą poza obrębem głównych zainteresowań Dobba, a tym sa­mym i jego książka zaledwie o nich marginesowo wspomina. Jak się rzekło, personoidy nie mają ciał, lecz mają „duszę”. „Dusza” taka - ze stanowiska ze­wnętrznego obserwatora mającego wgląd w maszy­nowe procesy (dzięki specjalnemu przysposobieniu, tj. dodatkowym urządzeniom typu sondy, wbudowanym w komputer) - przedstawia się jako „spójny obłok procesów”, jako agregat funkcjonalny z rodzajem „ośrodka”, dający się wyodrębnić dosyć dokładnie, tj. ograniczyć w sieci maszynowej (co notabene nie jest łatwe i co pod niejednym względem przypomina po­szukiwania ośrodków lokalizacyjnych wielu czynności w ludzkim mózgu - przez neurofizjologię). Centralny dla zrozumienia samej szansy kreowania personoidów, jest rozdział 11 „Non serviam”, który dość przystępnie wykłada podstawy teorii świadomości. Świadomość (każda, nie tylko personoida, więc ludzka także) jest pod względem fizycznym „informacyjną falą stojącą”, pewnym dynamicznym niezmiennikiem w strumieniu bezustannych przekształceń, o tyle dziwacznym, że stanowi „kompromis” i zarazem „wypadkową”, ja­kiej, o ile pojmujemy, ewolucja naturalna wcale nie „zaplanowała”. Wręcz przeciwnie - ewolucja wytwo­rzyła zrazu niesłychane kłopoty i trudności dla zharmonizowania pracy mózgów powyżej ich pewnej wiel­kości, tj. pewnego stopnia komplikacji, przy czym wtargnęła w obszar tych dylematów, rzecz jasna, nierozmyślnie, boż nie jest ona twórcą osobowym. Było po prostu tak, że pewne bardzo stare ewolucyjnie rozwiązania zadań sterowniczo-regulacyjnych, właści­wych systemowi nerwowemu, „zaciągnęła” ewolucja aż na szczebel, na którym się rozpoczynała antropogeneza. Te stare rozwiązania należało z czysto racjo­nalnego, oszczędnościowo-inżynieryjnego stanowiska po prostu radykalnie przekreślić, odrzucić i zaprojekto­wać coś całkowicie nowego - jako mózg rozumnej istoty. Lecz zapewne ewolucja nie mogła tak postą­pić, ponieważ uwalnianie się od schedy starych roz­wiązań, liczących sobie nieraz i setki milionów lat, nie jest w jej mocy, skoro postępuje ona zawsze bardzo drobnymi kroczkami zmian przystosowawczych i „peł­za”, lecz nie „skacze”. Jest tedy „włókiem”, który „ciągnie za sobą” niezliczone „archaizmy”, wręcz „śmieci” wszelakie, jak to dosadnie określili Tammer i Bovine - jedni z twórców komputerowego mode­lowania psychiki ludzkiej, modelowania, które było przesłanką narodzin personetyk. Świadomość czło­wieka jest skutkiem swoistego „kompromisu”, „łataniny”, jest, jak twierdził np. Gebhardt, wyborną egzemplifikacją znanego niemieckiego powiedzenia: „Aus einer Not eine Tugend machen” („jak obrócić pewną przywarę, pewien kłopot, w cnotę”). Maszyna cyfrowa nie może „z siebie” nigdy zdobyć świadomo­ści, z tej prostej przyczyny, że nie dochodzi w niej do hierarchicznych konfliktów działania. Maszyna ta­ka może najwyżej wpaść w pewien typ „drżączki lo­gicznej” lub „logicznego stuporu”, gdy się w niej antynomie namnożą, i to wszystko. Sprzeczności, od jakich się w mózgu człowieka wprost roi, były jednak w cią­gu setek tysięcy lat stopniowo przedmiotem „arbitra­żowych procedur”. Powstały piętra wyższe i niższe, odruchowości i refleksji, popędu i kontroli, modelo­wania środowiska elementarnego („sposobem zoolo­gicznym”) i pojęciowego („sposobem językowym”), przy czym one wszystkie razem nie mogą, „nie chcą” się doskonale pokrywać, nakładać, zespolić w jedność. Czym jest tedy świadomość? Wybiegiem, wyjściem z matni, pozorowaną instancją ostateczną, trybunałem rzekomo (ale też tylko rzekomo!) najwyższego odwo­łania, a wykładana językiem fizyki i informatyki - czynnością, która rozpoczynając się, nie może w ogóle ulec zamknięciu, tj. definitywnemu zakończeniu. Jest ona tedy projektem jedynie takiego zamknięcia, takiego zupełnego „pojednania” upartych sprzeczności mózgu. Jest jakby zwierciadłem, które ma za zadanie odbijać inne zwierciadła, te zaś z kolei odbijają znów inne - i tak w nieskończoność. To, po prostu fizycz­nie nie jest możliwe, i dlatego właśnie „regressus ad infinitum” stanowi rodzaj zapadni, nad którą szybuje i polata fenomen ludzkiej świadomości. „Pod świado­mością” zdaje się trwale toczyć bój o pełną reprezen­tację - w niej - tego, co do niej nie może dotrzeć w pełni, a nie może dla braku miejsca po prostu: gdyż, aby w pełni dać równouprawnienie wszystkim ten­dencjom dobijającym się do ośrodków świadomej uwa­gi, byłaby właśnie niezbędna - nieskończona po­jemność i przepustowość. Panuje tedy wokół świado­mości nieustanny „tłok”, „przepychanie się”, i nie jest ona wcale najwyższą, chłodną, suwerenną sterniczką wszystkich umysłowych zjawisk, lecz bywa często raczej korkiem na wzburzonych falach, którego „góru­jąca pozycja” nie ma nic wspólnego z doskonałym tych fal opanowaniem... Język współczesnej, informa­tycznie i dynamicznie interpretowanej teorii świadomości nie daje się, niestety, wyłożyć prosto i jasno, tak że wciąż jesteśmy zdani tutaj, przynajmniej w wy­kładzie przystępnym, na szereg naocznych przykła­dów i metafor. W każdym razie wiemy, że świado­mość jest pewnym „wykrętem”, „wybiegiem”, do ja­kiego się ewolucja uciekła, podług właściwego jej nie­zbywalnie sposobu działania - oportunistycznego, tj. takiego, który musi naprędce, doraźnie, wyjść z po­wstających opresji. Gdyby tedy rozumną istotę bu­dował doprawdy ktoś postępujący podług kanonów doskonale racjonalnej inżynierii i logiki, stosując kry­teria technicznej sprawności, toby istota taka w ogóle nie otrzymała świadomości w darze... Zachowywałaby się ona w sposób doskonale logiczny, zawsze niesprzeczny, jasny, wybornie uporządkowany, i byłaby może nawet, dla obserwatora-człowieka, genialnie sprawna twórczo i decyzyjnie, ale ani trochę nie byłaby czło­wiekiem, wyzbyta jego „tajemniczej głębi”, jego we­wnętrznych „pokrętności”, jego labiryntowej przy­rody...


Date: 2016-01-03; view: 816


<== previous page | next page ==>
Doskonała Próżnia 9 page | Doskonała Próżnia 11 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)