Albowiem najtrudniej jest nam tutaj wyrazić to, że przy całej tępocie gry, przy całej płaskości przedstawienia, które, kiedyś zeskładawszy się byle jako, tak urosło w moc, że się nie chce skończyć, a nie chce, bo nie może, bo poza nim czeka już teraz tylko całkowita nicość (oni już nie mogą przestać być biskupami, książętami krwi, markizami, ponieważ nie mają odwrotu na pozycje szoferów gestapo, straży krematoryjnej, obozowych komendantów, tak jak król, nawet gdyby chciał, nie mógłby wrócić do SS Gruppenfuhrera Taudlitza), przy całej, powtarzamy, banalnej i spotworniałej płaskości tego państwa i dworu, drga w nim jednocześnie, jednym czujnym, napiętym nerwem, owa bezustanna chytrość, owo wzajemne podejrzewanie się, które pozwala toczyć w fałszywych formach prawdziwe bitwy, podchody, podgryzać pozycje ulubieńców tronu, pisać donosy i w milczeniu wyrywać sobie łaskę pańską; albowiem w samej rzeczy nie kapelusze kardynalskie, nie wstęgi orderowe, koronki, żaboty, pancerze usprawiedliwiają taki kreci wysiłek, te podkopy intryg, cóż bowiem w końcu wygom ze stu bitew i tysiąca mordów po zewnętrznych oznakach fikcyjnej chwały? Same te podjazdy, matactwa, zastawiane na przeciwników pułapki, doprowadzanie ich do tego, żeby się przed królem zasypali, żeby na pysk wypadli z nadętej roli, stanowią największą pospólną namiętność... Tak tedy owo przepieranie się, odnajdywanie właściwych chodów na dworskim parkiecie, w lustrzanych salach, których zwierciadła odbijają ich pysznie wystrojone sylwetki, ta bezustanna a bezkrwawa (wyjątki - w piwnicach zamku) bitwa jest ich racją bytu, ona nadaje sens temu, co byłoby bez niej - jedną karnawałową dziecinadą, godną może jakichś bezwąsych szczeniaków, ale nie mężczyzn, znających uciechę krwi... Nieszczęsny Bertrand tymczasem nie może już być dłużej sam ze swoim niewysłowionym dylematem; jak tonący brzytwy szuka duszy bratniej, której by się mógł zwierzyć z zamiaru, jaki w nim narasta. Albowiem, i to jest nowa zasługa autora, Bertrand staje się pomału Hamletem tego zwariowanego dworu. On jest tu z instynktu ostatnim sprawiedliwym („Hamleta” nie czytał nigdy!), więc uważa, że jego obowiązkiem jest zwariować. Nie posądza wszystkich o cynizm - na to ma właśnie zbyt mało intelektualnej odwagi; Bertrand, nie wiedząc tego sam, chce uczynić rzecz - na mniej plugawym dworze zapewne realną: pragnie mówić to, co mu bezustannie pali język i tłoczy się na usta, a wie już, że jako normalny powiedzieć tego bezkarnie nie może. Lecz gdyby oszalał, a, wówczas inna sprawa; zaczyna tedy nie symulować obłędu na zimno, niczym Szekspirowski Hamlet: nie, jako prostak, naiwny, trochę histeryk, próbuje po prostu oszaleć z dobrą wiarą w potrzebę własnego obłędu! Tak będzie wypowiadał słowa prawdy, które go duszą... lecz diuszesa de Clicot, stara prostytutka z Rio, mając ochotę na młodego chłopca, wciąga go do łóżka i kształcąc w sposobach, zapamiętanych podczas nieksiążęcej przeszłości, jakie przejęła od pewnej burdel-mamy, przestrzega go surowo, aby nie mówił rzeczy, które mogą go kosztować gardło. Gdyż ona dobrze wie, że na coś takiego, jak respekt przed nieodpowiedzialnością psychicznej choroby, nie ma tutaj miejsca; w gruncie rzeczy,jak widać, stara dobrze życzy Bertrandowi. Lecz ta rozmowa pod pierzyną, w której księżna okazuje się wprawdzie biegłą kurwą, chociaż zarazem już nie umie całkiem jak kurwa przemawiać do młodzieńca (nie umie, bo jej ograniczony umysł maceruje się na dworze od siedmiu lat i wchłonął niemałą porcję pseudoszychu i etykiety), ta rozmowa nie zdoła naturalnie odmienić planów Bertranda, któremu jest już wszystko jedno. Albo zwariuje, albo ucieknie; sekcja podświadomości tamtych wykazałaby chyba, że wiedza o realnym świecie, co czeka na nich z wyrokami zaocznymi, więzieniami i trybunałami, jest niewidzialną siłą, zagrzewającą do kontynuowania gry; ale Bertrand, który nie ma z taką przeszłością nic przecież wspólnego, jej nie chce. Równolegle spisek wchodzi w fazę działań: już nie dziesięciu, lecz czternastu dworaków, gotowych na wszystko, zyskawszy sojusznika w dowódcy straży pałacowej, po północy wtargnie do sypialni królewskiej. Zamiar główny ulegnie storpedowaniu w kulminacyjnym momencie - okazuje się, że dobre dolary dawno już wydano, zostały tylko - w słynnej „drugiej przegrodzie kufra” - same fałszywe. Król dobrze o tym wiedział. Więc nie ma właściwie o co się bić - ale mosty zostały spalone: muszą zabić króla, dotąd tylko patrzącego ze sznurów na łożu, jak wywracają do góry nogami schowany pod łożem „skarbiec”. Mieli go zatłuc z rozsądku, aby udaremnić pogoń, aby ich nie mógł ścigać: teraz zabijają go z nienawiści, za to, że ich znęcił fałszywym skarbem. Gdyby to nie zabrzmiało szkaradnie, powiedziałbym, że scena mordu jest cudowna; w niezawodnej doskonałości rysunku znać mistrza. Aby bowiem dosięgnąć starca jak najboleśniej, nim się go zadławi postronkiem, spiskowcy zaczynają ryczeć do niego językiem obozowych kucharzy i gestapowskich szoferów, tym językiem wyklętym, skazanym na wieczną banicję z królestwa. A gdy ciało duszonego jeszcze drga na podłodze (świetny motyw ręcznika!), mordercy, ochłonąwszy, wracają do języka dworaków, właściwie nierozmyślnie, ale tylko, ponieważ nie mają już innego wyjścia: dolary są fałszywe, nie ma z czym, nie ma za co uciekać, Taudlitz spętał ich, chociaż sam nieżywy, nie wypuści nikogo ze swego państwa! Muszą tedy przystać na kontynuację gry podług hasła „le roi est mort, vive le roi!” - i tam, zaraz, nad trupem muszą wybrać - nowego króla. Następny rozdział (Bertrand ukryty u swej „księżnej”) jest dużo słabszy; dopiero ostatni, w którym patrol konnej policji dobija się do zamkowych wrót, ta wielka niema scena, ostatnia w powieści, jest wspaniałym jej zamknięciem. Zwodzony most, policjanci w wymiętych mundurach z coltami pod pachą, w szerokich, z jednej strony podwiniętych kapeluszach, a naprzeciw nich strażnicy w półpancerzach, z halabardami, jedni w drugich patrzący w zdumieniu, jakby dwa czasy, dwa światy niemożliwie sprowadzone na jedno miejsce... po dwu stronach kraty, która zaczyna się powoli, ciężko unosić przy odgłosach piekielnego zgrzytania... finał godny dzieła! Lecz swego Hamleta, Bertranda, autor, niestety, zgubił, nie wykorzystał wielkich szans tkwiących w tej postaci. Nie powiadam, że należało go uśmiercić - rzecz Szekspira nie może tu posłużyć za paradygmat - ale szkoda tej zaprzepaszczonej szansy - nieświadomej samej siebie wielkości, która tkwi w normalnym, przychylnym światu sercu ludzkim. Wielka szkoda.
„RIEN DU TOUT, OU LA CONSEQUENCE”
par Solange Marriot (Ed. du Midi)
„Nic, czyli konsekwencja” to nie tylko pierwsza książka pani Solange Marriot, ale i pierwsza powieść, co dotknęła kresu możliwości pisarskich. Nie, żeby była arcydziełem piękna: jeśli koniecznie już, nazwałbym arcydziełem uczciwości. A właśnie potrzeba uczciwości jest tym robakiem, który wyjada nam dziś całą literaturę. Główną jej dolegliwość stanowi bowiem wstyd, że nie można być jednocześnie pisarzem i człowiekiem całkowicie, tj. z pełną powagą, uczciwym. Wtajemniczenie w istotę literatury sprawia bowiem dolegliwość bardzo podobną do tej, od jakiej cierpi wrażliwe dziecko, gdy seksualnie uświadomione. Szok dziecka jest formą niezgody wewnętrznej na genitalną biologię naszych ciał, która zdaje się domagać potępienia ze stanowiska dobrego smaku, a wstyd i szok pisarza są uświadomieniem nieuchronności kłamstwa, jakie popełnia się pisząc. Istnieją kłamstwa konieczne, np. uzasadnione moralnie (tak kłamie lekarz śmiertelnie choremu), lecz do nich literackie nie należy. Ktoś musi być lekarzem, więc ktoś tym samym musi jak lekarz kłamać; lecz żaden mus nie przybliża piór do czystego papieru. Przeszłość nie znała tego zażenowania, bo nie była wolna; literatura w epoce wiary nie kłamie, lecz tylko służy. Jej emancypacja z takich, to jest: koniecznych służb, zapoczątkowała kryzys, którego formy bywają dziś żałosne, jeśli nie od razu - obsceniczne. Żałosne: bo powieść, opisująca własne powstawanie, to pół spowiedź, a pół blaga. Trochę, a nawet sporo kłamstwa i w niej zostaje: a czując to, kolejni literaci o tym, jak się pisze, pisali stopniowo coraz więcej, na niekorzyść tego, co mianowicie było fabularnie pisane, i po równi pochyłej zjechała ta metoda do utworów głoszących epicką niemożność. A więc powieść zaprosiła nas zrazu do swojej garderoby. Lecz takie zaproszenia zawsze muszą być dwuznaczne - jeżeli nie są aż stręczeniem do nierządu, to okazują się kokieterią; lecz mizdrzyć się, zamiast kłamać, to przejść z deszczu pod rynnę. Antypowieść usiłowała stać się bardziej radykalna; postanowiła mianowicie podkreślić, że żadną iluzją niczego nie jest; „samopowieść” była jak magik, pokazujący publiczności podszewkę swych sztuczek; antypowieść miała być już nieudawaniem niczego - nawet samodemaskującego się czarnoksiężnika. A więc? Obiecała niczego nie komunikować, o niczym nie powiadamiać, nic nie oznaczać - lecz tylko być jak chmura, stołek, jak drzewo. W teorii to ładne. Zawiodła jednak, bo nie każdy może być zaraz Panem Bogiem, stwórcą autonomicznych światów; a już na pewno nie może nim być literat. Decyduje o klęsce sprawa kontekstów: od nich, czyli od tego, co nie wypowiedziane wcale, zależy sens tego, co powiadamy. Świat Pana Boga żadnych kontekstów nie ma, więc tylko taki mógłby go skutecznie zastąpić, który jest równie samowystarczalny. Żebyście się na głowie postawili, nigdy się to nie uda - w języku. Cóż pozostało tedy literaturze po fatalnym uświadomieniu własnej nieprzystojności? Autopowieść jest cząstkowym stripteas'em; antypowieść, de facto, jest (niestety) formą autokastracji. Jak skopcy, obrażeni w swym moralnym sumieniu własną genitalnością, dokonują na sobie koszmarnych operacji, tak trzebiła antypowieść nieszczęsne cielsko tradycyjnej literatury. Co więc pozostało jeszcze? Nic oprócz romansu z nicością. Kto bowiem kłamie (a, jak wiemy, pisarz musi kłamać) o niczym, ten już na pewno kłamcą być przestaje. Należało tedy - i w tym właśnie doskonałość konsekwencji - napisać nic. Czy jednak zadanie to może być sensowne? Napisać nic - wszakże to tyle samo, co nic nie napisać. A zatem?... Roland Barthes, autor starawego eseju „Le degre zero de I`ecriture”, ani tego nie podejrzewał (ale to umysł przy znamienitej błyskotliwości płytki). Nie pojął tedy, że literatura to zawsze pasożytowanie na umysłowości czytelnika. Miłość, drzewo, park, westchnienie, ból ucha - czytelnik rozumie, bo tego doznawał. Książką można czytelnikowi głowę, owszem, przemeblować o tyle, o ile jakieś meble już w niej przed lekturą stały. Nie pasożytuje na niczym ten, kto realnie działa: jak technik, lekarz, budowniczy, krawiec, pomywaczka. Co, przy takim zestawieniu, wytwarza pisarz? Pozory. Czy to poważne zajęcie? Antypowieść chciała się wzorować na matematyce: ta przecież niczego realnego nie tworzy! Tak, ale matematyka nie kłamie, bo robi to tylko, co musi. Działa pod naciskiem konieczności, jakich nie zmyśla sobie na poczekaniu; metoda jest jej dana; dlatego prawdziwe są odkrycia matematyków i dlatego też prawdziwe jest ich przerażenie, kiedy metoda doprowadza ich do sprzeczności. Pisarz, ponieważ nie działa pod taką koniecznością, ponieważ jest taki wolny, zawiera tylko z czytelnikiem swoje ciche ugody; namawia, żeby czytelnik zechciał założyć... żeby uwierzył... żeby przyjął za dobrą monetę... ale to jest zabawa, a nie owa cudowna niewola, w której matematyka się rozrasta. Wolność zupełna jest zupełnym paraliżem literatury. O czym mówimy? Ależ o powieści pani Solange. Zacznijmy od tego, że to piękne imię można rozumieć rozmaicie, wedle tego, w jaki kontekst je włożyć. We francuskim może to być Słońce i Anioł (Sol, Ange). W niemieckim będzie to jedynie nazwa interwału czasowego (So lange - tak długo). Zupełna autonomiczność języka jest brednią, w którą uwierzyli humaniści, z naiwności, do jakiej prawa nie mieli już głupi cybernetycy. Maszyny do wiernego tłumaczenia, rzeczywiście! Ani słowa, ani całe zdania nie znacząsame z siebie, we własnych okopach i granicach; Borges zbliżył się do tego stanu rzeczy, kiedy w opowiadaniu „Pierre Menard, autor »Don Kichota« opisał fanatyka literatury, pomylonego Menarda, który mocą duchowych przygotowań napisał „Don Kichota” raz jeszcze, słowo w słowo, nie ściągając z Cervantesa, lecz niejako wrastając idealnie w jego kreacyjną sytuację. Miejscem zaś, w którym nowela dotyka tajemnicy, jest ten oto fragment: „Porównanie stronic Menarda i Cervantesa jest rewelacyjne. Ten ostatni, na przykład, napisał (»Don Kichot«, część pierwsza, rozdział XIX): »... prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości, i nauka dla wieków przyszłych«. Zredagowane w siedemnastym wieku, napisane przez »genialnego laika«, Cervantesa, wyliczenie to jest po prostu retoryczną pochwałą historii. Menard natomiast pisze: »prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości, i nauka dla wieków przyszłych«. Historia matką prawdy; pomysł jest zadziwiający. Menard, współczesny Williamowi Jamesowi, nie określa historii jako badania rzeczywistości, ale jako jej źródło. Prawdą historyczną, dla niego, jest nie to, co się wydarzyło, jest to, co uważamy, że się wydarzyło. Końcowe zwroty - przykład i monit dla teraźniejszości, nauka dla wieków przyszłych - są bezwstydnie pragmatyczne”. To coś więcej niż żart literacki i kpina; to szczera prawda, której nonsens samego pomysłu („napisać »Don Kichota« raz jeszcze!”) bynajmniej nie podważa. Albowiem, w samej rzeczy, sensami wypełnia każde zdanie - kontekst epoki; to, co było „niewinną retoryką” w siedemnastym wieku, doprawdy jest cyniczne sensami - w naszym stuleciu. Zdania nie znaczą z siebie; to nie Borges tak żartobliwie postanowił; moment historyczny kształtuje znaczenia językowe, taka jest nieodwołalna rzeczywistość. I teraz, literatura: o czymkolwiek nam opowie - to się kłamstwem musi okazać, bo wszak nie prawdą literalną; faustowskiego diabła nie ma tak samo, jak balzakowskiego Vautrina; mówiąc prawdę rzetelną, literatura przestaje być sobą, staje się pamiętnikiem, reportażem, donosem, raptularzem, listem, czym chcecie, tylko nie pięknym piśmiennictwem. W tym to czasie przybywa pani Solange ze swoim „Rien du tout, ou la consequence”. Tytuł? Nic, czyli konsekwencja? Czyja? Oczywiście, literatury; dla niej, być uczciwą, to jest, nie kłamać, znaczy tyle samo, co - nie być. Tylko o tym jeszcze można dziś uczciwie napisać książkę. Wstyd nieuczciwości już nie wystarczy, dobry był wczoraj; teraz rozpoznamy go: to zwykłe udanie, chwyt wprawnej stripteaserki, która dobrze wie, że udana skromność, fałszywy rumieniec, pensjonarskie zasromanie przy zdejmowaniu majtek podnieca dodatkowo gości! A więc temat został określony. Lecz teraz jakże pisać o niczym? Trzeba, a niepodobna. Powiedzieć „Nic”? Powtórzyć to słowo tysiąc razy? Czy też zacząć słowami: „Nie urodził się, więc się i nie nazywał; przez to ani w szkole nie podpowiadał, ani się później do polityki nie mieszał”? Taki utwór mógł był powstać. Lecz byłby sztuczką, a nie dziełem sztuki, podobnie jak liczne książki, napisane w drugiej osobie liczby pojedynczej; każdą z nich można bez trudu wytrącić z takiej „oryginalności” i zmusić do powrotu na miejsce należne. Wystarczy tę drugą osobę na powrót pierwszą uczynić: nic zupełnie to rzeczy nie zaszkodzi, w niczym to jej nie odmieni. Podobnie i w naszym przykładzie fikcyjnym: usuńcie wszystkie negacje, owe uprzykrzone „nie”, co pseudonihilistyczną wysypką tekst pocętkowały, ów tekst, jakiśmy tu zmyślili na poczekaniu, a wyjawi się, że to jest jeszcze jedna kolejna historia o markizie, co wyszła z domu o piątej. Powiedzieć, że nie wyszła - to ci dopiero objawienie! Pani Solange na lep takiego triku nie poszła. Zrozumiała bowiem (a musiała zrozumieć!), że wprawdzie niezaszłościami da się opisać pewną historię (powiedzmy, romans) nie gorzej aniżeli zajściami, lecz ten pierwszy zabieg jest tylko wybiegiem. Zamiast pozytywu otrzymamy dokładny negatyw, i to wszystko. Natura innowacji musi być ontologiczna, a nie tylko - gramatyczna! Gdy powiadamy „nie nazywał się, bo się nie urodził”, poruszamy się wprawdzie już poza bytem, ale w tej najcieńszej błonce nieistnienia, która szczelnie przywiera do realności. Nie urodził się, chociaż mógł się urodzić, nie podpowiadał, chociaż mógł podpowiadać. Mógłby wszystko, gdyby był. Utwór będzie stał cały na owym „gdyby”. Z tej mąki chleb się nie wypiecze. Z bytu do niebytu nie wolno przeskakiwać takimi manewrami. Należało zatem porzucić błonkę prymitywnych zaprzeczeń, czyli negatyw akcji, aby zanurzyć się w nicości - bardzo głęboko, aby runąć w nią, nie na oślep, zapewne; zujemniać niebyt coraz potężniej - to musi być znaczny trud, wielki wysiłek; i oto ratunek dla sztuki, ponieważ chodzi o całą ekspedycję w otchłań coraz bardziej dokładnego, coraz większego Nic, a zatem o proces, którego dramatyczną perypetię, zmaganie można opisać - byle się udało! Pierwsze zdanie „Rien du tout, ou la consequence” brzmi: „Pociąg nie przyszedł”; w następnym okresie znajdujemy: „On nie przyjechał”. Spotykamy tedy negację, ale czego właściwie? Pod względem logicznym są to negacje totalne, ponieważ tekst absolutnie niczego bytowo nie utwierdza, wszak wyłącznie o tym prawi, co nie nastąpiło. Czytelnik jest jednak stworzeniem bardziej ułomnym od doskonałego logika. Jakkolwiek więc nic o tym tekst nie mówi, mimo woli powstaje w jego wyobraźni scena dziejąca się na jakimś dworcu, scena oczekiwania kogoś, kto nie przyjechał, a że zna płeć autora (autorki), oczekiwanie nieprzybyłego wypełnia się od razu nikłą antycypacją sprawy erotycznej. Co z tego? Wszystko! Cała odpowiedzialność za te domysły spada bowiem, od pierwszych słów, na czytelnika: powieść jest i pozostanie uczciwa w metodzie; słyszałem już opinie, że jest miejscami wręcz pornograficzna. Otóż nie ma w niej ani jednego słowa, które by afirmowało seks w dowolnej postaci; jakże by taka afirmacja była możliwa, jeśli powiedziane jest właśnie, że ani Kamasutry w domu nie ma, ani czyichkolwiek narządów rodnych (a przy tym są one bardzo szczegółowo zanegowane!). Niebyt jest nam znany już z literatury, lecz tylko jako pewien Brak-Czegoś-Dla-Kogoś. Na przykład - wody dla spragnionego. To samo dotyczy głodu (także erotycznego), samotności (jako braku Innych) etc. Cudownie piękny niebyt Paula Valery jest to urokliwy brak bytu dla poety; z nicości takich zbudowano niejeden poetycki utwór. Lecz zawsze idzie wyłącznie o Nicość-Dla-Kogoś, czyli o niebyt czysto prywatny, doznawany jednostkowo, partykularny zatem, rojeniowy, a nie ontologiczny (kiedy nie mogę się napić, spragniony, wody, nie oznacza przecież jej nieobecność - jakoby coś takiego jak woda w ogóle nie egzystowało!). Taka nicość, nieobiektywna, tematem skrajnego utworu być nie może: pani Solange i to pojęła. W pierwszym rozdziale, po nieprzybyciu pociągu i niezjawieniu się Kogoś, narracja, płynąc dalej bezosobowo, ukazuje, że nie ma wiosny ani zimy, ani lata. Czytelnik decyduje się na jesień, ale znów tylko dlatego, ponieważ ta ostatnia szansa klimatyczna nie uległa zaprzeczeniu (ulegnie i ona, lecz później!). Czytelnik jest więc zdany wciąż i wyłącznie na siebie, ale to problem jego własnych antycypacji, domysłów, hipotez ad hoc. W powieści nie ma ich nawet śladowo. Rozmyślania o niekochanej w przestrzeni bezgrawitacyjnej (tj. takiej, w której nie ma ciążenia), zamykające pierwszy rozdział, mogą się, zapewne, wydać obsceniczne - ale znów tylko temu, kto sobie pewne rzeczy sam, na własną rękę pomyśli. Utwór powiada wszak jedynie, czego by taka niekochana nie mogła zrobić, a nie, co by uczynić mogła w pewnych pozycjach. Ten drugi człon, ten domyślny, znowuż jest osobistą własnością czytelnika, jego całkowicie prywatnym zyskiem (czy stratą, jak kto woli). Utwór nawet podkreśla, że niekochana nie znajduje się w obecności jakowegoś samca. Początek następnego rozdziału wyjawia zresztą od razu, że ta niekochana jest po prostu dlatego niekochana, ponieważ nie istnieje, sprawa całkiem logiczna - nieprawdaż? Potem zaczyna się ów dramat redukowania przestrzeni, także przestrzeni falliczno-waginalnej, który nie spodobał się pewnemu krytykowi, członkowi Akademii. Uznał akademik, że to jest „piła anatomiczna, jeśli nie wulgarność”. Uznał, zauważmy, na własną rękę, ponieważ w tekście mamy tylko dalsze stopniowe zaprzeczenia, coraz bardziej generalnej natury. Jeżeli brak waginy może jeszcze kogoś urazić w przystojności, tośmy już daleko zaszli. Jak może być niesmaczne to, czego wcale nie ma!? Potem dół nicości, jeszcze płytki, poczyna się niepokojąco powiększać. Centrum książki - od czwartego do szóstego rozdziału - to świadomość. Tak, jej strumień, ale, zaczynamy rozumieć, to nie jest strumień - myślenia o niczym: stare, było. To jest strumień niemyślenia. Sama składnia pozostaje jeszcze, nietknięta, niezmożona, i przenosi nas nad czeluściami, jak groźnie uginający się most. Co za pustka! Ale - myślimy - nawet świadomość bezmyślna wciąż jeszcze jest świadomością, czy nie tak? Gdyż bezmyślność owa ma granice... lecz to złuda: ograniczenia stwarza bowiem sam czytelnik! Tekst nie myśli, nie daje nam niczego, wręcz przeciwnie, po kolei odbiera to, co było jeszcze naszą własnością, i emocje lektury są właśnie rezultatem bezwzględności takiego odejmowania: horror vacui poraża nas, a zarazem kusi; lektura okazuje się nie tylko i nie tyle zagładą skłamanego bytu powieściowego, ile formą unicestwienia samego czytelnika jako psychicznego jestestwa! Kobieta napisała tę książkę? Rzecz nie do wiary, gdy zważyćna jej nieubłaganą logikę. W ostatniej partii utworu przychodzi zwątpienie, czy da się on jeszcze kontynuować: przecież od tak dawna mówi już o niczym! Pochód dalszy, ku centrum nieistnienia, wydaje się niemożliwy. Ale nie! Znowu zasadzka, znowu eksplozja - a raczej: implozja, zapaść kolejnej nicości! Narratora, jak wiemy, nie ma; zastępuje go język, to, co się nim mówi samo, jako fikcyjne „ono” (to właśnie „ono”, które „grzmi” lub „błyska”). W przedostatnim rozdziale postrzegamy z zawrotem głowy, że został właśnie osiągnięty absolut ujemny. Sprawa nieprzybycia jakiegoś mężczyzny, jakimś pociągiem, niebyt pór roku, klimatu, murów domu, mieszkania, twarzy, oczu, powietrza, ciał - wszystko to pozostało daleko za nami, na powierzchni, która, skonsumowana dalszym rozwojem, ową rakowatością zachłanną Niczego, przestała istnieć nawet jako negacja. Widzimy, jak było prostackie, naiwne, wręcz śmieszne liczyć na to, że nam cokolwiek tutaj opowiedzą o faktach, że tu coś się stanie! Jest to zatem redukcja tylko wstępnie dozerowa; potem, wypustkami negatywnej transcendencji opuszczająca się w głębiny, redukcja istnień także transcendentalnych, gdyż już żadne metafizyki nie są możliwe, a przecież neontyczne centrum jeszcze przed nami. Próżnia otacza tedy narrację ze wszech stron; i oto jej pierwsze wtręty, intruzje, w samym języku. Opowiadający głos zaczyna bowiem wątpić w siebie - nie, źle mówię: „to, co siebie opowiada samo”, zapada się i gdzieś leci; już wie, że go nie ma. Jeśli istnieje jeszcze, to jak cień, który jest czystym brakiem - światła: tak te zdania są brakiem - egzystencji. To nie brak wody na pustyni, kochanka dziewicy, to brak siebie. Gdyby to była powieść napisana klasycznymi, tradycyjnymi sposobami, byłoby nam łatwo opowiedzieć, co zachodzi: bohater byłby to ktoś taki, kto poczyna snuć podejrzenia, że ani się sobie nie jawi, ani nie śni, lecz jest śniony i jawiony - przez kogoś, ukrytymi aktami intencjonalnymi (jakby był tym, kto się komuś śni, i tylko dzięki śniącemu może istnieć prowizorycznie). Stąd trysnęłoby przerażenie, że te akty ustaną, a mogą wszak ustać w każdej chwili - po czym on wówczas sczeźnie!Tak by się działo w zwyklejszej powieści, ale nie u pani Solange: narrator nie może się niczego przestraszyć, bo go wszak nie ma. Cóż więc zachodzi? Sam język zaczyna podejrzewać, a potem rozumieć, że nikogo poza nim nie ma, że znacząc(o ile znaczy) dla każdego, dla wszystkich, tym samym nie jest i nigdy nie był, nie mógł być ekspresją osobową; odrąbany od wszystkich naraz ust, jako wszechwypluty tasiemiec, jako cudzołożny pasożyt, który pożarł swych gospodarzy, który zabił ich tak dawno temu, że w nim wszelka pamięć zbrodni owej, nieświadomie dokonanej, wygasła i starła się, ten język, niczym powłoka balonu, dotąd prężna, jędrna, z której niewidzialnie, coraz szybciej uchodzi powietrze, poczyna się zapadać. To zaćmienie mowy nie jest jednak bełkotem; nie jest i strachem (lęka się znów - tylko czytelnik, to on, niejako per procura, przeżywa tamtą, totalnie zdepersonalizowaną męczarnię); pozostają jeszcze przez parę stron, parę chwil maszynerie gramatyki, młyńskie kamienie rzeczowników, tryby składniowe, mielące coraz wolniej, lecz do końca precyzyjnie, nicość, która je przeżera na wylot - i tak się to kończy, w pół zdania, w pół słowa... Ta powieść nie kończy się: ona ustaje. Język, zrazu, na pierwszych stronach pewny siebie, naiwny, zdroworozsądkowo wierzący we własną suwerenność, podmyty w milczeniu zdradą, nie, raczej - docierający do prawdy o swoim zewnętrznym nieprawym pochodzeniu, o swym nadużyciu haniebnym (bo to jest Sąd Ostateczny literatury), język, dorozumiawszy się, iż stanowi formę incestu - kazirodczego związku niebytu z bytem - sam się siebie, samobójczo, wypiera. Kobieta napisała tę książkę? Niezwykłe. Powinien ją był napisać jakiś matematyk, lecz taki tylko, który swoją matematyką sprawdził - i przeklął - literaturę.