Joachim Fersengeld jest Niemcem, który napisał swą „Perykalipsę” po holendersku (języka tego prawie nie zna, co sam we wstępie przyznaje), a wydał ją we Francji, słynącej z podłych korekt. Piszący te słowa też właściwie nie zna holenderskiego, lecz podług tytułu książki, angielskiego wstępu i nielicznych zrozumiałych w tekście wyrażeń uznał, że się na recenzenta przecież nadaje. Joachim Fersengeld nie chce być intelektualistą w epoce, w której może być nim każdy. Nie pragnie też uchodzić za literata; wartościowa twórczość możliwa jest tam, gdzie panuje opór tworzywa albo ludzi, do których kreacja jest skierowana. Ale skoro po śmierci zakazów religijnych i cenzuralnych można powiedzieć wszystko, czyli cokolwiek, a po zaniku uważnych, drżących o słowo słuchaczy można byle co do byle kogo wywrzeszczeć, literatura i całe jej humanistyczne pokrewieństwo jest trupem, którego rozkład postępujący uporczywie zataja najbliższa rodzina. Należy więc poszukiwać nowych terenów dla twórczości, takich, w których odnajdzie się opór, dający sytuację zagrożenia i ryzyka - a przez to powagi i odpowiedzialności. Taką dziedziną, taką działalnością może być dziś tylko prorokowanie. Ponieważ niemożliwy, prorok, czyli ten, kto z góry wie, że nie będzie ani wysłuchany, ani rozpoznany, ani zaakceptowany, a priori winien przystać na sytuację niemoty. A niemy jest zarówno ten, kto milczy, jak ten, kto po holendersku, Niemcem będąc, zwraca się do Francuzów po angielskich wstępach. Toteż Fersengeld działa zgodnie z własnymi założeniami. Potężna cywilizacja nasza - powiada - dąży do wytwarzania możliwie nietrwałych produktów w możliwie trwałym opakowaniu. Nietrwały produkt wnet musi być zastąpiony nowym, co ułatwia zbyt; atrwałość opakowania utrudnia jego usunięcie, co sprzyja dalszemu rozwojowi techniki i organizacji. Toteż z seryjną tandetą nabywcy dają sobie radę w pojedynkę, natomiast dla usuwania opakowań niezbędne są specjalne programy antypolucyjne, asenizatory, koordynacja wysiłków, planowanie, kombinaty oczyszczające itp. Dawniej można było liczyć na to, że przybór śmiecia utrzyma się na umiarkowanym poziomie dzięki żywiołom natury, jako to deszczom, wichurom, rzekom i trzęsieniom ziemi. Obecnie to, co niegdyś spłukiwało i rozmywało śmieci, samo stało się cywilizacyjnym ekskrementem: gdyż trują nas rzeki, wypala nam płuca i oczy atmosfera, wiatry posypują nam głowy popiołem przemysłowym, a plastykowym opakowaniom, że elastyczne, nawet trzęsienia ziemi nie dają rady. Toteż krajobrazem normalnym jest teraz cywilizacyjna wydalina, a rezerwaty przyrody są chwilowym z niej wyjątkiem. W pejzażu z opakowań, jakie złuszczyły z siebie produkty, żywo krzątają się tłumy, zajęte konsumpcją rozpakowanego, jako też ostatnim naturalnym produktem, jakim jest seks. Wszelako i jemu przydano moc opakowań, bo niczym innym nie są stroje, widowiska, róże, kredki i inne reklamowe otuliny. Przez to cywilizacja godna jest podziwu tylko w poszczególnych fragmentach, podobnie jak godna podziwu jest precyzja serca, wątroby, nerki czy płuc organizmu, gdyż wartka praca tych narządów ma dobry sens, jakkolwiek żadnego sensu nie ma działalność ciała złożonego z tych doskonałych części - o ile to jest ciało wariata.
Ten sam proces - głosi prorok - biegnie też w dziedzinie duchowych dóbr, gdyż potworna maszyna cywilizacji, rozkręciwszy się, została mechaniczną dojarką muz. Toteż rozsadza biblioteki, zatapia księgarnie i kioski gazetowe, zdębia telewizyjne ekrany, piętrząc się nadmiarem, którego sama moc numeryczna jest solidną zgubą. Jeśli na Saharze znajduje się czterdzieści ziarenek piasku, od których znalezienia zależy ocalenie świata, to się ich nie odnajdzie tak samo jak czterdziestu zbawicielskich dzieł, które dawno już zostały napisane, lecz utonęły w pokładach makulatury. A te dzieła na pewno zostały napisane, ponieważ poręcza to statystyka prac ducha, po holendersku - matematycznie - wyłożona przez Joachima Fersengelda, co recenzent powtarza na wiarę, ani holenderskiego, ani matematycznego języka nie znając. Tak tedy, zanim napoimy dusze tymi rewelacjami, udławimy je śmieciem, bo tego jest cztery biliony razy więcej. Zresztą one się już udławiły. Już zaszło to, co obwieszcza proroctwo, a tylko nie zostało dostrzeżone wskutek ogólnego pośpiechu. Proroctwo jest tedy retroroctwem i dlatego zwie się Perykalipsą, nie Apokalipsą. Chód jej poznajemy po Znakach: znudzeniu, spłyceniu i otępieniu, a także - akceleracji, inflacji i masturbacji. Masturbacja duchowa to zadowalanie się zapowiedziami w miejsce spełnień: najpierw do dna zonanizowała nas reklama (która jest tą zwyrodniałą formą objawienia, na jaką stać Myśl Towarową - w przeciwieństwie do Osobowej), a potem samogwałt objął - jako metoda - resztę sztuk. A to, ponieważ w skuteczność zbawicielską Towaru nie można uwierzyć z tym samym rezultatem, co w skuteczność Pana Boga. Umiarkowany wzrost talentów; ich powolne z przyrodzenia dojrzewanie; ich troskliwa selekcja; ich dobór naturalny w zasięgu pieczołowitych i wnikliwych gustów - są to fenomeny czasu przeszłego, zgasłe bezpotomnie. Ostatnim bodźcem działającym jeszcze jest potężny ryk; ale skoro coraz więcej osób ryczy, używając coraz silniejszych wzmacniaczy, pierwej bębenki trzasną, nim się duch czegoś dowie. Imiona dawnych geniuszów, coraz daremniej przywoływane, są już pustym dźwiękiem; tak tedy Mane Tekel Fares, chyba że uczynione zostanie to, co Joachim Fersengeld zaleca. Należy ustanowić Humanity Salvation Foundation, Fundusz Zbawienia Ludzkości, jako szesnastobilionowy wkład z parytetem złota, oprocentowany według stopy cztery od sta rocznie. Z funduszu tego należy opłacać wszystkich twórców: wynalazców, uczonych, techników, malarzy, pisarzy, poetów, dramaturgów, filozofów i projektantów, a to następującym sposobem. Ten, kto nic nie pisze, nie projektuje, nie maluje, nie patentuje ani nie proponuje - pobiera stypendium dożywotnie w wysokości rocznej 36 000 dolarów. Ten, kto cokolwiek z wymienionego czyni, dostaje odpowiednio mniej. „Perykalipsa” zawiera pełny zestaw tabelaryczny potrąceń dla wszystkich form twórczości. Przy jednym wynalazku albo dwóch książkach wydanych rocznie nie dostaje się ani grosza; przy trzech tytułach trzeba już do tworzonego samemu dopłacać. Dzięki temu tylko prawdziwy altruista, tylko asceta ducha, miłujący bliźnich, a siebie ani trochę, będzie tworzył cokolwiek. Ustanie natomiast produkcja śmiecia sprzedajnego, o czym Joachim Fersengeld wie z własnego doświadczenia: albowiem własnym kosztem - ze stratą! - wydał swą „Perykalipsę”. Wie tedy, że nierentowność totalna wcale nie oznacza totalnego zlikwidowania wszelkiej kreacji. Egoizm przejawia się atoli jako chciwość mamony połączona z chciwością sławy: by i tę ostatnią zaczopować, Program Zbawienia wprowadza zupełną anonimowość twórców. Aby udaremnić wysuwanie wniosków stypendialnych przez osoby nieutalentowane. Fundacja będzie, odpowiednimi organami, badała kwalifikacje kandydatów. Merytoryczna wartość pomysłu, z jakim się zgłasza kandydat, nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne jest to tylko, czy projekt ów posiada wartość towarową, to jest, czy dałby się sprzedać. Jeśli tak, stypendium przyznaje się niezwłocznie. Za podziemną działalność twórczą ustanawia się system kar i represji w ramach sądownego ścigania przez aparat Nadzoru Ratunkowego; wprowadza się też nową formę policji, mianowicie Ślepanty (Śledcze Patrole Antykreacyjne). Podług kodeksu karnego - kto potajemnie pisze, rozpowszechnia, przechowuje lub nawet milczkiem tylko sygnalizuje publicznie wszelki płód twórczy, pragnąc ciągnąć z tego procederu zyski lub sławę, karany jest odosobnieniem, pracami przymusowymi, a w wypadku recydywy - ciemnicą, obostrzoną twardym łożem i chłostą w każdą rocznicę występku. Za przemycenie w obręb społeczeństwa takich idei, których tragiczny wpływ na życie porównywalny jest z plagą samochodową, kinematograficzną, telewizyjną itp., przewiduje się kary aż do głównej ze stawianiem pod pręgierz i dożywotnim przymusem używania własnego wynalazku. Karalne są też usiłowania, a premedytacja pociąga za sobą oznakowanie hańbiące, w postaci opieczętowania czoła niezmywalną farbą ułożoną w głoski „Wróg Człowieka”. Natomiast nie licząca na zysk grafomania, nazwana Duchowym Nierządem, karalna nie jest; osoby tak obciążone odosabnia się wszakże od społeczeństwa, jako groźne dla ładu, w specjalnych zamkniętych instytucjach, humanitarnie dostarczając im znanych ilości atramentu i papieru. Oczywiście kultura światowa od takiej reglamentacji wcale nie straci, lecz właśnie pocznie rozkwitać. Ludzkość zwróci się ku wspaniałym dziełom własnej historii; gdyż ilość rzeźb, obrazów, dramatów, powieści, aparatów i maszyn jest już dość wielka, by mogła zaspokoić długie stulecia. Nikomu się też nie będzie wzbraniało dokonywania tak zwanych epokowych odkryć, pod warunkiem, że będzie cicho siedział. Uregulowawszy tym sposobem sprawy, to jest ocaliwszy ludzkość, przechodzi Joachim Fersengeld do ostatniego problemu: co czynić z tym potwornym nadmiarem, który już powstał? Jako człowiek niezwykłej odwagi cywilnej, powiada Fersengeld: to, co stworzone dotąd w XX wieku, jeśli nawet zawiera brylanty myśli, nic nie jest warte, gdy zbilansowane w całości, ponieważ i tak się nie znajdzie tych brylantów w oceanie śmiecia. Toteż postuluje zniszczenie wszystkiego w kupie, co tylko powstało jako filmy, magazyny ilustrowane, pocztówki, partytury, książki, prace naukowe, gazety, albowiem ten akt będzie rzetelnym oczyszczeniem stajni Augiasza - przy pełnym zbilansowaniu historycznych „Ma” i „Winien” ludzkiego budżetu. (Między innymi zniszczeniu ulegną dane o energii atomowej, co zlikwiduje aktualne zagrożenie świata.) Joachim Fersengeld zaznacza, że haniebność palenia książek czy aż całych bibliotek jest mu dobrze znana. Lecz auto da fe, urządzane w historii - np: w III Rzeszy - były haniebne jako wsteczne. Wszystko zależy od tego, z jakich pozycji się pali. Proponuje więc auto da fe ratownicze, postępowe, zbawicielskie, a ponieważ Joachim Fersengeld to prorok do końca konsekwentny, w ostatnim słowie zaleca, aby najpierw rozszarpać i podpalić jego własne proroctwo!
„IDIOTA”
Gian Carlo Spallanzanl
(Mondadori Editore)
Włosi mają więc młodego pisarza z tych, których tak nam brakowało, przemawiającego pełnym głosem. A bałem się, że młodych zarazi kryptonihilizm znawców, głoszących, jakoby cała literatura została już napisana, a teraz można tylko podbierać ogryzki ze stołu dawniejszych mistrzów, zwane mitami lub archetypami. Ci prorocy jałowizny inwencyjnej (nic już nowego pod słońcem) głoszą swoje nie z rezygnacją, lecz tak, jakby wizja pustych na przestrzał wieków, oczekujących Sztuki, napawała ich jakąś przewrotną satysfakcją. Mają bowiem za złe dzisiejszemu światu jego techniczny wzlot i spodziewają się złego z tą samą wredną uciechą, z jaką stare ciotki liczą na katastrofę lekkomyślnie zawieranego małżeństwa z miłości. Toteż mamy teraz cyzelatorów jubilerskich (bo Italo Calvino wywodzi się od Benvenuta Celliniego, a nie od Michała Anioła) oraz naturalistów, którzy, zawstydziwszy się naturalizmu, udają, jakoby pisali coś innego niż to, na co ich stać (Alberto Moravia), ale brak zuchwalców. Trudno o nich tam, gdzie każdy może udawać zucha, byle mu gęba obradzała zbójecko wyglądającą brodą. Młody prozaik, Gian Carlo Spallanzani, jest zuchwały do bezczelności. Przyjmuje jakoby za dobrą monetę opinie znawców, żeby na nich zdechłe koty potem wieszać. Gdyż jego „Idiota” nie tylko tytułem nawiązuje do powieści Dostojewskiego: sięga dalej. Nie wiem, czy innym: mnie łatwiej pisać o książce, jeśli znam twarz autora. Spallanzani na zdjęciu nie jest sympatyczny, to młokos z niskim czołem i podpuchłymi oczami, jego małe, czarne oczka są złe - a już filigranowy podbródek przyprawia o niepokój. Enfant terrible, nikczemny chytrus i okrutnik, weredyk w skórze niewiniątka? Nie znajduję właściwego określenia, ale pozostaję przy wrażeniu pierwszej lektury „Idioty”: taka perfidia staje się już klasą dla siebie. Czyżby pisał pod pseudonimem? Bo wielki, historyczny Spallanzani był przecież wiwisektorem - a ten trzydziestolatek jest nim również. Trudno uwierzyć w zupełną przypadkowość takiej zbieżności nazwisk. Młody autor jest impertynentem: zaopatrzył swego „Idiotę” we wstęp, w którym z pozorną szczerością tłumaczy, czemu porzucił myśl pierwotną - napisania „Zbrodni i kary” raz jeszcze, jako „Soni”, historii opowiedzianej w pierwszej osobie przez córkę Marmeladowa. Tupet, nie pozbawiony wdzięku w tym, jak wyjaśnia, że się powstrzymał, bo nie chciał zaszkodzić oryginałowi. Choćby wbrew sobie - musiałby (mówi) nadwerężyć posąg, jakim uczcił Dostojewski swoją świetlaną prostytutkę. Sonia w „Zbrodni i karze” pojawia się okresowo, boż to „trzecia osoba”; narracja w pierwszej wymusiłaby jej stałą obecność, także podczas pracy zarobkowej, a to jest taki rodzaj pracy, który dobiera się do duszy jak żaden inny. Aksjomat o jej dziewictwie duchowym, nie pokalanym doświadczeniami upadłego ciała, nie ostałby się bez szwanku. Usprawiedliwiwszy się tym pokrętnym sposobem, autor niczego nie zapowiada w kwestii właściwej - „Idioty”. To już perfidia: zrobił, co chciał, bo ukazał nam generalny adres; bezczelność w tym, że ani nie wspomniał o konieczności, o tym imperatywie, który zniewolił go do podjęcia tematu - po Dostojewskim! Historia, realistyczna, rzeczowa, zdaje się zrazu osadzona na dość niskiej kondygnacji. Bardzo zwyczajna, średnio zamożną rodzina, przeciętne, porządne małżeństwo, zacne, lecz wyprane z polotu, ma niedorozwinięte umysłowo dziecko. Zapowiadało się, jak każde dziecko, przemiłe; pamięć o jego pierwszych słowach, o tych mimowolnie świeżych powiedzonkach, co są pobocznymi efektami wrastania w mowę, zachowała się pieczołowicie w relikwiarzu wspomnień rodzicielskich. Te błogie, pieluszkowe naiwności, oprawne w teraźniejszy koszmar, wytyczają amplitudę między tym, co mogło być, i tym, co się stało. Dziecko jest idiotą. Życie z nim, opieka nad nim to udręka, tym okrutniejsza, że wyrosła z miłości. Ojciec starszy od matki niemal o dwadzieścia lat; są małżeństwa, co w analogicznej sytuacji próbują raz jeszcze - tu nie wiadomo, co akt taki udaremnia - fizjologia czy psychologia. Lecz chyba jednak miłość. W warunkach normy nigdy nie mogłaby ulec takiemu spotęgowaniu. Właśnie przez to, że jest idiotą, dziecko ugenialnia swoich rodziców. Doskonali ich w tym samym stopniu, w jakim zbywa mu na normalności. Mógłby to być sens powieści, jej przewodni motyw, ale to tylko przesłanka. W kontaktach z otoczeniem zewnętrznym, z krewnymi, lekarzami, prawnikami, ojciec i matka to zwyczajni ludzie, głęboko zatroskani, ale z powściągiem, boż stan taki trwa od lat: było dość czasu, żeby się opanować! Era rozpaczy, nadziei, wyjazdów do różnych stolic, do pierwszych specjalistów medycyny - dawno minęła. Rodzice pojęli brak szans. Nie mają żadnych złudzeń. Wizyty u lekarza, u adwokata mają zapewnić jakiś godziwy, znośny modus vivendi idioty, kiedy nie stanie naturalnych opiekunów. Trzeba znaleźć testatora, zabezpieczyć majątek. Idzie to powoli, bo rzeczowo, z namysłem i rozwagą. Nudnie i rzetelnie: nic naturalniejszego pod słońcem. Gdy jednak wracają do domu, gdy zostają sami we troje, sytuacja zmienia się błyskawicznie. Powiedziałbym: jak kiedy aktorzy wchodzą na scenę. Dobrze: ale nie wiadomo, gdzie jest scena. To się dopiero pokaże. Nie zmawiając się nigdy, nigdy nie porozumiawszy się ani słowem - to byłoby psychologicznie niemożliwe - rodzice wytworzyli, z upływem lat, system takiej interpretacji zachowań idioty, który je urozumnia, w każdej minucie i w każdym calu. Zalążek takiego postępowania znalazł Spallanzani w normie. Wiadomo wszak, że otoczenie, rozmiłowane w małym dziecku, wychodzącym z okresu niemowlęcego, ciągnie jego reakcje i słowa w górę, jak może; bezmyślnej echolalii przydaje się sensów; w niewyraźnym gaworzeniu odkrywa się inteligencję, ba, nawet dowcip; niedostępność psychiki dziecka dostarcza ogromnej swobody obserwatorom, zwłaszcza zaślepionym. Nie inaczej musiało się kiedyś zacząć wykładanie uczynków idioty. Pewno ojciec z matką prześcigali się w odkrywaniu symptomów świadczących o tym, że mówi coraz lepiej, coraz jaśniej, że sam jest coraz lepszy, promieniujący dobrocią i uczuciem. Mówiłem „dziecko”, ale gdy zaczyna się akcja, to już chłopiec czternastoletni. Jaki właściwie system dezinterpretacji, jakie wybiegi, jakie formy wykładni - wprost humorystycznie obłędne - trzeba uruchomić, żeby ocalić fikcję, kiedy rzeczywistość tak nieustannie jej zaprzecza? Otóż to się wszystko daje zrobić - iż takich czynów składa się ofiara rodzicielska - na rzecz idioty. Izolacja musi być doskonała: świat nic mu nie da, nie pomoże, więc mu niepotrzebny, tak: świat - jemu, nie on - światu. Jedynymi wykładaczami jego zachowania muszą być wtajemniczeni, ojciec z matką: dzięki temu wszystko da się przetworzyć. Nie dowiemy się, czy idiota zabił, czy dobił chorą babkę; można jednak poskładać obok siebie poszlaki: nie wierzyła w niego (to jest w tę jego wersję, którą ustanowili rodzice - co prawda nie pojmiemy, jak wiele owej „niewiary” mógł idiota pochwycić); miała astmę; jej piania i rzężenia w atakach nie tamowały nawet obite wojłokiem drzwi; on nie mógł spać, kiedy ataki się nasilały; wprawiały go we wściekłość; znaleziono go spokojnie śpiącego w sypialni zmarłej, pod jej łóżkiem, na którym stygły już jej zwłoki. Pierwej przeniesiono go do dziecinnego pokoju, nim się ojciec zajął własną matką; czy podejrzewał coś? Tego się nie dowiemy. Rodzice nigdy nie tkną tego tematu, bo pewne rzeczy robią nie nazywając ich; jakby pojąwszy, że wszelka improwizacja ma swoje granice, kiedy już nieodwołalnie muszą brać się do „tych rzeczy”, śpiewają. Robią, co niezbędne, a zarazem zachowują się jak tatuś z mamusią, śpiewający kołysanki, gdy jest wieczór, albo stare pieśni ich dzieciństwa, gdy interwencja konieczna bywa za dnia. Śpiew okazał się lepszym wyłącznikiem intelektu niż milczenie. Słyszymy go na samym początku, to znaczy - słyszy go służba, ogrodnik, „smutna piosenka”, mówi, a grubo później zaczynamy się domyślać, jakim makabrycznym czynnościom akompaniował zapewne - ten właśnie śpiew: to było z samego rana, kiedy odkryto zwłoki. Co za infernalna szlachetność uczuć! Idiota zachowuje się okropnie - z wynalazczością, właściwą nieraz głębokiemu otępieniu, które umie być chytre; w ten sposób jeszcze dopinguje rodziców, bo oni muszą znaleźć się na wysokości każdego zadania. Czasem ich słowa dokładnie są dopasowane do uczynków, ale to rzadko; najniesamowitsze efekty powstają, kiedy robiąc jedno, mówią drugie, bo tu się jednej, kretynoidalnej pomysłowości przeciwstawia parująco inna, poświętliwie czuwająca, miłosna, pełna oddania, i tylko dystans, dzielący obie, musi obracać te ofiarne akty w makabrę. Lecz rodzice już tego chyba nie widzą: to przecież latami szło! Wobec wszelkiego nowego zaskoczenia (eufemizm: idiota niczego im nie oszczędzi) jest najpierw ułamek sekundy, w którym wraz z nimi odczuwamy udar grozy: dojmujący strach, że to roztrzaska nie tylko aktualny moment, lecz wywróci za jednym zamachem całą budowlę, pieczołowicie wzniesioną przez ojca i matkę w ciągu miesięcy i lat. Omyłka: po pierwszej wymianie spojrzeń, czysto odruchowej, przerzutkami lakonicznych uwag, w tonie naturalnej rozmowy, zaczyna się dźwiganie tego nowego ciężaru, wpasowywanie go w stworzony układ - niesamowity komizm i frapująca wzniosłość jest w takich scenach - dzięki ich psychologicznej trafności, rzecz jasna. Słowa, jakich ważą się używać, kiedy nie można wreszcie nie włożyć „kaftanika”! Kiedy nie wiadomo, co robić z brzytwą; albo kiedy matka, wyskoczywszy z wanny, barykaduje się w łazience, a potem, zrobiwszy krótkie spięcie w całym domu, przez co zapada ciemność, po omacku rozbiera barykadę z mebli, bo obecność tej ostatniej byłaby wszak dla obowiązującej ją wersji dziecka bardziej szkodliwa niż błąd instalacji elektrycznej. W przedpokoju, ociekająca wodą, owinięta w gruby dywan, zapewne przez wzgląd na brzytwę, czeka na powrót ojca - chropawo i nieporęcznie, gorzej, niewiarygodnie to brzmi tak streszczone, tak wyrwane z kontekstu. Rodzice działają podług wiedzy, że doprowadzenie takich zajść do normy - dowolnymi interpretacjami - stanowi niemożliwość; toteż lekko, ani pojmując sami kiedy, przekroczyli granicę tej normy, wchodząc w obszar niedostępny dla zwykłych biurowych i kuchennych śmiertelników. Nie w kierunku obłędu, nic podobnego: to nieprawda, że każdy może oszaleć. Ale każdy może uwierzyć. Aby nie zostać rodziną zhańbioną, musieli zostać świętą. To słowo w książce nie pada; idiota nie jest też, podług wiary rodziców, bo tak trzeba nazwać rzecz, ani bogiem, ani bóstwem; jest tylko inny od wszystkich istot; jest samoswój, niepodobny do żadnego dziecka i chłopca; i w owej inności jest ich, nieodwołalnie kochany i jedyny. Wykluczone? A więc przeczytajcie „Idiotę” sami; zobaczycie, że wiara nie jest tylko metafizyczną zdolnością umysłu. Sytuacja jest całą swoją substancją tak wkorzeniona ciągle w drastyczność, że tylko absurd wiary może ją zbawić od potępienia, to znaczy, tutaj: od psychopatologicznej nomenklatury. Jeżeli świętych pańskich brali psychiatrzy za paranoików, to czemu właściwie nie może być i na odwrót? Idiota? To słowo pojawia się w akcji, ale tylko kiedy rodzice wchodzą między innych ludzi. Mówią o dziecku językiem owych innych, lekarzy, adwokatów, krewnych, lecz dla siebie wiedzą lepiej: więc to innym właśnie kłamią, ponieważ ich wierze brak znamion posłannictwa, a więc i agresywności, domagającej się konwersji pogan. Ojciec i matka są zresztą zbyt trzeźwi, aby mogli choć przez sekundę uwierzyć w możliwość takiej konwersji: nie dbają o nią, nie cały świat ma być przecież ocalony, lecz tylko troje istot. Póki ich życia - póty wspólnego kościoła. Nie idzie o wstyd ani o prestiż, ani o szaleństwo starzejącej się pary, zwane folie en deux: to tylko doczesny, chwilowy, zachodzący w domu z centralnym ogrzewaniem triumf miłości, której wyrazem są słowa „credo, quia absurdum est”. Jeśli to obłęd, tym samym musi się z nim zrównać każda wiara. Spallanzani stąpa cały czas po linie, bo największym niebezpieczeństwem była dla powieści - karykatura świętej rodziny. Ojciec jest stary? Więc to Józef. Matka o tyle młodsza? Maria. A wówczas dziecko... Otóż myślę, że gdyby Dostojewski nie napisał był „Idioty”, ten kierunek alegoryczności w ogóle by się nie pojawił - lub tak stuszowany, że zaledwie, przez nielicznych, dostrzegalny. Jeżeli wolno tak powiedzieć, Spallanzani absolutnie nic nie ma przeciw Ewangelii; nie chce tedy wcale dotknąć i świętej rodziny, a jeśli mimo wszystko powstaje - nie da się tego w zupełności uniknąć - taki właśnie znaczeniowy rykoszet, to „winę” ponosi wyłącznie Dostojewski swoim „Idiotą”. Ależ tak: tylko w ten sposób został skoncentrowany burzący nabój utworu, tylko jako atak wymierzony w genialnego pisarza! Książę Myszkin, święty epileptyk, ascetyczny młodzianek zapoznawany, Jezus ze stygmatami grand mal - on jest tutaj łącznikiem, punktem przekaźnikowym. Idiota Spallanzaniego przypomina go chwilami - odwróceniem znaków! To jakby wariant furiacki, i tak właśnie można by sobie wyobrazić dojrzewanie bladego wyrostka Myszkina, kiedy epileptyczne ataki, z ich mistyczną aurą, z ich bydlęcym przykurczeni, rozwalają po raz pierwszy, angeliczną młodziankowatość. Malec jest kretynem? Nieustannie, tak, ale dochodzi do komunii jego tępoty ze wzniosłością, jak choćby kiedy oczadziały od muzyki rozbija, raniąc się, płytę gramofonową i usiłuje ją pożreć razem z własną krwią. Toż to jest forma - jako próba - transsubstancjacji: widocznie coś dokołatało się do jego zmętniałej świadomości z Bacha - jeśli chciał go uczynić częścią siebie - zjadając go. Gdyby rodzice oddali całą sprawę instytucjonalnemu Panu Bogu; albo, gdyby po prostu wytworzyli trójosobową namiastkę religii, jakąś sektę z niedorozwiniętym, podstawionym za Boga, klęska byłaby pewna. Lecz oni nie przestają być ani na mgnienie zwykłymi, dosłownymi, zmaltretowanymi rodzicami, nie pomyśleli nawet o drodze uroszczeń sakralnych, w ogóle - żadnych się nie dopuścili, niczego, co nie było doraźne, natychmiast konieczne. Oni więc wcale właściwie systemu żadnego nie zbudowali: to on, poprzez sytuację, narodził się im i objawił, nie chciany, nie planowany, nie podejrzewany nawet. Nie zaznali przecież żadnego objawienia, byli sami na początku i sami pozostali. A więc ziemska, tylko ziemska miłość. Odwykliśmy od takiej jej potęgi w literaturze, która, pobrawszy nauki cynizmu, mając swój stary romantyczny grzbiet pogruchotany razami doktryn psychoanalitycznych, oślepła na tę część amplitudy ludzkich przeznaczeń, którą żywiła się, która wyhodowała nam klasykę historyczną. Okrutna powieść: najpierw o bezgranicznym talencie kompensacji, a więc i twórczości, której mieszkaniem jest każdy, byle jaki, byle kto, jeśli los zderzy go z torturą odpowiedniego zadania. A dalej: o formach, w jakich przejawić się może miłość, jeśli wyzbyta nadziei, jeśli doprowadzona do dna rozpaczy, lecz nie rezygnująca ze swego obiektu. W tym kontekście słowa „credo quia absurdum” są doczesnym odpowiednikiem słów „finis vitae, sed non amoris”. Powieść o tym (to już sprawozdanie antropologiczne, a nie tragedia ojca i matki), jak powstaje, w mikroskopowych mechanizmach, czysta intencjonalność nazywającego stwarzania świata, a więc nie transcendencja po prostu, nie: chodzi o to, żeby świat, nienaruszony w jego dowolnie gwałtownej hańbie i brzydocie, można przeinaczyć - czyli o to, co ujmują słowa: przemienienie, transfiguracja. Gdybyśmy nie potrafili przerabiać potworności w korelaty anielstwa, nie moglibyśmy trwać: i o tym jest ta książka. Wiara w transcendencję może być całkowicie zbędna, i bez niej da się dostąpić łaski (lub męki) teodycei, bo nie w rozpoznaniach stanów rzeczy, lecz w ich przeinaczalności żyje wolność człowieka. Jeśli to nie jest wolność prawdziwa (idzie wszak o skrajne zniewolenie - miłością!), to żadnej innej być nie może. „Idiota” Spallanzaniego nie jest obojnaczą alegorią chrystianicznego mitu, lecz ateistyczną heterodoksją. Spallanzani, jak psycholog dokonujący eksperymentów na szczurach, poddał swoich bohaterów doświadczeniu, które miało sprawdzić jego hipotezę antropologiczną. Zarazem książka ta jest zaatakowaniem Dostojewskiego takim, jakby żył i pisał dziś właśnie. Spallanzani napisał swego „Idiotę”, żeby udowodnić Dostojewskiemu kiepską herezję. Nie mogę powiedzieć, żeby się ten zamach udał, ale rozumiem intencję; chodzi o wyjście z zaklętego kręgu problematyki, w którym swoją i następną epokę zamknął wielki Rosjanin. Chodzi o to, że sztuka nie może patrzeć tylko wstecz ani zadowalać się ekwilibrystyką, potrzebne są nowe oczy, nowe spojrzenia, a przede wszystkim nowa myśl. Pamiętajmy przy tym, że to pierwsza książka. Będę oczekiwał następnej powieści Spallanzaniego, jak dawno już na żadną nie czekałem.