Jeżeli wierzyć autorowi - acoraz częściej każą nam wierzyć autorom Science Fiction! - obecny przybór seksu stanie się potopem w latach osiemdziesiątych. Lecz akcja powieści „Seksplozja” rozpoczyna się w dwadzieścia lat później - w Nowym Jorku, zawalonym zaspami podczas srogiej zimy. Starzec nieznanego nazwiska, brnąc przez śniegi, obijając się o kadłuby zasypanych samochodów, dociera do martwego wieżowca, kluczem wyjętym z zanadrza, ogrzanym ostatnią resztką ciepła, otwiera żelazne wrota i schodzi do podziemi, a jego wędrówka i wtrącone w nią strzępy reminiscencji - to już cała powieść. To głuche podziemie, po którym błąka się promyk latarki, drżącej w ręku starca, było ni to muzeum, ni to działem ekspedycji (a raczej sekspedycji) potężnego koncernu - w latach, w których Ameryka raz jeszcze dokonała inwazji Europy. Na pół rzemieślnicza manufaktura Europejczyków starła się z nieubłaganym chodem taśmowej produkcji i naukowo-techniczny kolos postindustrialny natychmiast zwyciężył. Na placu boju pozostały trzy konsorcja - GENERAL SEKOTICS, CYBORDELICS oraz LOVE INCORPORATED. Gdy szczytowała produkcja tych gigantów, seks - z prywatnej rozrywki, gimnastyki zbiorowej, z hobby i chałupniczego kolekcjonerstwa - zamienił się w filozofię cywilizacyjną. MacLuhan, który jako krzepki staruch dożył jeszcze tych czasów, udowodnił w swojej GENITOCRACY, że właśnie takie było przeznaczenie ludzkości, gdy wstąpiła na drogę techniczną, że już antyczni wioślarze, przykuci do galer, że drwale Północy ze swymi piłami, że parowa maszyna Stephensona, swoim cylindrem i tłokiem, wyznaczyły rytm, kształt i sens ruchów, z jakich składa się seks, to jest sens człowieka. Gdyż bezosobowy przemysł USA wchłonął pozycyjne mądrości Wschodu i Zachodu, uczynił z okowów średniowiecznych pasy niecnoty, zaprzągł sztukę do projektowania spółkowców, seksariów, magnopenów, megaklitów, waginetek, pornotek, puścił w ruch wysterylizowane konwejery, z których schodzić poczęły sadomobile, kohabitory, domowe sodomniki i publiczne gomorkady, a zarazem uruchomił badawcze instytuty naukowe, żeby podjęły walkę o wyzwolenie płci od służb podtrzymania rodzaju. Seks przestał być modą, bo stał się wiarą, orgazm - bezustannym obowiązkiem, jego liczniki, z czerwonymi strzałkami, zajęły miejsce telefonów w biurze i na ulicy. Kim był wtedy starzec, błąkający się przejściami podziemnych hal? Radcą prawnym GENERAL SEXOTICS? Wspomina przecież sławne procesy, co oparły się o Sąd Najwyższy, bitwę o prawo powielania - manekinami - fizycznego wyglądu sławnych osób, poczynając od First Lady USA. GENERAL SEXOTICS wygrała kosztem dwunastu milionów dolarów i oto błędne światło latarki odbija się w przykurzonych plastykowych kloszach, pod którymi trwają pierwsze filmowe gwiazdy i pierwsze panie światowego towarzystwa, księżniczki i królowe we wspaniałych toaletach, bo podług sentencji wyroku nie wolno było ich wystawiać inaczej. W ciągu dekady przeszedł syntetyczny seks piękną drogę od pierwszych modeli, nadmuchiwanych i nakręcanych ręcznie, aż do prototypów z termoregulacją i sprzężeniem zwrotnym. Oryginały albo zmarły dawno, albo są zgrzybiałymi staruchami, lecz teflon, nylon, dralon i Sexofix oparły się działaniu czasu i jak w muzeum figur woskowych, wyrwane z mroku światłem latarki, wytworne damy uśmiechają się nieruchomo do błądzącego starca, trzymając w uniesionej dłoni kasetę ze swoim syrenim tekstem (wyrok Sądu Najwyższego wzbraniał sprzedawcy włożenia taśmy do manekina, ale każdy nabywca mógł to prywatnie uczynić w domu). Powolny chwiejny krok starego samotnika wzbija kłęby pyłu, przez które bladą różowizną przeświecają z głębi sceny grupowego erosa, niektóre trzydziestoosobowe, podobne do wielkich strucli lub do starannie zaplecionych kołaczy. Może to sam prezes GENERAL SEXOTICS idzie przejściami pośród gomorkad i przytulnych sodomników, może główny projektant koncernu, ten, co uczynił genitokształtną całą Amerykę najpierw, a potem świat cały? Oto wizuaria z ich nastawniami i programami, z tą ołowianą plombą cenzury, o którą toczyły się sprawy na sześciu wokandach, oto sterty pojemników, gotowych do wysyłki w kraje zamorskie, pełne japońskich kul, olisbosów, maści przedpieszczotowych i tysiąca podobnych artykułów, zaopatrzonych w instrukcje i książki obsługi. Była to era demokracji nareszcie ziszczonej: wszyscy mogli wszystko - ze wszystkimi. Słuchając porady własnych futurologów, konsorcja, wbrew przeciw-kartelowej ustawie podzieliwszy między siebie po cichu ziemski rynek, oddały się specjalizacji. GENERAL SEXOTICS dążyła do równouprawnienia normy i dewiacji, a pozostałe dwa koncerny inwestowały w automatyzację. Flagelliczne cepy, bijalnie, młockarnie pojawiły się prototypami, aby przekonać publiczność, że o nasyceniu rynku nie ma mowy, bo potrzeb wielki przemysł, jeśli jest naprawdę wielkim przemysłem, nie zaspokaja po prostu: on je stwarza! Dawne środki domowego porubstwa przyszło złożyć tam, gdzie znalazły się krzemienie i pałki neandertalczyków. Uczone gremia ułożyły sześcio- i ośmioletnie kursy, potem studia wyższej szkoły obojga erotyk, wynalazły neurosexator, a potem dławiki, tłumiki, masy izolacyjne i specjalne pochłaniacze dźwięku, żeby jedni lokatorzy nie zakłócali innym spokoju ani rozkoszy nieopanowanymi wywrzaskami. Lecz dalej trzeba było iść, śmiało a bezustannie naprzód, ponieważ stagnacja jest śmiercią produkcji. Planowano już i modelowano Olimp do indywidualnego użytku, już pierwsze androidy o postaciach bogiń i bogów greckich formowano z plastyków w rozjarzonych atelier CYBORDELICS. Mówiło się też o aniołach, utworzywszy finansową rezerwę na procesy z Kościołami, nadto pozostawały do rozwiązania pewne kwestie techniczne: z czego skrzydła; naturalne pierze może łaskotać w nos; czy mają być ruchome; czy to nie przeszkadza; co z aureolą, jaki wyłącznik jej świecenia i gdzie go umieścić - etc. Wtedy uderzył grom. Owa substancja chemiczna, zwana - kodowo - NOSEX - została zsyntetyzowana już dawno, bodajże w latach siedemdziesiątych. O jej istnieniu wiedziało grono wtajemniczonych fachowców. Preparat ten uznano zrazu za rodzaj tajnej broni, a sporządziły go laboratoria niewielkiej firmy związanej z Pentagonem. Zastosowanie NOSEXU jako aerozolu mogło, w samej rzeczy, zdziesiątkować populację każdego kraju, ponieważ preparat ten, zażyty w ilości ułamków miligrama, znosił wszystkie doznania towarzyszące aktom płciowym. Akt ów był wprawdzie dalej możliwy, lecz tylko jako rodzaj pracy fizycznej, dosyć wyczerpującej, niby wyżymanie, pranie czy maglowanie. Potem znów wentylowano projekt użycia NOSEXU dla przyhamowania eksplozji demograficznej w Trzecim Świecie, lecz uznano ten projekt za niebezpieczny. Jak przyszło do ogólnoświatowej katastrofy - nie wiadomo. Czy doprawdy składy NOSEXU wyleciały w powietrze wskutek krótkiego spięcia i pożaru zbiornika z eterem? Czy w grę wchodziła akcja przemysłowych wrogów trzech kompanii, władających rynkiem? Czy też może maczała w tym palce jakaś organizacja wywrotowa, ultrakonserwatywna bądź religijna? Odpowiedzi nie poznamy. Znużony wędrówką po milowych podziemiach starzec, przysiadłszy na gładkich kolanach plastykowej Kleopatry, ale uprzednio zaciągnąwszy jej hamulec, zmierza myślą - jak ku przepaści - ku wielkiemu krachowi 1998 roku. Publiczność z dnia na dzień odwróciła się w odruchu repulsji od wszystkich produktów, co zawalały rynek. To, co wczoraj kusiło, dziś było tym, czym jest widok siekiery dla utrudzonego drwala, czym balia dla praczki. Wiekuisty (zdawało się) czar, owo zaklęcie, nałożone przez biologię na ród ludzki, prysło. Odtąd pierś przypominała już tylko o tym, że ludzie - to ssaki, nogi - o tym, że mogą chodzić, pośladki - że jest i na czym usiąść. Nic więcej, ale to zupełnie nic! Szczęśliwy MacLuhan, że nie dożył tej katastrofy, on, który w swych kolejnych dziełach wyinterpretował katedrę i kosmiczną rakietę, silnik odrzutowy, turbinę, wiatrak, solniczkę, kapelusz, teorię względności, nawiasy matematycznych równań, zera i wykrzykniki jako surogaty i namiastki owej jedynej czynności, która jest doznaniem istnienia w stanie czystym. Argumentacja ta straciła moc w godzinach. Ludzkości zagroziło bezpotomne wymarcie. Zaczęło się od ekonomicznego kryzysu, wobec którego ten z roku 1929 był fraszką. Podpaliła się i zginęła w płomieniach, jako pierwsza, cała redakcja PLAYBOYA; głodowali i skakali z okien pracownicy lokali stripteasowych; zbankrutowały ilustrowane wydawnictwa, wytwórnie filmowe, wielkie konsorcja reklamy, instytuty piękności, zatrzeszczał cały przemysł kalotechniczno-perfumeryjny, potem bieliźniarski, w roku 1999 Ameryka liczyła 32 miliony bezrobotnych.
Co teraz zdolne było jeszcze zainteresować publiczność? Pasy przepuklinowe, syntetyczne garby, siwe peruki, trzęsące się postaci w wózkach paralitycznych, bo tylko one nie kojarzyły się z wysiłkiem seksualnym, tą zmorą, tą mordęgą, tylko one zdawały się gwarantować erotyczną niezagrażalność, więc wytchnienie i spokój. Albowiem rządy, świadome niebezpieczeństwa, przystąpiły do mobilizacji wszystkich sił, żeby ratować gatunek. Z łamów prasy apelowano do rozumu, do poczucia odpowiedzialności, kapłani wszystkich wyznań występowali w telewizji ze szczytną perswazją, przypominając o wyższych ideałach, lecz ten chór autorytetów był wysłuchiwany przez ogół niechętnie. Nie pomagały wezwania, namowy wzywające ludzkość, żeby się przemogła. Wyniki byty nędzne: jeden tylko, wyjątkowo karny, naród japoński, poszedł, zacisnąwszy zęby, za takimi wskazaniami. Jęto wtedy ustanawiać specjalne bodźce materialne, honorowe dyplomy i wyróżnienia, premie, nagrody, odznaczenia, ordery i konkursy fornikacyjne; gdy i ta polityka zbankrutowała, przyszło do nieodzownych represji. Lecz z kolei ludność całych prowincji jęła wymigiwać się od obowiązku prokreacyjnego, młodzież dekowała się po okolicznych lasach, starsi przedstawiali fałszywe świadectwa niemocy, społeczne komisje kontroli i nadzoru podgryzało przekupstwo, każdy był gotów kontrolować ewentualnie sąsiada, czy się nie wykręca, ale sam, jak tylko mógł, unikał tej męczącej pracy. Czas katastrofy jest już tylko wspomnieniem, przepływającym przez umysł samotnego starca na kolanach Kleopatry w podziemiu. Ludzkość nie zginęła; obecnie płodzenie zachodzi sposobem sanitarno-sterylnym i higienicznym, przypominając jakieś szczepienia; po latach ciężkich prób zapanowała tedy niejaka stabilizacja. Lecz kultura nie znosi próżni; a przeraźliwe ssanie w obrębie pustki, spowodowanej implozją seksu, wprowadziło na to miejsce opustoszałe - gastronomię. Dzieli się ona na normalną i sprośną; istnieją perwersje obżarskie, albumy restauracyjnej pornografii, a przyjmowanie posiłków w pewnych pozycjach uchodzi za niewymownie wszeteczne. Nie wolno na przykład spożywać owoców na klęczkach (lecz właśnie o tę wolność walczy sekta zboczeńców-klęczycieli), nie wolno szpinaku ani jajecznicy jeść z nogami zadartymi do powały. Lecz istnieją - rozumie się! - tajne lokale, w których znawców i smakoszy czekają sprośne widowiska; na oczach widzów specjalni rekordziści zażerają się tak, że patrzącym ślina cieknie po brodzie. Z Danii przemyca się albumy pornożywieniowe, w których są istne horrenda - łącznie z konsumpcją jajecznicy przez rurkę, podczas kiedy konsument, wiercąc palcami w ostro czosnkowanym szpinaku i zarazem wąchając paprykę roztartą z gulaszem, leży na stole, owinięty w obrus, mając nogi związane sznurem, podczepionym do maszynki z kawą, zastępującej w tej orgii - żyrandol. Nagrodę Feminy zdobyła w tym roku powieść o facecie, który najpierw nacierał podłogi pastą truflową, potem zaś zlizywał ją, uprzednio wytarzawszy się do syta w spaghetti. Zmienił się też ideał urody: teraz należy być stutrzydziestokilogramowym tłuściochem, bo świadczy to o niezwykłej wydolności przewodu pokarmowego. Zaszły zmiany i w modzie: kobiet w ogóle niepodobna odróżnić od mężczyzn podług stroju. W parlamentach co oświeceńszych państw dyskutuje się atoli kwestię, czy byłoby możliwe szkolne uświadamianie dzieci o tajnikach procesów trawiennych? Jak dotąd, temat ten, że nieprzyzwoity, obłożony jest hermetycznym tabu. I wreszcie nauki biologiczne zbliżyły się do likwidacji płci, zbędnego przeżytku prehistorycznego. Płody będą poczynane syntetycznie i hodowane podług programów genowej inżynierii. Wyrosną z nich osobniki bezpłciowe, i to dopiero położy kres koszmarnym wspomnieniom, co wciąż kołaczą się jeszcze w pamięci wszystkich, którzy przeżyli katastrofę seksu. W jasnych laboratoriach, tych świątyniach postępu, powstanie wspaniały hermafrodyt, a raczej bezpłciowiec, i ludzkość, odcięta od dawnej hańby, będzie się mogła coraz smaczniej zażerać wszelkim owocem - tylko gastronomicznie zakazanym.
„GRUPPENFUHRER LOUIS XVI”
Alfred Zellermann
(Suhrkampf Verlag)
„Gruppenfuhrer Louis XVI” to debiut powieściowy Alfreda Zellermanna, znanego historyka literatury, niemal sześćdziesięciolatka, doktora antropologii i człowieka, który regnum hitlerianum przeżył w Niemczech, na wsi u swoich teściów, odsunięty podówczas od uniwersyteckich godności, więc jako bierny obserwator żywota Trzeciej Rzeszy; odważamy się nazwać tę powieść utworem znakomitym, dodając, iż chyba tylko taki Niemiec, z takim kapitałem życiowych doświadczeń - i taką wiedzą teoretyczną o literaturze! - mógł ją napisać. Wbrew tytułowi, wcale nie mamy przed sobą utworu fantastycznego. Miejscem akcji jest Argentyna w pierwszej dekadzie po zakończeniu wojny światowej. Pięćdziesięcioletni Gruppenfuhrer Siegfried Taudlitz, uciekinier z rozbitej i okupowanej Rzeszy, dostaje się do Ameryki Południowej, uwożąc z sobą część „skarbu” zgromadzonego przez osławioną Akademię SS („Ahnenerbe”) pod postacią obitego stalowymi wstęgami kufra, pełnego banknotów dolarowych. Zebrawszy wokół siebie grupę innych uciekinierów z Niemiec, a też rozmaitych obieżyświatów i awanturników, zaangażowawszy nadto, do służb zrazu bliżej nie określonych, kilkanaście kobiet wątpliwego prowadzenia (niektóre wykupuje sam Taudlitz z publicznych domów w Rio de Janeiro), organizuje były generał SS wyprawę w głąb argentyńskiego interioru, ze sprawnością poświadczającą jego talenty sztabowego oficera.
W okolicy oddalonej o kilkaset mil od ostatnich miejsc cywilizowanych odnajduje ta wyprawa ruiny liczące sobie co najmniej dwanaście wieków, ruiny budowli wzniesionych podobno przez drużyny azteckie; w nich się też osiedla. Skuszeni możliwością niejakiego zarobku ściągają do tego miejsca, nazwanego od razu (a niezrozumiale jeszcze) „Paryzją” przez Taudlitza - Indianie i Metysi z okolicy. Były Gruppenfuhrer czyni z nich sprawne grupy robocze, nadzorowane przez jego zbrojnych. Po upływie kilku lat wyłania się z takich poczynań kształt władztwa, jakie sobie Taudlitz zamarzył. Łączy on w swojej osobie bezwzględność, nie cofającą się przed niczym, z pomyloną koncepcją odtworzenia - w sercu dżungli interioru - państwa francuskiego z czasów monarchicznej świetności, albowiem on sam właśnie ma zostać reinkarnacją Ludwika XVI. Tu nawias: nie streszczamy powieści powyższymi słowami ani tymi, co nastąpią, bo porządek zdarzeń nie jest w niej tak poddany kalendarzowej chronologii, jak nasza relacja; rozumiejąc atoli dobrze wymagania natury artystyczno-kompozycyjnej, jakimi powodował się autor, z rozmysłu chcemy odtworzyć jakby kronikarsko bieg zdarzeń, ponieważ w ten sposób zamysł naczelny, idea utworu zostanie wydobyta na światło ze szczególną siłą; mnóstwo wydarzeń pobocznych i drugoplanowych pominiemy przy tym w naszej „uchronologicznionej” rekonstrukcji dzieła, ponieważ całego wprost niepodobna żadnym skrótem objąć - skoro liczy w dwóch tomach ponad 670 stronic. Zresztą postaramy się w omówieniu niniejszym zdać też sprawę z tej sekwencji zajść, jaką urzeczywistnił Alfred Zellermann w swojej epopei. Powstaje tedy - wracamy do wątku - dwór królewski, z rzeszą dworaków, rycerstwa, duchowieństwa, lokajów, z pałacową kaplicą, z salami balowymi, pośród fortecznych blanków, w jakie przeobrażono czcigodne ruiny gmachów azteckich, przebudowawszy ich resztki sposobem architektonicznie bezsensownym. Mając u boku trzech ludzi bezwzględnie mu wiernych, Hansa Mehrera, Johanna Wielanda i Ericha Palatzky'ego (wnet zmienią się oni w kardynała Richelieu, księcia de Rohan i ks. de Montbaron), potrafi „nowy Ludwik” nie tylko utrzymać się na swoim sfingowanym tronie, ale ukształtować toczące się wokół niego życie zgodnie z własnymi zamysłami. A przy tym, i to jest w powieści istotne, historyczne wiadomości byłego Gruppenfuhrera nie są jedynie fragmentaryczne i pełne luk; właściwie takich wiadomości nie posiada on wcale; jego głowa jest nie tyle napchana urywkami historii Francji siedemnastowiecznej, ile rupieciem, wyniesionym z czasów szczeniackich, kiedy to zaczytywał się w powieściach Dumasa poczynając od „Trzech muszkieterów”, a potem, jako wyrostek o „monarchistycznych” (we własnym mniemaniu - a naprawdę sadystycznych tylko) skłonnościach, pochłonął książki Karola Maya. A ponieważ na wspomnienia owych lektur potem nałożyły mu się pożerane łapczywie romanse brukowe, nie historię Francji umie wcielać w życie, lecz tylko ów brutalnie sprymitywizowany, wręcz kretyński galimatias, który ją mu zastąpił i stał się wyznaniem wiary. Właściwie, o ile można się tego domyślić z licznych szczegółów i wspominków rozrzuconych po całym dziele, hitleryzm był dla Taudlitza tylko wyborem z konieczności, jako szansa względnie jeszcze najbardziej mu odpowiadająca, najbliższa „monarchistycznemu” rojeniu. Hitleryzm przybliżał się w jego oczach do średniowiecza - co prawda nie tak, jak by się to jemu najbardziej podobało! Lecz był w każdym razie milszy mu od wszelkiej formy demokracji ustrojowej. Mając zaś swój prywatny, zatajony w III Rzeszy „sen o koronie”, Taudlitz nigdy magnetyzmowi Hitlera nie uległ; nigdy w jego doktrynę nie uwierzył i właśnie dzięki temu nie musiał wcale opłakiwać upadku „wielkich Niemiec”, a jedynie, mając dość sprytu, aby go przewidzieć w porę, zwłaszcza iż nigdy się nie utożsamił z elitą III Rzeszy (choć należał do niej), przygotował się do klęski, jak należało. Jego, znany powszechnie, kult Hitlera nie był nawet skutkiem samozakłamania; Taudlitz grał przez dziesięć lat cyniczną komedię, bo miał swój „własny mit”, obdarzający go odpornością względem hitlerowskiego, i właśnie to było dlań szczególnie wygodne, ponieważ ci wyznawcy „Mein Kampf”, którzy choć trochę starali się brać poważnie doktrynę, niejednokrotnie, jak na przykład Albert Speer, poczuli się później odstrychnięci od Hitlera, natomiast Taudlitz, jako człowiek, który czysto zewnętrznie wyznawał każdego dnia na ten dzień zalecone poglądy, żadną herezją zarazić się nie mógł. Taudlitz wierzy do końca i bez zastrzeżeń tylko w siłę pieniądza i gwałtu; wie, że można ludzi dobrami materialnymi nakłonić do tego, co sobie zaplanuje dostatecznie hojny pan, byle był też należycie twardy i bezwzględny w egzekwowaniu raz zadzierzgniętych zobowiązań. Nie wgląda wcale w to, czy jego „dworacy”, czy ta wielobarwna ciżba, złożona z Niemców, Indian, Metysów, Portugalczyków, doprawdy bierze na serio owo olbrzymie, latami narzucane przedstawienie, które Taudlitz wyreżyserował w sposób dla postronnego widza niewymownie płaski, tępy, szmirowaty, czy i jak ktoś z takich aktorów wierzy w sensowność dworu Ludwików, czy też odgrywa tylko świadomie komedię, licząc na zapłatę, a może i na rozdrapanie „królewskiej szkatuły” po śmierci władcy. Problem taki zdaje się dla Taudlitza nie istnieć. Żywot zbiorowości dworskiej jest w tak jaskrawy sposób jednym fałszerstwem, i to nieudolnym, taką nieautentycznością, że przynajmniej co bystrzejsi ludzie, później przybyli do Paryzji, jak też wszyscy ci, którzy własnymi oczami widzieli powstawanie pseudomonarchy i pseudoksiążat, nie mogą w tym względzie żywić ani przez chwilę wątpliwości. Toteż, zwłaszcza w zaraniu swoim, przypomina królestwo jakby istotę schizofrenicznie rozdartą na dwoje: inaczej mówi się na pałacowych audiencjach i balach, zwłaszcza w pobliżu Taudlitza, inaczej zaś pod nieobecność monarchy i trzech jego zauszników, egzekwujących w sposób bezwzględny (torturami nawet) kontynuowanie gry narzuconej. A jest to gra odziana w niezwykłą świetność, bijąca blaskami już nie skłamanymi, bo strumienie karawanowych dostaw, opłacanych dobrą walutą, na przestrzeni dwudziestu miesięcy wznoszą zamczyste mury, powlekają je freskami i gobelinami, okrywają posadzki wykwintem dywanów, rozstawiają niezliczone sprzęty, lustra, złocone zegary, komody, budują sekretne drzwi i skrytki w ścianach; alkowy, pergole, tarasy, okalają zamek ogromnym, wspaniale utrzymanym parkiem, a dalej częstokołem i fosą, bo każdy, kto będąc Niemcem, jest nadzorczą siłą utrzymywanych w ryzach Indian-niewolników (to z ich trudu i potu powstaje sztuczne królestwo), ten chodzi wprawdzie odziany jak siedemnastowieczny rycerz, lecz nosi za złocistym pasem wojskowy pistolet marki „Parabellum”, ostateczny argument wszelkich sporów między feudalizującym się kapitałem dolarowym a pracą. Jednakże powoli, a zarazem systematycznie monarcha oraz jego zausznicy likwidują w otoczeniu wszystkie objawy i znaki, które demaskowałyby natychmiast fikcyjność dworu i królestwa. Powstaje tedy najpierw specjalny język, w którym mogą być formułowane wszelkie wiadomości, docierające przecież okólnie ze świata zewnętrznego, o tym, na przykład, czy nie zagraża „państwu” jakaś interwencja argentyńskiego rządu, przy czym sformułowania te przekazywane królowi przez dostojników nie śmią obnażać, więc nazywać, niesuwerenności monarchy i tronu. Argentynę na przykład nazywa się zawsze „Hiszpanią” i traktuje ją jako państwo ościenne. Pomału wszyscy tak wrastają w owe sztuczne skóry, uczą się obracać tak swobodnie w świetnych szatach, tak sprawnie powodują mieczem i językiem, że fałsz schodzi niejako głębiej - w osnowy i korzenie tej budowli, owego żywego obrazu. Nadal pozostaje on brednią, lecz teraz już taką, która pulsuje krwią autentycznych pożądań, nienawiści, sporów, rywalizacji, albowiem na fałszywym dworze lęgną się prawdziwe intrygi, bo jednych dworaków usiłują inni obalić, po ich ciałach przybliżyć się do tronu, by przyjąć z rąk króla godności obalonych, więc plotka, trucizna, donos, sztylet rozpoczynają swe skryte, zupełnie realne działanie, jakkolwiek monarchistycznego i feudalnego pierwiastka nadal tkwi w tym wszystkim tyle, ile Taudlitz, nowy Ludwik XVI, umiał go tchnąć we własny sen o władzy absolutnej, odtwarzany przez czeredę byłych esesmanów. Taudlitz przypuszcza, że gdzieś w Niemczech żyje jego siostrzeniec, ostatni osobnik jego rodu, Bertrand Guelsenhirn, który liczył sobie trzynaście lat w chwili klęski Niemiec. Na poszukiwania tego młodzieńca (teraz dwudziestojednoletniego) wysyła Ludwik XVI księcia de Rohan, czyli Johanna Wielanda, jedynego „intelektualistę” w swym otoczeniu, bo Wieland był lekarzem Waffen SS i dokonywał w obozie Mauthausen „prac naukowych”. Scena, w której król udziela księciu sekretnego polecenia, by ten odnalazł chłopaka i przywiózł go na dwór jako infanta, należy do świetniejszych w powieści. Najpierw wykłada monarcha dosyć miłościwie, jak troska się bezdzietnością własną, ze względu na dobro tronu, to jest sukcesji; te wstępne frazy pomagają mu utrzymać się w tonie i dalej; smak prawie obłąkańczy sceny w tym, że teraz król nawet sam przed sobą nie przyznaje się do tego, iż nie jest prawdziwym królem: nie umie wprawdzie po francusku, lecz, posługując się niemieckim, panującym na dworze, twierdzi, jak wszyscy za nim, kiedy na to przyjdzie, że jest mówiącym właśnie po francusku siedemnastowiecznym Francuzem. Nie jest to żaden obłęd, bo właśnie obłędem byłoby teraz przyznać się do niemieckości, chociażby tylko w języku; Niemcy w ogóle nie istnieją, skoro jedynym sąsiadem Francji jest Hiszpania (to znaczy Argentyna)! Kto by odważył się powiedzieć cokolwiek po niemiecku, dając do zrozumienia, że właśnie tak mówi, ryzykuje życie: z rozmowy arcybiskupa Paryża i diuka de Salignac można wnosić (str. 311, t.I), że ks. Chartreuse, ścięty za „zdradę stanu”, w istocie po pijanemu nazwał pałac nie po prostu „burdelem”, lecz „burdelem niemieckim”. Notabene, obfitość francuskich nazwisk w powieści, przypominających żywo nazwy koniaków i win - chociażby taki „markiz Chateau-Neuf du Pape”, mistrz ceremonii! - wynika niechybnie, jakkolwiek tego autor nigdzie nie mówi, stąd, że w pamięci Taudlitza kołatało się, dla łatwo zrozumiałych względów, więcej nazw likierów i wódek aniżeli francuskiej szlachty. Przemawiając do swego wysłannika mówi zatem Taudlitz tak, jak sobie wyobraża, że przemawiałby król Ludwik do zaufanego, wysyłanego w podobnej misji. Nie każe zrzucić fikcyjnych szat księciu panu, lecz, na odwrót, „przebrać się za Anglika lub Holendra”, co oznacza po prostu starania o normalny, współczesny przyodziewek. Słowo „współczesny” paść jednak nie może - należy do takich, które nadwątlająco atakowałyby fikcję królestwa. Nawet dolary są nazywane zawsze „talarami”. Zaopatrzony w poważną ilość gotówki, Wieland jedzie do Rio, gdzie działa handlowy agent „dworu”; uzyskawszy dobre fałszywe dokumenty, płynie wysłannik Taudlitza do Europy. Perypetie jego poszukiwań dzieło przemilcza. Wiemy tylko, że wieńczy je sukces po jedenastu miesiącach i powieść, w właściwej sobie oryginalnej wersji, rozpoczyna się właśnie od drugiej rozmowy pomiędzy Wielandem a młodym Guelsenhirnem, który pracuje jako kelner w dużym hamburskim hotelu. Bertrand (imię to będzie wolno mu zachować: ma, w opinii stryja Taudlitza, dobre brzmienie) słyszy zrazu tylko o stryju-krezusie, który gotów go usynowić, i ten argument wystarczy, by rzucił pracę i pojechał z Wielandem. Podróż tej osobliwej pary, jako introdukcja powieści, spełnia doskonale swoje zadanie, ponieważ chodzi o takie posuwanie się w przestrzeni, które jednocześnie jest jakoby cofaniem się w czasie historycznym: podróżnicy przesiadają się wszak z transkontynentalnego odrzutowca do pociągu, potem do auta, z auta do konnego powozu, aby wreszcie ostatnich 230 kilometrów przebyć wierzchem. W miarę jak niszczy się ubranie Bertranda, „znikają” jego zapasowe sztuki, a w ich miejsce pojawiają się części archaicznej garderoby, zapobiegliwie przygotowane i podkładane na takie okazje przezWielanda, przy czym ów jednocześnie przedzierzga się w księcia de Rohan. Ta metamorfoza nie jest bynajmniej jakąś makiaweliadą - zachodzi, od postoju do postoju, z dziwaczną prostotą: można się domyślić (później w tym się upewnimy), że Wieland przebieranki takie, tyle że nie aż na raty, przechodził już wielokrotnie jako totumfacki poseł Taudlitza. Gdy więc Wieland, który do Europy pojechał jako pan Heinz Karl Muller, staje się zbrojnym i konnym księciem de Rohan, analogicznej przemianie, zewnętrznej przynajmniej, podlega i Bertrand. Bertrand jest oszołomiony i ogłupiały. Jechał do stryja, o którym dowiedział się, że to pan ogromnych włości, porzucił zawód kelnera, by stać się dziedzicem milionów, a wprowadzają go teraz w krąg kolorowej komedii czy farsy, której nie może zrozumieć. Pouczenia, jakich Wieland-Muller-de Rohan udzielał mu po drodze, powiększają tylko zamęt panujący w jego głowie. Raz wydaje mu się, że towarzysz zwyczajnie z niego kpi, raz, że pcha go do zguby, to znów, że wtajemniczają go w małą cząstkę niepojętej afery, której całości poznać na razie nie może; przyjdą chwile, w których będzie bliski obłędu. Pouczenia nie są wszak nigdy nazwaniem rzeczy po imieniu; ta instynktowna mądrość jest własnością wspólną dworu. „Trzeba - głosi de Rohan - zachowywać formy, jakich wymaga stryj (»pan stryj«, potem »JWielmożny«, nareszcie - »Jego Wysokość«!); imię jego brzmi »Ludwik«, a nie »Zygfryd« - tego ostatniego nie wolno nigdy wymawiać. Odłożył je na bok - tak być musi!” - oświadcza Muller, stając się księciem. „Majątek” przekształca się w „latyfundia”, a te - w „państwo” - tak, po trochu, podczas długich dni konnej jazdy przez dżunglę, a potem, w ciągu ostatnich godzin, przebytych w złoconej lektyce, niesionej przez ośmiu nagich, muskularnych Metysów, widząc z jej okna orszak konnych rycerzy w szyszakach, Bertrand przekonuje się o prawdzie słów zagadkowego towarzysza. Potem przerzuca podejrzenia o szaleństwo na niego właśnie i liczy już tylko na widzenie ze stryjem, którego zresztą prawie nie pamięta - widział go po raz ostatni jako dziewięcioletni malec. Lecz spotkanie jest ośrodkiem wspaniałej, efektownej uroczystości, stanowiącej amalgamat wszelkich ceremonii, rytów i obyczajów, jakie był w stanie zapamiętać Taudlitz, więc chór śpiewa i grają srebrne fanfary, więc wchodzi król w koronie, a przedtem lokaje wołają przeciągle „król!”, „król!” - odmykając rzeźbione podwoje; Taudlitza otacza dwunastu „parów królestwa” (których wskutek omyłki pożyczył, gdzie nie należało) i następuje podniosła chwila - Ludwik krzyżem żegna synowca, nazywa go swym Infantem i daje mu do ucałowania pierścień, dłoń i berło. Gdy zaś pozostają sami na śniadaniu, obsługiwani przez wyfraczonych Indian, wobec cudownego widoku, co roztacza się z wysokości zamku na park i bijące w nim świetliste szeregi wodotrysków, Bertrand, patrząc na ów przepych, to znów na odległy pas majaczącej okrutną zielenią dżungli, która otacza całą posiadłość, nie ma po prostu odwagi pytać stryja o cokolwiek i gdy ten łagodnie go tak poucza, poczyna mówić mu: „Najjaśniejszy Panie”... „Tak trzeba... tego wymagają wyższe racje... moje dobro w tym i twoje...” - miłościwie mówi doń Gruppenfuhrer SS w koronie. Niezwykłość tej książki bierze się stąd, że jest ona zespoleniem takich elementów, które wydają się absolutnie do siebie nieprzystające. Albo coś jest autentyczne, albo nieautentyczne, albo fałszywe, albo prawdziwe, albo jest grą udawaną, albo spontanicznym życiem, a tu mamy przed sobą skłamaną prawdę i autentyczny nieautentyk, a więc to, co jest naraz i prawdą, i fałszem. Gdyby dworacy starego Taudlitza tylko odgrywali swoje role, dukając wyuczone na pamięć teksty, mielibyśmy przed sobą martwe, kukiełkowe widowisko, lecz oni sobie formę przyswoili, każdy po swojemu w nią wrósł, i tak już przywykli do niej przez lata, że teraz, kiedy wnet po przyjeździe Bertranda poczynają spiskować przeciw Taudlitzowi, już nie potrafią całkowicie wyzwolić się z narzuconych schematów, tak że sam spisek również jest dziwaczną mieszaniną psychologiczną, niby tort z powidłami, zakalcem, makaronem i trupkami myszy, co się orzechami podławiły. Albowiem autentyczną swoją pasję, rzetelną namiętność panowania oblekł był Gruppenfuhrer w zlepek nonsensownie poprzekręcanych wspomnień o historii francuskich Ludwików, historii branej z trzeciej ręki - romansideł sensacyjno-awanturniczych; na wstępie posłuszeństwa dla swojej manii nie wymuszał, bo nie mógł, a jedynie opłacał je, i w tym czasie musiał udawać, że nie słyszy, co byli szoferzy, podoficerowie, wachmani SS o nim i o tej całej „imprezie” mówią tuż za jego plecami; a miał tyle rozsądku, by wszystko to spokojnie ścierpieć - do momentu, w którym było mu już łatwo strachem, przymusem, torturą zdobywać posłuch; wtedy to zarazem dolary, jedyny czar dotychczasowy, stały się „talarami”... Ta prymitywna faza składanki, niejako prehistoria królestwa, nie jest w powieści pokazana inaczej, niż w strzępkach przypadkowych rozmów - a warto pamiętać, że za takie wspominki można drogo zapłacić. Akcja powieści zaczyna się w Europie, gdy niewiadomy wysłannik kaptuje młodego kelnera Bertranda, i dopiero w drugiej części narracja pozwala nam domyślać się tego, cośmy dotąd usiłowali odtworzyć. Oczywiście byli żandarmi, obozowi strażnicy i lekarze, kierowcy i strzelcy wozów pancernych dywizji SS „Grossdeutschland”, jako dworacy, książęta i duchowni dworu Ludwika XVI, to tak koszmarna, takim obłędem buchająca mieszanina, tak nie przystająca do niepisanych ról, jak to w ogóle jest możliwe, ale też oni wszyscy nie tyle źle grają dobrze ułożone role, bo tych nigdy nie było, ile po swojemu, w sposób często kretyński, przecież radzą sobie z zadaniem, jako że nic innego nie są w stanie uczynić... A ponieważ to, co było fałszywe już w powiciu, oni fałszywie i tępo odgrywają, powinna powstać taka miszkulancja. która uczyniłaby książkę jednym stekiem bredni. Tak jednak wcale nie jest, ponieważ tym hitlerowskim oprawcom było może kiedyś i głupio naciągać na grzbiety kardynalskie purpury, fiolety biskupie i blachy złocone pancerzy, lecz już mniej głupio było im, bo zabawnie, przemianować prostytutki z marynarskich burdeli na swoje książęce małżonki, gdy szło o panów świeckich, albo na księżniczki i hrabiny-nałożnice, gdy szło o duchowieństwo króla Ludwika. Jakoż role te im nawet samym zasmakowały; tonąc w fikcyjnym dostojeństwie, wszelka taka kreatura lubowała się nim i pyszniła, a zarazem podciągała się do takiego ideału świetnej osobistości, jaki mogła wymyślić. Toteż owe partie powieści, w których dochodzą do głosu owe byłe zbiry w duchownych kapeluszach i w żabotach koronkowych, są niewiarygodnymi wprost pokazami psychologicznej sprawności autora. Hołysze ci cierpią ze swych stanowisk rozkosz, obcą autentyzmowi arystokratów, bo w dwójnasób spotęgowaną tym, co można najprościej określić jako uszlachcenie czy wręcz uprawomocnienie zbrodni. A to, gdyż łotr owoce zła spożywa z najwyższą uciechą dopiero, kiedy czyni to w majestacie prawa; tym etatowym zawodowcom sadyzmu kacetowego wyraźną satysfakcję sprawia możliwość repetowania niejednej z dawniejszych praktyk - w aureoli i glorii dworskiego przepychu, w jego świetle, potęgującym niejako każdy plugawy czyn: dlatego właśnie, robiąc rzeczy haniebne, wszyscy oni już własnowolnie starają się o to, żeby przynajmniej w słowach nie wypaść zbiskupiej czy książęcej roli. Gdyż dzięki temu hańbią zarazem i całą majestatyczną symbolikę owych najwyższych godności, którymi się przyozdobili. Dlatego też zazdroszczą ci najtępsi, jak Mehrer, księciu de Rohan, który potrafi tak zgrabnie usprawiedliwić swoją słabość do znęcania się nad indiańskimi dziećmi, że zadawanie im tortur przemianowuje na czynność ze wszech miar „dworską”, niejako w najwyższym stopniu właściwą. (Nawiasem mówiąc, wszystkich Indian zwie się konsekwentnie „Murzynami”, bo niewolnik-Murzyn „lepiej leży w stylu”.) Rozumiemy też starania o kapelusz kardynalski - Wielanda (księcia de Rohan): już tylko tego jednego mu niedostaje, żeby mógł uprawiać swoje zwyrodnialcze igraszki - jako jeden z namiestników samego Pana Boga na ziemi. Co prawda, Taudlitz mu tego przywileju odmawia: jak gdyby zdawał sobie sprawę z otchłani ohydy, stojącej za tym uroszczeniem Wielanda. Gdyż Taudlitz w owej grze inaczej gustuje: on nie chce być współświadomym obecnego wyniesienia oraz dawnej przeszłości esesowskiej, ponieważ miał „inny sen, inny mit” - on łaknie królewskiej purpury prawdziwej, więc wielandowski sposób korzystania z okoliczności odtrąca z gniewem rzetelnego oburzenia. Mistrzostwo autora - w ukazaniu niezwykłej rozmaitości łotrostw ludzkich, owego bogactwa, różnopostaciowości zła, które wcale nie daje się sprowadzić do jakiejś jedynej, prostej formuły. Taudlitz nie jest bowiem od Wielanda ani o włos „lepszy”, jest tylko zajęty czymś innym, bo dąży do - niemożliwej, lecz zupełnej - transfiguracji. Stąd też jego „purytanizm”, który tak ma mu za złe najbliższe otoczenie. Co się tyczy dworaków, widzimy, że starali się być nimi - z odmiennych powodów... a potem, kiedy w dziesięciu jęli knuć spisek przeciw monarsze-Gruppenfuhrerowi, chcąc go okraść z kufra pełnego dolarów, a też i zamordować, przecież było im żal, że rozstaną się z senatorskimi krzesłami, tytułami, orderami, godnościami, więc byli w istnej matni. Nie chcieli zarżnąć starego i uciec z łupem, chociaż właśnie chcieli; i nie tylko dotychczasowe pozory hamowały ich knowania. Oni w niemożliwość swej dostojnej pozycji, chwilami już sami wierzyli, ponieważ ta niemożliwość w najwyższym stopniu im odpowiadała, przeszkadzało zaś (to wprawdzie obłęd, ale doskonale logiczny, w psychologicznej konsekwencji sprawdzalny) im najbardziej już nie rozeznanie, jako pamięć, że nie są tymi, za jakich się podają, ale po prostu owo bezwzględne okrucieństwo Taudlitza jako monarchy: gdyby z niego Gruppenfuhrer SS tak w każdym calu nie wyłaził, gdyby nie dawał im tak - milcząc- do zrozumienia, że oni wszyscy są z niego, z aktu jego woli i chwilowej łaski, toby pewno trwalszą się okazała żywotność Francji Andegawenów w argentyńskim interiorze. A więc, doprawdy, aktorzy mieli już za złe reżyserowi widowiska - jego niewystarczającą autentyczność; ta banda chciała być plus monarchique, niż jej na to sam monarcha zezwalał... Naturalnie - byli wszyscy w błędzie, bo nie mogli zestawić siebie, w tych rolach, z prawdziwą, lepszą autentycznością wspaniałego dworu; nie mogąc się należycie podciągnąć do wysokich ról, przecież uczynili je swoimi, życiowymi, każdy włożył we własną to, co miał i mógł, czym mu dusza śpiewała. Nie ma przy tym mowy o sztucznej koturnowości, widzimy przecież nieraz, jak ci diukowie odzywają się do swoich diuszes, jak markiz de Beaujolais (były Hans Wehrholz) grzmoci swoją małżonkę i jak jej wypomina kurewską przeszłość. W tych scenach wysiłek pisarza zmierza do uprawdopodobnienia tego, co wydaje się tak absolutnie nieprawdopodobne - kiedy tylko streszczane. Zapewne, owe kreatury po trosze męczą się przedstawieniami, które muszą dawać, a już szczytem wszystkiego są ci, co odgrywają wysokie duchowieństwo Kościoła rzymskokatolickiego. Katolików w kolonii w ogóle nie ma, a o jakiejkolwiek religijności byłych esesmanów niepodobna mówić; utarło się więc, że tak zwane nabożeństwa w pałacowej kaplicy są niezwykle krótkie i sprowadzają się do śpiewnego odczytania kilku wersetów z Biblii; sugerował ten też i ów monarsze, że właściwie można by i takie służby boże zlikwidować, lecz Taudlitz okazał się nieubłagany; zresztą obaj kardynałowie, arcybiskup Paryża i pozostali biskupi przecież tak właśnie „usprawiedliwiają” swoje wysokie tytuły, ponieważ tych kilka minut tygodniowo - potwornej parodii mszy - uzasadnia przede wszystkim w ich własnych oczach prawa do piastowania kościelnych dostojeństw; więc jakoś to wszystko razem godzą, i trwają przy ołtarzach przez minuty, aby sobie wetować to godzinami przy biesiadnych stołach i pod baldachimami łożnic wspaniałych. Dlatego też pomysł owego aparatu projekcyjnego, przeszmuglowanego (z niewiedzą króla!) do pałacu z Montevideo, którym w piwnicy zamkowej wyświetla się pornograficzne filmy, przy czym funkcje operatora pełni arcybiskup Paryża (onże były szofer gestapo Hans Schaeffert), a taśmy pomaga mu zmieniać kardynał du Sauterne (eksintendent), ów pomysł jest zarazem makabrycznie śmieszny i wiarygodny - jak wszystkie inne elementy tej tragifarsy, która może dlatego trwać, bo nic nie jest w stanie podważyć jej od wnętrza. Ludziom tym już się po prostu wszystko ze wszystkim godzi, wszystko im do wszystkiego pasuje, i nie wolno się temu dziwić, kiedy się wspomni na przykład sny niektórych - bo czyż komendant III bloku z Mauthausen nie miał „największej kolekcji kanarków w całej Bawarii”, którą tęsknie wspomina, i czy nie próbował karmić tych kanarków podług zalecenia pewnego kapo, który go zapewniał, że kanarki, żywione ludzkim mięsem, najpiękniej śpiewają? Więc to jest zbrodniczość doprowadzona do takiego stopnia samoniewiedzy, że właściwie chodzi o byłych morderców niewinnych, gdyby kryterium zbrodniczości człowieka zasadzało się wyłącznie na autodiagnozie, na samodzielnym rozpoznaniu win. Być może, w niejakim sensie kardynał du Sauterne wie, że prawdziwy kardynał nie tak się zachowuje, że on pewno wierzy w Boga i raczej nie gwałci indiańskich chłopaczków, służących w komżach do mszy, lecz ponieważ w promieniu czterystu mil nie ma na pewno żadnego innego kardynała, refleksja taka nie doskwiera mu wcale. Kłamstwo, żywiąc się kłamstwem, daje w efekcie tę rozplenioną bujność form, która przewyższa wszelki obraz autentycznego dworu jako diagnoza ludzkiego zachowania, bo jest niejako podwójnie naraz wiarygodna. Autor nie pozwala sobie na najmniejsze przerysowania i realizm rzeczytrwa niewzruszony; kiedy powszechne pijaństwo przekracza pewną granicę, koronowany Gruppenfuhrer zawsze oddala się do swych apartamentów, bo wie, że stare, wachmańsko-esesowskie nawyki brać będą górę nad pozorem ogłady i z pijackiej czkawki poczną wyskakiwać te zarazem groteskowe i koszmarne powiedzonka, których wyrazistość wynika z kontrastu, aż dławiącego, mentalności przybranej i realnej. Właściwie cała genialność Taudlitza, gdyby tak wolno rzec - w tym, że miał on taką odwagę i siłę konsekwencji, aby „domknąć” system, który stworzył. Ten system, przeraźliwie kaleki, funkcjonuje tylko dzięki swojej hermetyczności jednak, gdyż jeden podmuch realnego świata byłby jego totalnym zagrożeniem. I właśnie kandydatem na zagrażającego jest młody Bertrand, który nie czuje w sobie wszakże dostatecznej siły, by przemówić prawdziwym głosem przerażenia, nazywającego rzeczy po imieniu. Bertrand tej najprostszej ewentualności, która całość rzeczy wykłada, nie śmie wziąć pod uwagę. Po prostu ordynarne, latami kontynuowane, systematyczne, natrząsające się ze zdrowego rozsądku kłamstwo? Nie; nigdy; już raczej pospólna paranoja albo jakowaś niepojęta, tajemna gra o niewiadomym mu przeznaczeniu, o racjonalnej podszewce, opatrzona rzetelnymi, pełnymi sensu motywami, wszystko, byle nie czyste łgarstwo, samo sobą zachwycone, w siebie zapatrzone, sobą bezgranicznie rozdęte. Konstatacja, jakiej poświęciliśmy nasz wywód, jest dlań niedostępna. Bertrand tedy kapituluje zrazu: daje się przyodziać w szaty następcy tronu, wyuczyć dworskiej etykiety, to jest owego rudymentarnego zbioru ukłonów, gestów, słów, który wydaje mu się dziwacznie znajomy, nic osobliwego, ponieważ on też czytał podobne brukowe romanse i pseudohistoryczne powieścidła, co były natchnieniem króla i jego mistrza ceremonii. Jest wszelako oporny, chociaż nie zdaje sobie sam sprawy z tego, jak jego bezwład, jego bierność, drażniące nie tylko dworaków, ale i króla, są wyrazem instynktownego sprzeciwu wobec sytuacji, wymuszającej na nim potulne zidiocenie. Bertrand nie chce utonąć w fałszerstwie, chociaż sam nie pojmuje, z jakich źródeł płynie jego opór, więc tylko zarabia na docinki, na uwagi ironiczne, na owe majestatyczno-kretyńskie odezwania się gości, szczególnie podczas drugiej wielkiej uczty, kiedy to król, rozwścieczony podtekstem ślamazarnych niby słów Bertranda, słów, których ukrytej złośliwości chłopiec sam nie domyślił się od razu, kiedy więc król zaczyna wówczas - w ataku prawdziwej furii - ciskać w niego gnatami ogryzanej właśnie pieczeni, przy czym jedna część sali sekunduje rozwścieczonemu aprobującym rechotem, ciskając w biedaka zatłuszczonymi kośćmi, porywanymi ze srebrnych talerzy, podczas kiedy druga milczy w niepokoju, niepewna, czy aby Taudlitz swym ulubionym sposobem nie zastawił na obecnych jakiejś pułapki, czy nie działa w zmowie z infantem?