Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Doskonała Próżnia 3 page

 


„SEXPLOSION”

Simon Merril

(Walker and Company - New York)

 

Jeżeli wierzyć autorowi - a coraz częściej każą nam wierzyć autorom Science Fiction! - obecny przy­bór seksu stanie się potopem w latach osiemdziesią­tych. Lecz akcja powieści „Seksplozja” rozpoczyna się w dwadzieścia lat później - w Nowym Jorku, zawa­lonym zaspami podczas srogiej zimy. Starzec niezna­nego nazwiska, brnąc przez śniegi, obijając się o ka­dłuby zasypanych samochodów, dociera do martwego wieżowca, kluczem wyjętym z zanadrza, ogrzanym ostatnią resztką ciepła, otwiera żelazne wrota i scho­dzi do podziemi, a jego wędrówka i wtrącone w nią strzępy reminiscencji - to już cała powieść. To głuche podziemie, po którym błąka się promyk latarki, drżącej w ręku starca, było ni to muzeum, ni to działem ekspedycji (a raczej sekspedycji) potęż­nego koncernu - w latach, w których Ameryka raz jeszcze dokonała inwazji Europy. Na pół rzemieślni­cza manufaktura Europejczyków starła się z nieubła­ganym chodem taśmowej produkcji i naukowo-techniczny kolos postindustrialny natychmiast zwyciężył. Na placu boju pozostały trzy konsorcja - GENERAL SEKOTICS, CYBORDELICS oraz LOVE INCORPORATED. Gdy szczytowała produkcja tych gigantów, seks - z prywatnej rozrywki, gimnastyki zbiorowej, z hobby i chałupniczego kolekcjonerstwa - zamienił się w filozofię cywilizacyjną. MacLuhan, który jako krzepki staruch dożył jeszcze tych czasów, udowodnił w swojej GENITOCRACY, że właśnie takie było prze­znaczenie ludzkości, gdy wstąpiła na drogę technicz­ną, że już antyczni wioślarze, przykuci do galer, że drwale Północy ze swymi piłami, że parowa maszyna Stephensona, swoim cylindrem i tłokiem, wyznaczyły rytm, kształt i sens ruchów, z jakich składa się seks, to jest sens człowieka. Gdyż bezosobowy przemysł USA wchłonął pozycyjne mądrości Wschodu i Zacho­du, uczynił z okowów średniowiecznych pasy niecno­ty, zaprzągł sztukę do projektowania spółkowców, seksariów, magnopenów, megaklitów, waginetek, pornotek, puścił w ruch wysterylizowane konwejery, z których schodzić poczęły sadomobile, kohabitory, do­mowe sodomniki i publiczne gomorkady, a zarazem uruchomił badawcze instytuty naukowe, żeby podjęły walkę o wyzwolenie płci od służb podtrzymania ro­dzaju. Seks przestał być modą, bo stał się wiarą, orgazm - bezustannym obowiązkiem, jego liczniki, z czerwony­mi strzałkami, zajęły miejsce telefonów w biurze i na ulicy. Kim był wtedy starzec, błąkający się przejścia­mi podziemnych hal? Radcą prawnym GENERAL SEXOTICS? Wspomina przecież sławne procesy, co oparły się o Sąd Najwyższy, bitwę o prawo powiela­nia - manekinami - fizycznego wyglądu sławnych osób, poczynając od First Lady USA. GENERAL SEXOTICS wygrała kosztem dwunastu milionów dola­rów i oto błędne światło latarki odbija się w przyku­rzonych plastykowych kloszach, pod którymi trwają pierwsze filmowe gwiazdy i pierwsze panie świato­wego towarzystwa, księżniczki i królowe we wspa­niałych toaletach, bo podług sentencji wyroku nie wol­no było ich wystawiać inaczej. W ciągu dekady przeszedł syntetyczny seks piękną drogę od pierwszych modeli, nadmuchiwanych i na­kręcanych ręcznie, aż do prototypów z termoregulacją i sprzężeniem zwrotnym. Oryginały albo zmarły daw­no, albo są zgrzybiałymi staruchami, lecz teflon, nylon, dralon i Sexofix oparły się działaniu czasu i jak w mu­zeum figur woskowych, wyrwane z mroku światłem latarki, wytworne damy uśmiechają się nieruchomo do błądzącego starca, trzymając w uniesionej dłoni kasetę ze swoim syrenim tekstem (wyrok Sądu Naj­wyższego wzbraniał sprzedawcy włożenia taśmy do manekina, ale każdy nabywca mógł to prywatnie uczy­nić w domu). Powolny chwiejny krok starego samotnika wzbija kłęby pyłu, przez które bladą różowizną przeświecają z głębi sceny grupowego erosa, niektóre trzydziesto­osobowe, podobne do wielkich strucli lub do staran­nie zaplecionych kołaczy. Może to sam prezes GENE­RAL SEXOTICS idzie przejściami pośród gomorkad i przytulnych sodomników, może główny projektant koncernu, ten, co uczynił genitokształtną całą Amery­kę najpierw, a potem świat cały? Oto wizuaria z ich nastawniami i programami, z tą ołowianą plombą cen­zury, o którą toczyły się sprawy na sześciu wokan­dach, oto sterty pojemników, gotowych do wysyłki w kraje zamorskie, pełne japońskich kul, olisbosów, maści przedpieszczotowych i tysiąca podobnych arty­kułów, zaopatrzonych w instrukcje i książki obsługi. Była to era demokracji nareszcie ziszczonej: wszy­scy mogli wszystko - ze wszystkimi. Słuchając pora­dy własnych futurologów, konsorcja, wbrew przeciw-kartelowej ustawie podzieliwszy między siebie po ci­chu ziemski rynek, oddały się specjalizacji. GENERAL SEXOTICS dążyła do równouprawnienia normy i de­wiacji, a pozostałe dwa koncerny inwestowały w auto­matyzację. Flagelliczne cepy, bijalnie, młockarnie po­jawiły się prototypami, aby przekonać publiczność, że o nasyceniu rynku nie ma mowy, bo potrzeb wielki przemysł, jeśli jest naprawdę wielkim przemysłem, nie zaspokaja po prostu: on je stwarza! Dawne środki domowego porubstwa przyszło złożyć tam, gdzie zna­lazły się krzemienie i pałki neandertalczyków. Uczone gremia ułożyły sześcio- i ośmioletnie kursy, potem stu­dia wyższej szkoły obojga erotyk, wynalazły neurosexator, a potem dławiki, tłumiki, masy izolacyjne i specjalne pochłaniacze dźwięku, żeby jedni lokatorzy nie zakłócali innym spokoju ani rozkoszy nieopa­nowanymi wywrzaskami. Lecz dalej trzeba było iść, śmiało a bezustannie na­przód, ponieważ stagnacja jest śmiercią produkcji. Planowano już i modelowano Olimp do indywidualne­go użytku, już pierwsze androidy o postaciach bogiń i bogów greckich formowano z plastyków w rozjarzo­nych atelier CYBORDELICS. Mówiło się też o anio­łach, utworzywszy finansową rezerwę na procesy z Ko­ściołami, nadto pozostawały do rozwiązania pewne kwestie techniczne: z czego skrzydła; naturalne pie­rze może łaskotać w nos; czy mają być ruchome; czy to nie przeszkadza; co z aureolą, jaki wyłącznik jej świecenia i gdzie go umieścić - etc. Wtedy uderzył grom. Owa substancja chemiczna, zwana - kodowo - NOSEX - została zsyntetyzowana już dawno, bodajże w latach siedemdziesiątych. O jej istnieniu wiedzia­ło grono wtajemniczonych fachowców. Preparat ten uznano zrazu za rodzaj tajnej broni, a sporządziły go laboratoria niewielkiej firmy związanej z Pentago­nem. Zastosowanie NOSEXU jako aerozolu mogło, w samej rzeczy, zdziesiątkować populację każdego kra­ju, ponieważ preparat ten, zażyty w ilości ułamków miligrama, znosił wszystkie doznania towarzyszące aktom płciowym. Akt ów był wprawdzie dalej możli­wy, lecz tylko jako rodzaj pracy fizycznej, dosyć wy­czerpującej, niby wyżymanie, pranie czy maglowanie. Potem znów wentylowano projekt użycia NOSEXU dla przyhamowania eksplozji demograficznej w Trze­cim Świecie, lecz uznano ten projekt za niebezpiecz­ny. Jak przyszło do ogólnoświatowej katastrofy - nie wiadomo. Czy doprawdy składy NOSEXU wyleciały w powietrze wskutek krótkiego spięcia i pożaru zbior­nika z eterem? Czy w grę wchodziła akcja przemysło­wych wrogów trzech kompanii, władających rynkiem? Czy też może maczała w tym palce jakaś organizacja wywrotowa, ultrakonserwatywna bądź religijna? Od­powiedzi nie poznamy. Znużony wędrówką po milowych podziemiach sta­rzec, przysiadłszy na gładkich kolanach plastykowej Kleopatry, ale uprzednio zaciągnąwszy jej hamulec, zmierza myślą - jak ku przepaści - ku wielkiemu krachowi 1998 roku. Publiczność z dnia na dzień od­wróciła się w odruchu repulsji od wszystkich produk­tów, co zawalały rynek. To, co wczoraj kusiło, dziś było tym, czym jest widok siekiery dla utrudzonego drwala, czym balia dla praczki. Wiekuisty (zdawało się) czar, owo zaklęcie, nałożone przez biologię na ród ludzki, prysło. Odtąd pierś przypominała już tylko o tym, że ludzie - to ssaki, nogi - o tym, że mogą chodzić, pośladki - że jest i na czym usiąść. Nic wię­cej, ale to zupełnie nic! Szczęśliwy MacLuhan, że nie dożył tej katastrofy, on, który w swych kolejnych dzie­łach wyinterpretował katedrę i kosmiczną rakietę, sil­nik odrzutowy, turbinę, wiatrak, solniczkę, kapelusz, teorię względności, nawiasy matematycznych równań, zera i wykrzykniki jako surogaty i namiastki owej jedynej czynności, która jest doznaniem istnienia w stanie czystym. Argumentacja ta straciła moc w godzinach. Ludz­kości zagroziło bezpotomne wymarcie. Zaczęło się od ekonomicznego kryzysu, wobec którego ten z roku 1929 był fraszką. Podpaliła się i zginęła w płomie­niach, jako pierwsza, cała redakcja PLAYBOYA; gło­dowali i skakali z okien pracownicy lokali stripteasowych; zbankrutowały ilustrowane wydawnictwa, wy­twórnie filmowe, wielkie konsorcja reklamy, instytu­ty piękności, zatrzeszczał cały przemysł kalotechniczno-perfumeryjny, potem bieliźniarski, w roku 1999 Ameryka liczyła 32 miliony bezrobotnych.



Co teraz zdolne było jeszcze zainteresować publicz­ność? Pasy przepuklinowe, syntetyczne garby, siwe peruki, trzęsące się postaci w wózkach paralitycznych, bo tylko one nie kojarzyły się z wysiłkiem seksualnym, tą zmorą, tą mordęgą, tylko one zdawały się gwaran­tować erotyczną niezagrażalność, więc wytchnienie i spokój. Albowiem rządy, świadome niebezpieczeń­stwa, przystąpiły do mobilizacji wszystkich sił, żeby ratować gatunek. Z łamów prasy apelowano do rozu­mu, do poczucia odpowiedzialności, kapłani wszystkich wyznań występowali w telewizji ze szczytną perswa­zją, przypominając o wyższych ideałach, lecz ten chór autorytetów był wysłuchiwany przez ogół niechętnie. Nie pomagały wezwania, namowy wzywające ludz­kość, żeby się przemogła. Wyniki byty nędzne: jeden tylko, wyjątkowo karny, naród japoński, poszedł, za­cisnąwszy zęby, za takimi wskazaniami. Jęto wtedy ustanawiać specjalne bodźce materialne, honorowe dy­plomy i wyróżnienia, premie, nagrody, odznaczenia, ordery i konkursy fornikacyjne; gdy i ta polityka zbankrutowała, przyszło do nieodzownych represji. Lecz z kolei ludność całych prowincji jęła wymigiwać się od obowiązku prokreacyjnego, młodzież dekowała się po okolicznych lasach, starsi przedstawiali fałszy­we świadectwa niemocy, społeczne komisje kontroli i nadzoru podgryzało przekupstwo, każdy był gotów kontrolować ewentualnie sąsiada, czy się nie wykręca, ale sam, jak tylko mógł, unikał tej męczącej pracy. Czas katastrofy jest już tylko wspomnieniem, przepływającym przez umysł samotnego starca na kolanach Kleopatry w podziemiu. Ludzkość nie zginęła; obec­nie płodzenie zachodzi sposobem sanitarno-sterylnym i higienicznym, przypominając jakieś szczepienia; po latach ciężkich prób zapanowała tedy niejaka stabili­zacja. Lecz kultura nie znosi próżni; a przeraźliwe ssa­nie w obrębie pustki, spowodowanej implozją seksu, wprowadziło na to miejsce opustoszałe - gastronomię. Dzieli się ona na normalną i sprośną; istnieją perwer­sje obżarskie, albumy restauracyjnej pornografii, a przyjmowanie posiłków w pewnych pozycjach ucho­dzi za niewymownie wszeteczne. Nie wolno na przy­kład spożywać owoców na klęczkach (lecz właśnie o tę wolność walczy sekta zboczeńców-klęczycieli), nie wol­no szpinaku ani jajecznicy jeść z nogami zadartymi do powały. Lecz istnieją - rozumie się! - tajne lo­kale, w których znawców i smakoszy czekają sprośne widowiska; na oczach widzów specjalni rekordziści zażerają się tak, że patrzącym ślina cieknie po brodzie. Z Danii przemyca się albumy pornożywieniowe, w któ­rych są istne horrenda - łącznie z konsumpcją jajecz­nicy przez rurkę, podczas kiedy konsument, wiercąc palcami w ostro czosnkowanym szpinaku i zarazem wąchając paprykę roztartą z gulaszem, leży na stole, owinięty w obrus, mając nogi związane sznurem, pod­czepionym do maszynki z kawą, zastępującej w tej orgii - żyrandol. Nagrodę Feminy zdobyła w tym ro­ku powieść o facecie, który najpierw nacierał podłogi pastą truflową, potem zaś zlizywał ją, uprzednio wy­tarzawszy się do syta w spaghetti. Zmienił się też ideał urody: teraz należy być stutrzydziestokilogramowym tłuściochem, bo świadczy to o niezwykłej wydolności przewodu pokarmowego. Zaszły zmiany i w modzie: kobiet w ogóle niepodobna odróżnić od mężczyzn po­dług stroju. W parlamentach co oświeceńszych państw dyskutuje się atoli kwestię, czy byłoby możliwe szkol­ne uświadamianie dzieci o tajnikach procesów tra­wiennych? Jak dotąd, temat ten, że nieprzyzwoity, ob­łożony jest hermetycznym tabu. I wreszcie nauki biologiczne zbliżyły się do likwida­cji płci, zbędnego przeżytku prehistorycznego. Płody będą poczynane syntetycznie i hodowane podług pro­gramów genowej inżynierii. Wyrosną z nich osobniki bezpłciowe, i to dopiero położy kres koszmarnym wspo­mnieniom, co wciąż kołaczą się jeszcze w pamięci wszystkich, którzy przeżyli katastrofę seksu. W jas­nych laboratoriach, tych świątyniach postępu, powsta­nie wspaniały hermafrodyt, a raczej bezpłciowiec, i ludzkość, odcięta od dawnej hańby, będzie się mogła coraz smaczniej zażerać wszelkim owocem - tylko gastronomicznie zakazanym.


„GRUPPENFUHRER LOUIS XVI”

Alfred Zellermann

(Suhrkampf Verlag)

 

„Gruppenfuhrer Louis XVI” to debiut powieściowy Alfreda Zellermanna, znanego historyka literatury, niemal sześćdziesięciolatka, doktora antropologii i czło­wieka, który regnum hitlerianum przeżył w Niem­czech, na wsi u swoich teściów, odsunięty podówczas od uniwersyteckich godności, więc jako bierny obser­wator żywota Trzeciej Rzeszy; odważamy się nazwać tę powieść utworem znakomitym, dodając, iż chyba tylko taki Niemiec, z takim kapitałem życiowych do­świadczeń - i taką wiedzą teoretyczną o literatu­rze! - mógł ją napisać. Wbrew tytułowi, wcale nie mamy przed sobą utwo­ru fantastycznego. Miejscem akcji jest Argentyna w pierwszej dekadzie po zakończeniu wojny świato­wej. Pięćdziesięcioletni Gruppenfuhrer Siegfried Taudlitz, uciekinier z rozbitej i okupowanej Rzeszy, do­staje się do Ameryki Południowej, uwożąc z sobą część „skarbu” zgromadzonego przez osławioną Akademię SS („Ahnenerbe”) pod postacią obitego stalowymi wstęgami kufra, pełnego banknotów dolarowych. Ze­brawszy wokół siebie grupę innych uciekinierów z Nie­miec, a też rozmaitych obieżyświatów i awanturników, zaangażowawszy nadto, do służb zrazu bliżej nie okre­ślonych, kilkanaście kobiet wątpliwego prowadzenia (niektóre wykupuje sam Taudlitz z publicznych do­mów w Rio de Janeiro), organizuje były generał SS wyprawę w głąb argentyńskiego interioru, ze spraw­nością poświadczającą jego talenty sztabowego oficera.

W okolicy oddalonej o kilkaset mil od ostatnich miejsc cywilizowanych odnajduje ta wyprawa ruiny liczące sobie co najmniej dwanaście wieków, ruiny bu­dowli wzniesionych podobno przez drużyny azteckie; w nich się też osiedla. Skuszeni możliwością niejakiego zarobku ściągają do tego miejsca, nazwanego od razu (a niezrozumiale jeszcze) „Paryzją” przez Taudlitza - Indianie i Metysi z okolicy. Były Gruppenfuhrer czyni z nich sprawne grupy robocze, nadzorowane przez jego zbrojnych. Po upływie kilku lat wyłania się z ta­kich poczynań kształt władztwa, jakie sobie Taudlitz zamarzył. Łączy on w swojej osobie bezwzględność, nie cofającą się przed niczym, z pomyloną koncepcją odtworzenia - w sercu dżungli interioru - państwa francuskiego z czasów monarchicznej świetności, albo­wiem on sam właśnie ma zostać reinkarnacją Ludwika XVI. Tu nawias: nie streszczamy powieści powyższymi słowami ani tymi, co nastąpią, bo porządek zdarzeń nie jest w niej tak poddany kalendarzowej chronologii, jak nasza relacja; rozumiejąc atoli dobrze wymagania natury artystyczno-kompozycyjnej, jakimi powodował się autor, z rozmysłu chcemy odtworzyć jakby kroni­karsko bieg zdarzeń, ponieważ w ten sposób zamysł naczelny, idea utworu zostanie wydobyta na światło ze szczególną siłą; mnóstwo wydarzeń pobocznych i drugoplanowych pominiemy przy tym w naszej „uchronologicznionej” rekonstrukcji dzieła, ponieważ całego wprost niepodobna żadnym skrótem objąć - skoro liczy w dwóch tomach ponad 670 stronic. Zresz­tą postaramy się w omówieniu niniejszym zdać też sprawę z tej sekwencji zajść, jaką urzeczywistnił Al­fred Zellermann w swojej epopei. Powstaje tedy - wracamy do wątku - dwór kró­lewski, z rzeszą dworaków, rycerstwa, duchowieństwa, lokajów, z pałacową kaplicą, z salami balowymi, po­śród fortecznych blanków, w jakie przeobrażono czci­godne ruiny gmachów azteckich, przebudowawszy ich resztki sposobem architektonicznie bezsensownym. Ma­jąc u boku trzech ludzi bezwzględnie mu wiernych, Hansa Mehrera, Johanna Wielanda i Ericha Palatzky'ego (wnet zmienią się oni w kardynała Richelieu, księcia de Rohan i ks. de Montbaron), potrafi „nowy Ludwik” nie tylko utrzymać się na swoim sfingowa­nym tronie, ale ukształtować toczące się wokół niego życie zgodnie z własnymi zamysłami. A przy tym, i to jest w powieści istotne, historyczne wiadomości byłego Gruppenfuhrera nie są jedynie fragmentaryczne i pełne luk; właściwie takich wiadomości nie posiada on wcale; jego głowa jest nie tyle napchana urywka­mi historii Francji siedemnastowiecznej, ile rupieciem, wyniesionym z czasów szczeniackich, kiedy to zaczytywał się w powieściach Dumasa poczynając od „Trzech muszkieterów”, a potem, jako wyrostek o „monarchistycznych” (we własnym mniemaniu - a naprawdę sadystycznych tylko) skłonnościach, pochłonął książki Karola Maya. A ponieważ na wspomnienia owych lek­tur potem nałożyły mu się pożerane łapczywie roman­se brukowe, nie historię Francji umie wcielać w życie, lecz tylko ów brutalnie sprymitywizowany, wręcz kre­tyński galimatias, który ją mu zastąpił i stał się wy­znaniem wiary. Właściwie, o ile można się tego domyślić z licznych szczegółów i wspominków rozrzuconych po całym dzie­le, hitleryzm był dla Taudlitza tylko wyborem z ko­nieczności, jako szansa względnie jeszcze najbardziej mu odpowiadająca, najbliższa „monarchistycznemu” rojeniu. Hitleryzm przybliżał się w jego oczach do śre­dniowiecza - co prawda nie tak, jak by się to jemu najbardziej podobało! Lecz był w każdym razie milszy mu od wszelkiej formy demokracji ustrojowej. Mając zaś swój prywatny, zatajony w III Rzeszy „sen o ko­ronie”, Taudlitz nigdy magnetyzmowi Hitlera nie uległ; nigdy w jego doktrynę nie uwierzył i właśnie dzięki temu nie musiał wcale opłakiwać upadku „wiel­kich Niemiec”, a jedynie, mając dość sprytu, aby go przewidzieć w porę, zwłaszcza iż nigdy się nie utożsa­mił z elitą III Rzeszy (choć należał do niej), przygo­tował się do klęski, jak należało. Jego, znany po­wszechnie, kult Hitlera nie był nawet skutkiem samozakłamania; Taudlitz grał przez dziesięć lat cyniczną komedię, bo miał swój „własny mit”, obdarzający go odpornością względem hitlerowskiego, i właśnie to było dlań szczególnie wygodne, ponieważ ci wyznawcy „Mein Kampf”, którzy choć trochę starali się brać po­ważnie doktrynę, niejednokrotnie, jak na przykład Albert Speer, poczuli się później odstrychnięci od Hitlera, natomiast Taudlitz, jako człowiek, który czysto zewnętrznie wyznawał każdego dnia na ten dzień zalecone poglądy, żadną herezją zarazić się nie mógł. Taudlitz wierzy do końca i bez zastrzeżeń tylko w si­łę pieniądza i gwałtu; wie, że można ludzi dobrami materialnymi nakłonić do tego, co sobie zaplanuje dostatecznie hojny pan, byle był też należycie twardy i bezwzględny w egzekwowaniu raz zadzierzgniętych zobowiązań. Nie wgląda wcale w to, czy jego „dwo­racy”, czy ta wielobarwna ciżba, złożona z Niemców, Indian, Metysów, Portugalczyków, doprawdy bierze na serio owo olbrzymie, latami narzucane przedstawienie, które Taudlitz wyreżyserował w sposób dla postron­nego widza niewymownie płaski, tępy, szmirowaty, czy i jak ktoś z takich aktorów wierzy w sensowność dworu Ludwików, czy też odgrywa tylko świadomie komedię, licząc na zapłatę, a może i na rozdrapanie „królewskiej szkatuły” po śmierci władcy. Problem ta­ki zdaje się dla Taudlitza nie istnieć. Żywot zbiorowości dworskiej jest w tak jaskrawy sposób jednym fałszerstwem, i to nieudolnym, taką nieautentycznością, że przynajmniej co bystrzejsi lu­dzie, później przybyli do Paryzji, jak też wszyscy ci, którzy własnymi oczami widzieli powstawanie pseudomonarchy i pseudoksiążat, nie mogą w tym względzie żywić ani przez chwilę wątpliwości. Toteż, zwłaszcza w zaraniu swoim, przypomina królestwo jakby isto­tę schizofrenicznie rozdartą na dwoje: inaczej mówi się na pałacowych audiencjach i balach, zwłaszcza w pobliżu Taudlitza, inaczej zaś pod nieobecność mo­narchy i trzech jego zauszników, egzekwujących w sposób bezwzględny (torturami nawet) kontynuo­wanie gry narzuconej. A jest to gra odziana w nie­zwykłą świetność, bijąca blaskami już nie skłamany­mi, bo strumienie karawanowych dostaw, opłacanych dobrą walutą, na przestrzeni dwudziestu miesięcy wznoszą zamczyste mury, powlekają je freskami i go­belinami, okrywają posadzki wykwintem dywanów, rozstawiają niezliczone sprzęty, lustra, złocone zegary, komody, budują sekretne drzwi i skrytki w ścianach; alkowy, pergole, tarasy, okalają zamek ogromnym, wspaniale utrzymanym parkiem, a dalej częstokołem i fosą, bo każdy, kto będąc Niemcem, jest nadzorczą siłą utrzymywanych w ryzach Indian-niewolników (to z ich trudu i potu powstaje sztuczne królestwo), ten chodzi wprawdzie odziany jak siedemnastowieczny rycerz, lecz nosi za złocistym pasem wojskowy pisto­let marki „Parabellum”, ostateczny argument wszel­kich sporów między feudalizującym się kapitałem do­larowym a pracą. Jednakże powoli, a zarazem systematycznie monar­cha oraz jego zausznicy likwidują w otoczeniu wszyst­kie objawy i znaki, które demaskowałyby natychmiast fikcyjność dworu i królestwa. Powstaje tedy najpierw specjalny język, w którym mogą być formułowane wszelkie wiadomości, docierające przecież okólnie ze świata zewnętrznego, o tym, na przykład, czy nie za­graża „państwu” jakaś interwencja argentyńskiego rządu, przy czym sformułowania te przekazywane kró­lowi przez dostojników nie śmią obnażać, więc nazy­wać, niesuwerenności monarchy i tronu. Argentynę na przykład nazywa się zawsze „Hiszpanią” i traktuje ją jako państwo ościenne. Pomału wszyscy tak wrastają w owe sztuczne skóry, uczą się obracać tak swobodnie w świetnych szatach, tak sprawnie powodują mieczem i językiem, że fałsz schodzi niejako głębiej - w osno­wy i korzenie tej budowli, owego żywego obrazu. Na­dal pozostaje on brednią, lecz teraz już taką, która pulsuje krwią autentycznych pożądań, nienawiści, spo­rów, rywalizacji, albowiem na fałszywym dworze lęg­ną się prawdziwe intrygi, bo jednych dworaków usi­łują inni obalić, po ich ciałach przybliżyć się do tronu, by przyjąć z rąk króla godności obalonych, więc plot­ka, trucizna, donos, sztylet rozpoczynają swe skryte, zupełnie realne działanie, jakkolwiek monarchistycznego i feudalnego pierwiastka nadal tkwi w tym wszystkim tyle, ile Taudlitz, nowy Ludwik XVI, umiał go tchnąć we własny sen o władzy absolutnej, odtwa­rzany przez czeredę byłych esesmanów. Taudlitz przypuszcza, że gdzieś w Niemczech żyje jego siostrzeniec, ostatni osobnik jego rodu, Bertrand Guelsenhirn, który liczył sobie trzynaście lat w chwili klęski Niemiec. Na poszukiwania tego młodzieńca (te­raz dwudziestojednoletniego) wysyła Ludwik XVI księcia de Rohan, czyli Johanna Wielanda, jedynego „intelektualistę” w swym otoczeniu, bo Wieland był le­karzem Waffen SS i dokonywał w obozie Mauthausen „prac naukowych”. Scena, w której król udziela księ­ciu sekretnego polecenia, by ten odnalazł chłopaka i przywiózł go na dwór jako infanta, należy do świetniejszych w powieści. Najpierw wykłada monarcha do­syć miłościwie, jak troska się bezdzietnością własną, ze względu na dobro tronu, to jest sukcesji; te wstępne frazy pomagają mu utrzymać się w tonie i dalej; smak prawie obłąkańczy sceny w tym, że teraz król nawet sam przed sobą nie przyznaje się do tego, iż nie jest prawdziwym królem: nie umie wprawdzie po francu­sku, lecz, posługując się niemieckim, panującym na dworze, twierdzi, jak wszyscy za nim, kiedy na to przyjdzie, że jest mówiącym właśnie po francusku siedemnastowiecznym Francuzem. Nie jest to żaden obłęd, bo właśnie obłędem byłoby teraz przyznać się do niemieckości, chociażby tylko w języku; Niemcy w ogóle nie istnieją, skoro jedynym sąsiadem Francji jest Hiszpania (to znaczy Argentyna)! Kto by odważył się powiedzieć cokolwiek po niemie­cku, dając do zrozumienia, że właśnie tak mówi, ryzykuje życie: z rozmowy arcybiskupa Paryża i diu­ka de Salignac można wnosić (str. 311, t.I), że ks. Chartreuse, ścięty za „zdradę stanu”, w istocie po pi­janemu nazwał pałac nie po prostu „burdelem”, lecz „burdelem niemieckim”. Notabene, obfitość francu­skich nazwisk w powieści, przypominających żywo nazwy koniaków i win - chociażby taki „markiz Chateau-Neuf du Pape”, mistrz ceremonii! - wynika niechybnie, jakkolwiek tego autor nigdzie nie mówi, stąd, że w pamięci Taudlitza kołatało się, dla łatwo zrozumiałych względów, więcej nazw likierów i wódek aniżeli francuskiej szlachty. Przemawiając do swego wysłannika mówi zatem Taudlitz tak, jak sobie wyobraża, że przemawiałby król Ludwik do zaufanego, wysyłanego w podobnej misji. Nie każe zrzucić fikcyjnych szat księciu panu, lecz, na odwrót, „przebrać się za Anglika lub Holen­dra”, co oznacza po prostu starania o normalny, współczesny przyodziewek. Słowo „współczesny” paść jednak nie może - należy do takich, które nadwątlająco atakowałyby fikcję królestwa. Nawet dolary są nazywane zawsze „talarami”. Zaopatrzony w poważną ilość gotówki, Wieland je­dzie do Rio, gdzie działa handlowy agent „dworu”; uzyskawszy dobre fałszywe dokumenty, płynie wysłannik Taudlitza do Europy. Perypetie jego poszuki­wań dzieło przemilcza. Wiemy tylko, że wieńczy je sukces po jedenastu miesiącach i powieść, w właści­wej sobie oryginalnej wersji, rozpoczyna się właśnie od drugiej rozmowy pomiędzy Wielandem a młodym Guelsenhirnem, który pracuje jako kelner w dużym hamburskim hotelu. Bertrand (imię to będzie wolno mu zachować: ma, w opinii stryja Taudlitza, dobre brzmienie) słyszy zrazu tylko o stryju-krezusie, który gotów go usynowić, i ten argument wystarczy, by rzu­cił pracę i pojechał z Wielandem. Podróż tej osobliwej pary, jako introdukcja powieści, spełnia doskonale swoje zadanie, ponieważ chodzi o takie posuwanie się w przestrzeni, które jednocześnie jest jakoby cofa­niem się w czasie historycznym: podróżnicy przesiada­ją się wszak z transkontynentalnego odrzutowca do pociągu, potem do auta, z auta do konnego powozu, aby wreszcie ostatnich 230 kilometrów przebyć wierz­chem. W miarę jak niszczy się ubranie Bertranda, „znika­ją” jego zapasowe sztuki, a w ich miejsce pojawiają się części archaicznej garderoby, zapobiegliwie przygoto­wane i podkładane na takie okazje przez Wielanda, przy czym ów jednocześnie przedzierzga się w księcia de Rohan. Ta metamorfoza nie jest bynajmniej jakąś makiaweliadą - zachodzi, od postoju do postoju, z dziwaczną prostotą: można się domyślić (później w tym się upewnimy), że Wieland przebieranki takie, tyle że nie aż na raty, przechodził już wielokrotnie jako totumfacki poseł Taudlitza. Gdy więc Wieland, który do Europy pojechał jako pan Heinz Karl Muller, staje się zbrojnym i konnym księciem de Rohan, ana­logicznej przemianie, zewnętrznej przynajmniej, podle­ga i Bertrand. Bertrand jest oszołomiony i ogłupiały. Jechał do stryja, o którym dowiedział się, że to pan ogromnych włości, porzucił zawód kelnera, by stać się dziedzicem milionów, a wprowadzają go teraz w krąg kolorowej komedii czy farsy, której nie może zrozumieć. Poucze­nia, jakich Wieland-Muller-de Rohan udzielał mu po drodze, powiększają tylko zamęt panujący w jego głowie. Raz wydaje mu się, że towarzysz zwyczajnie z niego kpi, raz, że pcha go do zguby, to znów, że wta­jemniczają go w małą cząstkę niepojętej afery, której całości poznać na razie nie może; przyjdą chwile, w których będzie bliski obłędu. Pouczenia nie są wszak nigdy nazwaniem rzeczy po imieniu; ta instynktowna mądrość jest własnością wspólną dworu. „Trzeba - głosi de Rohan - zachowywać formy, jakich wymaga stryj (»pan stryj«, potem »JWielmożny«, nareszcie - »Jego Wysokość«!); imię jego brzmi »Ludwik«, a nie »Zygfryd« - tego ostatniego nie wol­no nigdy wymawiać. Odłożył je na bok - tak być musi!” - oświadcza Muller, stając się księciem. „Ma­jątek” przekształca się w „latyfundia”, a te - w „pań­stwo” - tak, po trochu, podczas długich dni konnej jazdy przez dżunglę, a potem, w ciągu ostatnich go­dzin, przebytych w złoconej lektyce, niesionej przez ośmiu nagich, muskularnych Metysów, widząc z jej ok­na orszak konnych rycerzy w szyszakach, Bertrand przekonuje się o prawdzie słów zagadkowego towa­rzysza. Potem przerzuca podejrzenia o szaleństwo na niego właśnie i liczy już tylko na widzenie ze stry­jem, którego zresztą prawie nie pamięta - widział go po raz ostatni jako dziewięcioletni malec. Lecz spotkanie jest ośrodkiem wspaniałej, efektownej uro­czystości, stanowiącej amalgamat wszelkich ceremonii, rytów i obyczajów, jakie był w stanie zapamiętać Taudlitz, więc chór śpiewa i grają srebrne fanfary, więc wchodzi król w koronie, a przedtem lokaje wołają przeciągle „król!”, „król!” - odmykając rzeźbione podwoje; Taudlitza otacza dwunastu „parów króle­stwa” (których wskutek omyłki pożyczył, gdzie nie należało) i następuje podniosła chwila - Ludwik krzy­żem żegna synowca, nazywa go swym Infantem i daje mu do ucałowania pierścień, dłoń i berło. Gdy zaś po­zostają sami na śniadaniu, obsługiwani przez wyfra­czonych Indian, wobec cudownego widoku, co rozta­cza się z wysokości zamku na park i bijące w nim świetliste szeregi wodotrysków, Bertrand, patrząc na ów przepych, to znów na odległy pas majaczącej okrutną zielenią dżungli, która otacza całą posiadłość, nie ma po prostu odwagi pytać stryja o cokolwiek i gdy ten łagodnie go tak poucza, poczyna mówić mu: „Najjaśniejszy Panie”... „Tak trzeba... tego wymagają wyższe racje... moje dobro w tym i twoje...” - miłości­wie mówi doń Gruppenfuhrer SS w koronie. Niezwykłość tej książki bierze się stąd, że jest ona zespoleniem takich elementów, które wydają się abso­lutnie do siebie nieprzystające. Albo coś jest auten­tyczne, albo nieautentyczne, albo fałszywe, albo prawdziwe, albo jest grą udawaną, albo spontanicznym życiem, a tu mamy przed sobą skłamaną prawdę i autentyczny nieautentyk, a więc to, co jest naraz i prawdą, i fałszem. Gdyby dworacy starego Taudlitza tylko odgrywali swoje role, dukając wyuczone na pa­mięć teksty, mielibyśmy przed sobą martwe, kukieł­kowe widowisko, lecz oni sobie formę przyswoili, każ­dy po swojemu w nią wrósł, i tak już przywykli do niej przez lata, że teraz, kiedy wnet po przyjeździe Bertranda poczynają spiskować przeciw Taudlitzowi, już nie potrafią całkowicie wyzwolić się z narzuconych schematów, tak że sam spisek również jest dziwaczną mieszaniną psychologiczną, niby tort z powidłami, za­kalcem, makaronem i trupkami myszy, co się orzecha­mi podławiły. Albowiem autentyczną swoją pasję, rzetelną namiętność panowania oblekł był Grup­penfuhrer w zlepek nonsensownie poprzekręcanych wspomnień o historii francuskich Ludwików, historii branej z trzeciej ręki - romansideł sensacyjno-awanturniczych; na wstępie posłuszeństwa dla swojej ma­nii nie wymuszał, bo nie mógł, a jedynie opłacał je, i w tym czasie musiał udawać, że nie słyszy, co byli szoferzy, podoficerowie, wachmani SS o nim i o tej całej „imprezie” mówią tuż za jego plecami; a miał tyle rozsądku, by wszystko to spokojnie ścierpieć - do momentu, w którym było mu już łatwo strachem, przymusem, torturą zdobywać posłuch; wtedy to zara­zem dolary, jedyny czar dotychczasowy, stały się „ta­larami”... Ta prymitywna faza składanki, niejako prehistoria królestwa, nie jest w powieści pokazana inaczej, niż w strzępkach przypadkowych rozmów - a warto pa­miętać, że za takie wspominki można drogo zapłacić. Akcja powieści zaczyna się w Europie, gdy niewiado­my wysłannik kaptuje młodego kelnera Bertranda, i dopiero w drugiej części narracja pozwala nam do­myślać się tego, cośmy dotąd usiłowali odtworzyć. Oczywiście byli żandarmi, obozowi strażnicy i lekarze, kierowcy i strzelcy wozów pancernych dywizji SS „Grossdeutschland”, jako dworacy, książęta i ducho­wni dworu Ludwika XVI, to tak koszmarna, takim obłędem buchająca mieszanina, tak nie przystająca do niepisanych ról, jak to w ogóle jest możliwe, ale też oni wszyscy nie tyle źle grają dobrze ułożone role, bo tych nigdy nie było, ile po swojemu, w sposób często kretyński, przecież radzą sobie z zadaniem, jako że nic innego nie są w stanie uczynić... A ponieważ to, co było fałszywe już w powiciu, oni fałszywie i tępo odgrywają, powinna powstać taka miszkulancja. która uczyniłaby książkę jednym stekiem bredni. Tak jednak wcale nie jest, ponieważ tym hitlerow­skim oprawcom było może kiedyś i głupio naciągać na grzbiety kardynalskie purpury, fiolety biskupie i bla­chy złocone pancerzy, lecz już mniej głupio było im, bo zabawnie, przemianować prostytutki z marynar­skich burdeli na swoje książęce małżonki, gdy szło o panów świeckich, albo na księżniczki i hrabiny-nałożnice, gdy szło o duchowieństwo króla Ludwika. Ja­koż role te im nawet samym zasmakowały; tonąc w fikcyjnym dostojeństwie, wszelka taka kreatura lu­bowała się nim i pyszniła, a zarazem podciągała się do takiego ideału świetnej osobistości, jaki mogła wy­myślić. Toteż owe partie powieści, w których docho­dzą do głosu owe byłe zbiry w duchownych kapelu­szach i w żabotach koronkowych, są niewiarygodnymi wprost pokazami psychologicznej sprawności autora. Hołysze ci cierpią ze swych stanowisk rozkosz, obcą autentyzmowi arystokratów, bo w dwójnasób spotę­gowaną tym, co można najprościej określić jako uszlachcenie czy wręcz uprawomocnienie zbrodni. A to, gdyż łotr owoce zła spożywa z najwyższą uciechą do­piero, kiedy czyni to w majestacie prawa; tym etato­wym zawodowcom sadyzmu kacetowego wyraźną sa­tysfakcję sprawia możliwość repetowania niejednej z dawniejszych praktyk - w aureoli i glorii dwor­skiego przepychu, w jego świetle, potęgującym nieja­ko każdy plugawy czyn: dlatego właśnie, robiąc rze­czy haniebne, wszyscy oni już własnowolnie starają się o to, żeby przynajmniej w słowach nie wypaść z biskupiej czy książęcej roli. Gdyż dzięki temu hań­bią zarazem i całą majestatyczną symbolikę owych najwyższych godności, którymi się przyozdobili. Dla­tego też zazdroszczą ci najtępsi, jak Mehrer, księciu de Rohan, który potrafi tak zgrabnie usprawiedliwić swoją słabość do znęcania się nad indiańskimi dziećmi, że zadawanie im tortur przemianowuje na czynność ze wszech miar „dworską”, niejako w najwyższym stopniu właściwą. (Nawiasem mówiąc, wszystkich In­dian zwie się konsekwentnie „Murzynami”, bo niewolnik-Murzyn „lepiej leży w stylu”.) Rozumiemy też starania o kapelusz kardynalski - Wielanda (księcia de Rohan): już tylko tego jednego mu niedostaje, żeby mógł uprawiać swoje zwyrodnialcze igraszki - jako jeden z namiestników samego Pa­na Boga na ziemi. Co prawda, Taudlitz mu tego przy­wileju odmawia: jak gdyby zdawał sobie sprawę z ot­chłani ohydy, stojącej za tym uroszczeniem Wielanda. Gdyż Taudlitz w owej grze inaczej gustuje: on nie chce być współświadomym obecnego wyniesienia oraz dawnej przeszłości esesowskiej, ponieważ miał „inny sen, inny mit” - on łaknie królewskiej purpu­ry prawdziwej, więc wielandowski sposób korzystania z okoliczności odtrąca z gniewem rzetelnego oburze­nia. Mistrzostwo autora - w ukazaniu niezwykłej rozmaitości łotrostw ludzkich, owego bogactwa, różnopostaciowości zła, które wcale nie daje się sprowadzić do jakiejś jedynej, prostej formuły. Taudlitz nie jest bowiem od Wielanda ani o włos „lepszy”, jest tylko zajęty czymś innym, bo dąży do - niemożliwej, lecz zupełnej - transfiguracji. Stąd też jego „purytanizm”, który tak ma mu za złe najbliższe otoczenie. Co się tyczy dworaków, widzimy, że starali się być nimi - z odmiennych powodów... a potem, kiedy w dziesięciu jęli knuć spisek przeciw monarsze-Gruppenfuhrerowi, chcąc go okraść z kufra pełnego dola­rów, a też i zamordować, przecież było im żal, że roz­staną się z senatorskimi krzesłami, tytułami, orderami, godnościami, więc byli w istnej matni. Nie chcieli zarżnąć starego i uciec z łupem, chociaż właśnie chcieli; i nie tylko dotychczasowe pozory hamowały ich kno­wania. Oni w niemożliwość swej dostojnej pozycji, chwilami już sami wierzyli, ponieważ ta niemożliwość w najwyższym stopniu im odpowiadała, przeszkadzało zaś (to wprawdzie obłęd, ale doskonale logiczny, w psychologicznej konsekwencji sprawdzalny) im naj­bardziej już nie rozeznanie, jako pamięć, że nie są ty­mi, za jakich się podają, ale po prostu owo bezwzględ­ne okrucieństwo Taudlitza jako monarchy: gdyby z niego Gruppenfuhrer SS tak w każdym calu nie wyłaził, gdyby nie dawał im tak - milcząc- do zro­zumienia, że oni wszyscy są z niego, z aktu jego woli i chwilowej łaski, toby pewno trwalszą się okazała ży­wotność Francji Andegawenów w argentyńskim in­teriorze. A więc, doprawdy, aktorzy mieli już za złe reżyserowi widowiska - jego niewystarczającą autentyczność; ta banda chciała być plus monarchique, niż jej na to sam monarcha zezwalał... Naturalnie - byli wszyscy w błędzie, bo nie mogli zestawić siebie, w tych rolach, z prawdziwą, lepszą autentycznością wspaniałego dworu; nie mogąc się na­leżycie podciągnąć do wysokich ról, przecież uczynili je swoimi, życiowymi, każdy włożył we własną to, co miał i mógł, czym mu dusza śpiewała. Nie ma przy tym mowy o sztucznej koturnowości, widzimy przecież nieraz, jak ci diukowie odzywają się do swoich diuszes, jak markiz de Beaujolais (były Hans Wehrholz) grzmoci swoją małżonkę i jak jej wypomina kurewską przeszłość. W tych scenach wysiłek pisarza zmierza do uprawdopodobnienia tego, co wydaje się tak absolutnie nieprawdopodobne - kiedy tylko streszczane. Zapewne, owe kreatury po trosze męczą się przedsta­wieniami, które muszą dawać, a już szczytem wszyst­kiego są ci, co odgrywają wysokie duchowieństwo Ko­ścioła rzymskokatolickiego. Katolików w kolonii w ogóle nie ma, a o jakiejkol­wiek religijności byłych esesmanów niepodobna mó­wić; utarło się więc, że tak zwane nabożeństwa w pa­łacowej kaplicy są niezwykle krótkie i sprowadzają się do śpiewnego odczytania kilku wersetów z Biblii; su­gerował ten też i ów monarsze, że właściwie można by i takie służby boże zlikwidować, lecz Taudlitz oka­zał się nieubłagany; zresztą obaj kardynałowie, arcy­biskup Paryża i pozostali biskupi przecież tak właśnie „usprawiedliwiają” swoje wysokie tytuły, ponieważ tych kilka minut tygodniowo - potwornej parodii mszy - uzasadnia przede wszystkim w ich własnych oczach prawa do piastowania kościelnych dostojeństw; więc jakoś to wszystko razem godzą, i trwają przy ołtarzach przez minuty, aby sobie wetować to godzina­mi przy biesiadnych stołach i pod baldachimami łoż­nic wspaniałych. Dlatego też pomysł owego aparatu projekcyjnego, przeszmuglowanego (z niewiedzą kró­la!) do pałacu z Montevideo, którym w piwnicy zamkowej wyświetla się pornograficzne filmy, przy czym funkcje operatora pełni arcybiskup Paryża (onże były szofer gestapo Hans Schaeffert), a taśmy pomaga mu zmieniać kardynał du Sauterne (eksintendent), ów pomysł jest zarazem makabrycznie śmieszny i wiary­godny - jak wszystkie inne elementy tej tragifarsy, która może dlatego trwać, bo nic nie jest w stanie pod­ważyć jej od wnętrza. Ludziom tym już się po prostu wszystko ze wszyst­kim godzi, wszystko im do wszystkiego pasuje, i nie wolno się temu dziwić, kiedy się wspomni na przykład sny niektórych - bo czyż komendant III bloku z Mauthausen nie miał „największej kolekcji kanarków w ca­łej Bawarii”, którą tęsknie wspomina, i czy nie pró­bował karmić tych kanarków podług zalecenia pewne­go kapo, który go zapewniał, że kanarki, żywione ludz­kim mięsem, najpiękniej śpiewają? Więc to jest zbrodniczość doprowadzona do takiego stopnia samoniewiedzy, że właściwie chodzi o byłych morderców nie­winnych, gdyby kryterium zbrodniczości człowie­ka zasadzało się wyłącznie na autodiagnozie, na sa­modzielnym rozpoznaniu win. Być może, w niejakim sensie kardynał du Sauterne wie, że prawdziwy kardynał nie tak się zachowuje, że on pewno wierzy w Boga i raczej nie gwałci indiańskich chłopaczków, służących w komżach do mszy, lecz ponieważ w pro­mieniu czterystu mil nie ma na pewno żadnego innego kardynała, refleksja taka nie doskwiera mu wcale. Kłamstwo, żywiąc się kłamstwem, daje w efekcie tę rozplenioną bujność form, która przewyższa wszelki obraz autentycznego dworu jako diagnoza ludzkiego zachowania, bo jest niejako podwójnie naraz wiarygo­dna. Autor nie pozwala sobie na najmniejsze przery­sowania i realizm rzeczy trwa niewzruszony; kiedy powszechne pijaństwo przekracza pewną granicę, ko­ronowany Gruppenfuhrer zawsze oddala się do swych apartamentów, bo wie, że stare, wachmańsko-esesowskie nawyki brać będą górę nad pozorem ogłady i z pi­jackiej czkawki poczną wyskakiwać te zarazem grote­skowe i koszmarne powiedzonka, których wyrazistość wynika z kontrastu, aż dławiącego, mentalności przy­branej i realnej. Właściwie cała genialność Taudlitza, gdyby tak wolno rzec - w tym, że miał on taką od­wagę i siłę konsekwencji, aby „domknąć” system, któ­ry stworzył. Ten system, przeraźliwie kaleki, funkcjonuje tylko dzięki swojej hermetyczności jednak, gdyż jeden po­dmuch realnego świata byłby jego totalnym zagrożeniem. I właśnie kandydatem na zagrażającego jest mło­dy Bertrand, który nie czuje w sobie wszakże dosta­tecznej siły, by przemówić prawdziwym głosem prze­rażenia, nazywającego rzeczy po imieniu. Bertrand tej najprostszej ewentualności, która całość rzeczy wykła­da, nie śmie wziąć pod uwagę. Po prostu ordynarne, latami kontynuowane, systematyczne, natrząsające się ze zdrowego rozsądku kłamstwo? Nie; nigdy; już ra­czej pospólna paranoja albo jakowaś niepojęta, taje­mna gra o niewiadomym mu przeznaczeniu, o racjo­nalnej podszewce, opatrzona rzetelnymi, pełnymi sen­su motywami, wszystko, byle nie czyste łgarstwo, sa­mo sobą zachwycone, w siebie zapatrzone, sobą bez­granicznie rozdęte. Konstatacja, jakiej poświęciliśmy nasz wywód, jest dlań niedostępna. Bertrand tedy kapituluje zrazu: daje się przyodziać w szaty następcy tronu, wyuczyć dworskiej etykiety, to jest owego rudymentarnego zbioru ukłonów, gestów, słów, który wydaje mu się dziwacznie znajomy, nic osobliwego, ponieważ on też czytał podobne brukowe romanse i pseudohistoryczne powieścidła, co były na­tchnieniem króla i jego mistrza ceremonii. Jest wsze­lako oporny, chociaż nie zdaje sobie sam sprawy z te­go, jak jego bezwład, jego bierność, drażniące nie tyl­ko dworaków, ale i króla, są wyrazem instynktownego sprzeciwu wobec sytuacji, wymuszającej na nim po­tulne zidiocenie. Bertrand nie chce utonąć w fałszer­stwie, chociaż sam nie pojmuje, z jakich źródeł pły­nie jego opór, więc tylko zarabia na docinki, na uwagi ironiczne, na owe majestatyczno-kretyńskie odezwania się gości, szczególnie podczas drugiej wielkiej uczty, kiedy to król, rozwścieczony podtekstem ślamazarnych niby słów Bertranda, słów, których ukrytej złośliwo­ści chłopiec sam nie domyślił się od razu, kiedy więc król zaczyna wówczas - w ataku prawdziwej furii - ciskać w niego gnatami ogryzanej właśnie pieczeni, przy czym jedna część sali sekunduje rozwścieczone­mu aprobującym rechotem, ciskając w biedaka zatłuszczonymi kośćmi, porywanymi ze srebrnych tale­rzy, podczas kiedy druga milczy w niepokoju, niepe­wna, czy aby Taudlitz swym ulubionym sposobem nie zastawił na obecnych jakiejś pułapki, czy nie działa w zmowie z infantem?


Date: 2016-01-03; view: 640


<== previous page | next page ==>
Doskonała Próżnia 2 page | Doskonała Próżnia 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)