Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






KRYSZTAŁOWA KULA 4 page

Pozostało jeszcze ze sto metrów do czarnego kopca. O spaniu nie było mowy. Siedzieliśmy przy kopcącym nieustannie zbiorniku, świecąc latarkami. Co za noc! Przebywał pan kiedy sześć godzin w masce gazowej? Nie? No więc niech pan sobie wyobrazi, co to znaczy tkwić w rozpalonym gumowym ryju. Gdy chciałem odetchnąć swobodniej, odciągając maskę od twarzy, dusiłem się dymem. Ale to było lepsze niż termity. Tak przeszła noc. Chłopak mój drżał nieustannie; lękałem się, czy to nie febra.

Wreszcie wstał nowy dzień. Przedostaliśmy się przez następne bariery stożków. Woda kończyła się już. Mieliśmy jeszcze tylko jeden kanister. Mógł starczyć na dwa dni, najwyżej na trzy, przy skąpym zaspokajaniu pragnienia. Należało wracać jak najszybciej.

Chardin przerwał, otworzył oczy i spojrzał w palenisko. Żar poszarzał już całkiem. Światło lampy ogarnęło pokój:

łagodny, zielony blask, jakby sączący się przez taflę wody.

- Wtedy doszliśmy do czarnego kopca. - Podniósł dłoń w górę. - Jak zakrzywiony palec, tak wyglądał. O powierzchni gładkiej, jakby wypolerowanej. Otaczały go amfiteatralne kopce niskie, pękate niemal, co najdziwniejsze - nie pionowe, lecz pochylające się ku niemu, rzekłbyś maszkary, skamieniałe w groteskowym ukłonie.

Zgromadziłem wszystkie zapasy w jednym miejscu tego koliska - mogło mierzyć ze czterdzieści kroków średnicy - i zabrałem się do roboty. Nie chciałem niszczyć czarnego kopca dynamitem. Od chwili, gdy weszliśmy w tę przestrzeń, termity nie ścigały nas więcej. Można było zerwać wreszcie maskę z twarzy. Co za ulga! Przez pięć minut nie było na ziemi człowieka szczęśliwszego ode mnie. Nieopisana rozkosz swobodnego oddechu - i ten kopiec czarny, niesamowicie zakrzywiony, niepodobny do niczego, co znałem. Jak oszalały tańczyłem i śpiewałem, nie bacząc na pot lecący gradem z czoła. Mój Uagadu patrzał na to przerażony. Myślał może, że oddaję cześć czarnemu bożkowi.

Szybko jednak ochłonąłem. Powodów do radości było niewiele: woda kończyła się, suchy prowiant starczyć mógł ledwo na dwie doby. Co prawda, zostawały termity... Murzyni uważają je za przysmak. Ale nie mogłem się przezwyciężyć. Zresztą, głód uczy...

Urwał znowu. Oczy mu błyszczały.

- Zęby dużo nie mówić... Panie doktorze, ja rozwaliłem ten kopiec... Stary Nfo Tuabe mówił prawdę.



Pochylił się do przodu. Rysy jego zaostrzyły się. Wheland słuchał bez tchu,

- Była tam najpierw warstwa włókien, jak gdyby z cienkiego przędziwa niezwykłej gładkości i mocy. We wnętrzu - centralna komora, otoczona grubą warstwą termitów. Czy to w ogóle były termity? Jak żyję takich nie widziałem - olbrzymie, płaskie jak dłoń, pokryte srebrzystymi włoskami, z lejkowatymi główkami, zakończonymi czymś w rodzaju anteny. Anteny te stykały się z szarym przedmiotem, niewiększym od męskiej pięści. Owady były niesłychanie stare. Nieruchome jak drewna, nie próbowały nawet się bronić. Odwłoki pulsowały miarowo. Ale kiedy odrywałem je od tego centralnego przedmiotu, od tej rzeczy krągłej i niezwykłej - natychmiast ginęły. Rozpadały mi się w palcach jak zetlałe szmaty. Nie miałem ani czasu, ani sił, żeby zbadać to wszystko. Wydobyłem ów przedmiot z komory, zamknąłem w pudełku ze stalowej blachy i natychmiast, razem z moim Uagadu, ruszyłem w drogę powrotną.

Mniejsza o to, jak dotarłem do wybrzeża. Spotkaliśmy rude mrówki. Błogosławiłem chwilę, w której zdecydowałem się wlec z powrotem jedyny kanister pełen benzyny.’ Gdyby nie ogień... Ale mniejsza z tym. To osobna historia. Powiem tylko jedno: na pierwszym postoju obejrzałem uważnie tę rzecz porwaną z czarnego kopca. Kiedy oczyściłem Ją z nalotów, ukazała się idealnie regularna kula z substancji ciężkiej, przejrzystej jak szkło, ale załamującej światło nieporównanie silniej. Otóż tam, w dżungli, objawił się pewien fenomen, na który nie zwracałem zrazu uwagi. Sądziłem, że to może złudzenie. Ale gdy dotarłem do obszarów cywilizowanych, na wybrzeżu i później jeszcze, stwierdziłem, że to nie było złudzenie.

Cofnął się w głąb fotela i niewidzialny prawie w cieniu, z głową odcinającą się od jaśniejszego tła, powiedział:

- Prześladowały mnie owady. Motyle, ćmy, pajęczaki, błonkoskrzydłe, co pan tylko chce. Dzień i noc ciągnęły za mną huczącą chmurą. A właściwie nie za mną - za moim bagażem, za metalową kasetką, która zawierała kulę. W czasie podróży okrętem było trochę lepiej. Używając radykalnie działających środków owadobójczych pozbyłem się tej plagi. Nowe nie przybywały - nie ma ich na pełnym morzu. Natomiast kiedy wylądowałem we Francji, wszystko zaczęło się od nowa. A najgorzej mrówki. Gdziekolwiek zatrzymywałem się dłużej niż godzinę, pojawiały się mrówki. Rudnice, mrówki pniakowe, czarne, żniwiarki, wielkie i małe ciągnęły nieodparcie do tej kuli, zbierały się na kasetce, pokrywały ją dygocącym kłębem, cięły, przeżerały, niszczyły wszystkie osłony, jakimi była opakowana, dusiły się nawzajem, ginęły, wyrzucały kwas usiłując nadgryźć nim stalową blachę...

Urwał.

- Ten dom, w którym się pan znajduje, jego samotne położenie, wszystkie zabezpieczenia, które stosuję, spowodowane są przez to, że nieustannie oblegają mnie mrówki...

Chardin wstał.

- Robiłem doświadczenia... Za pomocą korundowych pilników odkruszyłem od kuli opiłek, niewiększy niż ziarnko maku; wywierał takie samo działanie przyciągające jak cała kula. Odkryłem też, że jeśli otoczyć ją grubym pancerzem ołowiu, działanie jej ustaje.

- Jakieś promienie?... - ochrypłym głosem wyrzucił Wheland. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ledwo majaczącą twarz starego uczonego.

- Być może. Nie wiem.

Myśli wirowały w głowie Whelanda. To, za czym przyjechał, było niczym w porównaniu z wielkością sprawy, jaką objawił mu profesor. Kula... najmniejszy opiłek przyciągał owady... Kto będzie miał w ręku tę tajemniczą substancję, stanie się absolutnym panem owadów! Będzie mógł dowolnie kierować ich wędrówkami, potrafi plagami nawiedzać całe kontynenty...

- I... pan ma tę kulę?

- Tak. Czy chce ją pan zobaczyć?

Wheland zerwał się na równe nogi. W drzwiach profesor przepuścił go pierwszego, wrócił szybko do biurka, podjął coś i pośpieszył za doktorem w ciemny korytarz. Weszli do wąskiej komórki bez okien - była pusta; w kącie stała duża kasa pancerna starego systemu; słabe światło nie osłoniętej żarówki pod sufitem błyszczało sinawo w pancernych płytach. Chardin pewną ręką wetknął klucz w zamek. Przekręcił, nastąpił chrzęst cofających się rygli, grube drzwi odchyliły się. Zasłonił sobą ciemne wnętrze, potem cofnął się w bok. Wheland zajrzał do środka z wstrzymanym tchem. Kasa była pusta. Tak wydało mu się w pierwszej chwili; potem zobaczył kulę. Leżała w głębi, przy samej ścianie. Grało w niej blade, mżące światełko. Nie panując nad sobą Wheland wyciągnął rękę.

Profesor powstrzymał go.

- Doktorze - powiedział - nie chcę być strażnikiem skarbu, z którego nie mam nic. Nie posiadani środków ani możliwości dla zbadania Całokształtu tego zjawiska. Dlatego postanowiłem przekazać tę kulą jakiemuś poważnemu instytutowi. Przypadek sprowadził pana pod ten dach. Czy mógłby mi pan w tym pomóc?

- Ależ tak! tak! - wybuchnął Wheland. Chardin wyjął kulę z kasy, wyciągnął dłoń do Whelanda i nagle, jakby ogarnięty wątpliwością, wstrzymał się.

- Czy tylko dacie sobie z tym radę?

- Ręczę panu! Instytut nasz dysponuje najwybitniejszymi siłami!

- Wasz instytut?...

- Tak...

Zająknął się i zamilkł na widok nieopisanej zmiany, jaka zaszła w Chardinie. Stary uczony wcisnął mu kulę w bezwładne ręce, cofnął się i patrzał na niego z uśmiechem.

- Przyjechał pan tu pstrągi łowić? czy tak? - powiedział zupełnie innym, młodszym jakby głosem. Potem odwrócił się, zatrzasnął drzwi kasy, schował klucze i pociągnął Amerykanina za sobą. Wheland ruszył za nim biernie. Na obmiękłych nogach wszedł do pokoju.

- Siadaj pan.

Wheland, wciąż z kulą w rękach, usiadł na brzegu fotela, Chardin zapuścił pięści w przestronne kieszenie szlafroka, stanął przed nim i przypatrywał mu się spokojnie.

- Przyjechał pan łowić pstrągi?... o tej porze, w tej okolicy? - powtórzył. Puścił się w przechadzkę po pokoju. Idąc wielkimi krokami to w jedną, to w drugą stronę, mówił:

- Pańska nocna wizyta wzbudziła we mnie niejasne podejrzenie. Potem jednak uznałem, że się omyliłem. Nawet, przyznam, nabrałem do pana zaufania. Młody uczony, pozbawiony pracy, wytrącony ze swych badań... Znam takich. Ale później te pstrągi. Co prawda, ja sam zadałem to pytanie. No, nie musiało w tym tkwić nic złego.

- O tym myślałem - przytaknął mi pan z grzeczności. A jednak postanowiłem wystawić pana na próbę. Najpierw należało stworzyć odpowiednią atmosferę, poruszyć gościa, zadziwić, zaniepokoić, zaczynając od drobiazgów, więc wysłuchiwanie murów, osobliwe spojrzenia, milczenie; zamyślenia... A temat główny? To pan mi go poddał, zwracając uwagę na moje termity. Ależ oczywiście, Afryka, kopalnia niesamowitych zdarzeń, gorących snów... Tak narodziła się ta opowieść. No, ale to tylko słowa - czy nie za mało, by przekonać trzeźwego słuchacza? Potrzeba dowodów rzeczowych. Więc najpierw mapka. Jakiś stary szkic - Dlaczego nie mógł go narysować murzyński czarownik? Prawda?

A dalej? Prosta sprawa. Mam starą, pustą kasę pancerną w komórce. Mam ulubiony przycisk do papierów - kryształową kulę. Co prawda, stała przez cały czas na biurku. Liczyłem jednak na nastrój, no i...

Wheland, który do tej pory zaciskał kulę w spotniałych dłoniach, cisnął ją z przekleństwem na podłogę. Potoczyła się po dywanie do nóg Chardina.

- Histeria? - zapytał chłodno Francuz, przystając. - Nawet przegrać pan nie potrafi? No, dość tego. Odpłaciłem kłamstwem za kłamstwo. Koniec. Od tej chwili będę mówił to, co myślę.

Schylił się, podniósł kulę, położył ją na biurku, podszedł do Whelanda i stając tuż przed nim, spytał:

- Jaka jest pańska specjalność? Wheland milczał.

- Proszę odpowiedzieć.

- Jestem entomologiem.

- Wiem o tym. Jaki był temat pana ostatnich badań?

- Zachowanie się pchły.

- A jakie było pana zadanie? Ukraść moją pracę o symbiozie mrówek i bakterii? -

- Nie! - krzyknął Wheland. - Nie ukraść! Chodziło tylko o informacje... szczegóły...

Zamilkł. Przez chwilę panowała cisza. Potem, wciąż stojąc przed Amerykaninem, Chardin odezwał się:

- Znałem trzynastoletniego chłopca, który był największą nadzieją muzyki francuskiej. Nie zawaham się powiedzieć, że tkwił w nim geniusz, jaki zdarza się raz na stulecie. Chłopiec ten dostał się w roku 1943 do obozu koncentracyjnego Gross Rosen i w krótkim czasie opadł zupełnie z sił. Słabych i chorych więźniów zabijano. Razem z partią innych dostał się przed lekarza - esesowca. W najgłębszej trwodze upadł przed nim na kolana. Esesowiec zdawał się wahać. Chłopiec krzyczał o litość. W krzyku otworzył usta. Zabłysnął w nim złoty ząb. W tym momencie esesowiec odkrył jego wartość. Los chłopca był przypieczętowany.

Chardin przerwał, podszedł do biurka, przez chwilę kopał się w papierach i wrócił do Whelarida z grubym zeszytem.

- Oto złoty ząb, po który pan przyszedł. Proszę go wziąć. Wheland, skurczony, nie drgnął.

- Proszę spojrzeć. - i Chardin otworzył zeszyt. - To jest praca, której panu potrzeba, o symbiozie mrówek i bakterii.

Przerzucał stronice.

- Oto dane... nazwy gatunków... opisy doświadczeń... wnioski... wszystko. To jedyny egzemplarz. Daję go panu. Naprawdę daję. Proszę wziąć.

Wyciągnął rękę z zeszytem. Wheland zakrył twarz ramieniem.

- Nie chce pan? Tak przypuszczałem. To nie pan spalił oberżę starego Chamieux, prawda?

- Nie mam z tym nic wspólnego - zduszonym głosem odezwał się Wheland. Dalej zakrywał twarz.

- Wierzę panu. Ludzie pańskiego pokroju nie zdobywają się sami na wielką podłość, mogą jej tylko służyć. Przerwał.

- A może jednak? Powtarzam: gotów jestem dać panu ten zeszyt. Co więcej, o wszystkim, co się tu stało, będę milczał. Zobowiązuję się do tego słowem. Weźmie pan to, odejdzie i więcej się nie zobaczymy. No?

- Niech mi pan da odejść - odezwał się prawie szeptem Wheland.

- A więc nie chce pan? Rozumiem. Zostałaby rzecz niewygodna: wyrzuty sumienia, prawda? A tak - odejdzie pan tylko zdemaskowany. Ale ja tego nie chcę! Na próżno chowa się pan do skorupy. To nie pomoże... Proszę patrzeć.

Wheland wciągnął głowę w barki.

- Patrz tutaj! - krzyknął Chardin takim głosem, że ramię Whelanda opadło, ukazując trupiobladą twarz.

Chardin podszedł do kominka, chwycił oburącz zeszyt, z całej siły przedarł go na pół i rzucił na palenisko. Żar zaszumiał jak przebudzony rój os. Plik papieru nie od razu się zajął. Białawy płomyk obiegał przez chwilę brzegi, dotykając ich i cofając się jakby niezdecydowany, potem ogień buchnął wysoko. Kartki, czerniejąc, otwierały się same jedna po drugiej, zwijały się w trąbki, pismo nikło, na palenisku leżały już tylko spopielało, szeleszczące szczątki.

- To był jedyny egzemplarz - powiedział Chardin. - Czy wie pan, dlaczego to zrobiłem?

Milczenie.

- Odpowiadaj!

- Zęby. nie posłużyło celom wojennym...

- Nie. Nie tylko. Zrobiłem to dla ciebie! Wheland patrzył z lękiem w twarz starego uczonego. Chardin szedł ku niemu, pochylił się i mówił niezmiernie dobitnie, rozdzielając słowa:

- Gdybyś odszedł stąd przedtem, paliłaby cię tylko wściekłość, czułbyś do mnie nienawiść za to, że przejrzałem twoją grę i nie dałem się podejść. Rychło jednak rana, jaką zadałem twej miłości własnej, zasklepiłaby się. Otóż ja tego nie chcę! Chcę, żebyś dobrze zapamiętał Jakuba Chardin, uczonego francuskiego, dla którego nie ma w życiu rzeczy cenniejszej nad jego pracę i który trud sześcioletnich badań spalił - dla ciebie!

Przez chwilę ciężko dyszał, wreszcie ochłonął i spokojniej już ciągnął dalej.

- Nie uczyniłem tego w nadziei, że się przemienisz. Ludzie nie zmieniają się tak łatwo. Wrócisz do swego instytutu i będziesz się starał zadowolić swoich zwierzchników, jak najsumienniej hodując zadżumione pchły. Dalej będziesz miał nad sobą wielkich łajdaków, a wokół - kolegów, łajdaków małych, którzy sami nie zabijają nikogo, bo nie starczy im na to odwagi. Ale nie będziesz już taki spokojny jak oni! Będziesz myślał: w imię czego on to zrobił? O, nie zdobędziesz się na bunt! Na to jesteś zbyt tchórzliwy. Ale, być może, nadejdzie dzień, w którym będziesz mógł pomóc w popełnieniu nowej podłości lub tego nie zrobić. I... może wtedy zawahasz się...

Przemilczał kilka sekund.

- Nie jest to, naturalnie, pewne. Nie jest nawet prawdopodobne. A jednak zaryzykowałem. Dlaczego? To moja rzecz. Będziesz miał dość czasu, żeby się nad tym zastanowić...

Po chwili innym głosem:

- Czy pragnie pan teraz przenocować pod tym dachem, czy... woli wrócić do-auta?

Wheland wstał jak człowiek chory.

- Chcę odejść.

- Dobrze.

Profesor podszedł do drzwi. Wheland stał dalej na środku pokoju, nieruchomy; dolna warga drżała mu nieznacznie.

- Czy chce pan coś powiedzieć? Chardin. - spytał miękko

- Tak.

- To daremne. Wszystko zostało już powiedziane. Proszę za mną.

Otworzył drzwi. W głuchym milczeniu przeszli przez podwórze oblane białym światłem. Pies warczał przeraźliwie z budy. Szczęknął rygiel furty. Wheland przestępował już próg, gdy powstrzymała go twarda dłoń Chardina.

- Niech pan to weźmie.

Drzwi zatrzasnęły się. Amerykanin podniósł rękę. Trafiona księżycowym światłem, zamigotała w niej kryształowa kula.

 

SEZAM

 

Mój przewodnik skręcił w odnogę korytarza i zatrzymał się przed drzwiami tak białymi, jakby dopiero przed chwilą pociągnięto je lakierem, nacisnął klamkę i ruchem ręki zaprosił mnie do środka.

- To tu.

Salę wypełniało matowe, rozproszone światło. Niedaleko drzwi stał masywny pulpit ze srebrzystego metalu, o spokojnych, opływowych liniach, okalający podkowiasto drewniane krzesło. Tafla pulpitu nachylała się skośnie w jego kierunku. Widniały na niej ustawione w szachownicę wyłączniki, rząd małych zegarów i - pośrodku - wąski, czarny pyszczek mikrofonu na przegubowej nóżce. Nic więcej.

Podniosłem głowę i znieruchomiałem. Wyobrażałem sobie ten największy w kraju mózg elektryczny jako ogromne rusztowanie, wypełnione gęstwiną kabli i aparatów. Tymczasem stałem przed zaklęsła ścianą blado żyłkowanego marmuru, z której nieustannie mrugały tysiączne światełka, jaśniały i słabły, na miejsce jednych zapalały się nowe; w ich pojawianiu się i znikaniu było coś niefrasobliwego, nieomal filuternego, rzekłbyś - puszczona w ruch gigantyczna zabawka...

Profesor podszedł do pulpitu i poprosił mnie, żebym się zbliżył. Głos jego, gdy się odezwał, zabrzmiał stłumiony, a raczej zatopiony w nie ustającym, trudno uchwytnym szmerze czy szumie, który miał w sobie coś z bardzo dalekiego, monotonnego głosu oceanu. W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie szukać jego źródła; w następnej zorientowałem się: to był odgłos elektrycznego myślenia. Ten sypki, ledwo słyszalny, a przecież wszechogarniający szelest, jakby ze stropu spadały wciąż na podłogę setki i setki zeschłych niewidzialnych liści, to był zsumowany głos milionów krążących prądów. Zrozumiawszy to, przystanąłem i gdzieś w głębi wyobraźni zamajaczył mi niepojęty, domyślny tylko obraz tego gigantycznego labiryntu, miliardowej chmury pulsujących wyładowań niosących w swoich splotach i rozdrzewieniach jakieś zawiłe, trudne treści, przekształcane z zawrotną szybkością na drodze do ostatecznego rozwiązania.

Obraz ten był ulotny i nie dawał się pochwycić, jak próba wyobrażenia sobie nieskończoności przy spojrzeniu w wygwieżdżone niebo, kiedy umysł w pewnej chwili zawodzi i cofa się w poczuciu rozwierającej się i ogarniającej go bezdni.

Profesorowi spieszno było jednak przystąpić do objaśnień, więc podszedłem do niego posłusznie. Chociaż nie to mnie w tej chwili najbardziej ciekawiło, spytałem go, dlaczego przy pulpicie - niewątpliwie sterującym pulpicie elektromózgu - nie ma nikogo.

- Bo to niepotrzebne - odparł. - Maszyna dostała zadanie i rozwiązuje je; potrwa to jeszcze z godzinę. Problem jest dość trudny.

Spytałem, co to za zadanie. Profesor usiłował mi wytłumaczyć, ale niewiele pojąłem z jego słów; chodziło o zagadnienie związane z nowymi metodami przesyłu energii elektrycznej na wielkie odległości.

- Czy wie pan, co oznacza „imię” maszyny? - spytał profesor. - Sezam to Stacjonarny Elektronowy Zespół Automatów Matematycznych...

Gdy mówił, teraz i później, chwytałem go na częstych spojrzeniach rzucanych w stronę migocących światełek - po jakimś czasie, gdy oswoiłem się nieco z sytuacją, zauważyłem, że patrzał nie byle gdzie, ale że wzrok jego obiegał kondygnacje ruchliwych ogników w określonej kolejności. Nie zakłócało to wcale toku naszej rozmowy, ale napawało mnie coraz silniejszym poczuciem, że jest przy niej obecny ktoś trzeci.”Osoba” ta była dla mnie całkowicie niezrozumiała i na dobrą sprawę prawie niewidzialna, natomiast profesor w lot zdawał się chwytać tajemnicze znaki, które mu przesyłała, i niejeden raz dostrzegłem, jak odpowiadając na moje pytanie zawahał się, to znowu, zakończywszy zdanie, zrobił dłuższą niż trzeba pauzę oddechową - ze wzrokiem utkwionym gdzieś w głębi sali, jak gdyby „tamten” dawał mu mrugnięciem znać coś nowego, co profesor gładko przyjmował do wiadomości, po czym znowu mnie mógł poświęcić główną uwagę.

- Nasz Sezam nie jest jeszcze jedną, zwyczajną machiną elektronowo-próżniową - ciągnął tymczasem profesor. - Potrafi on bez porównania więcej niż stare”Eniaki” Amerykanów. Zasada działania jest w pewnej mierze podobna, gdyż dla wszystkich naszych elektromózgów przejęliśmy ją (w najgrubszym uproszczeniu) od ośrodkowego układu nerwowego zwierząt, ale to nie jest tylko elektryczne liczydło! Z Sezamem można porozumieć się nie tylko językiem liczb, wykresów i równań, ale i słów; można mu zadawać pytania, na które odpowiada.

- Jak to się dzieje? - spytałem raczej machinalnie, gdyż ciągle część mojej uwagi odciągało migotanie światełek, które przestało mi się już wydawać chaotyczne;

teraz dopatrywałem się w nim tajemniczego, ukrytego przede mną sensu.

- Zasada jest dość prosta. Najlepiej zilustruje ją przykład. Powiedzmy, że chcemy wybudować pocisk rakietowy mający dolecieć do Księżyca. Najpierw musimy dać maszynie wszystkie niezbędne informacje - jest to, oczywiście, istny ocean wiadomości. Na początku przekazujemy dane ogólne. Tu przychodzi kwestia ciążenia ziemskiego, które pocisk musi przezwyciężyć, problem jego aerodynamiki przy przebijaniu atmosfery ziemskiej, problem lotu w próżni, problem lądowania na Księżycu, dalej startu powrotnego, znowu z uwzględnieniem całej złożonej specyfiki warunków, jakie panują na powierzchni naszego satelity. To są niejako ramy działania. Potem przychodzi kolej na zagadnienia - w szerokim tego słowa znaczeniu - inżynieryjne. Są to więc wiadomości o surowcach, o procesach technologicznych obróbki, o silnikach rakietowych, o różnych rodzajach napędu odrzutowego i tak dalej. Kiedyśmy to wszystko przekazali Sezamowi, można powiedzieć, żeśmy go nauczyli astronautyki, aerodynamiki, pełnego kursu wytrzymałości materiałów, termodynamiki i tak dalej.

Gdy wiadomości te tkwią już w rezerwuarach jego elektrycznej pamięci, podajemy warunki dodatkowe, tak zwane ograniczające, a więc na przykład: że pocisk nie powinien przekraczać takich to a takich rozmiarów, że moc silnika nie powinna być większa od zadanej albo że czas lotu nie może być dłuższy niż tyle a tyle godzin. Czasem nie wiemy, czy przy takich założeniach konstrukcja jest w ogóle możliwa, ale z tym mały kłopot, gdyż Sezam „porozmyślawszy” czas jakiś da nam dokładną odpowiedź.


Date: 2016-01-03; view: 590


<== previous page | next page ==>
KRYSZTAŁOWA KULA 3 page | KRYSZTAŁOWA KULA 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)