Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






KRYSZTAŁOWA KULA 3 page

- Niech pan siada - rzekł wreszcie, zakończywszy lustrację.

Wheland przysunął do kominka jedyne krzesło. Wolał na razie milczeć. Chardin przerzucał papiery na biurku, Wheland jął się przyglądać ścianom. Wisiały na nich, przymocowane wąskimi klamrami, rurki i słoje różnego kalibru, pełne sinawej cieczy. W głębi bielały jakieś wydłużone, nieruchome kształty, jakby olbrzymich gąsienic. Wheland założył nogę na nogę i czekał cierpliwie odezwania się gospodarza. Ciepło podchodziło odurzającą falą. Delikatny prąd gorącego powietrza przepojonego wonią żywicy płynął na pokój. Profesor otworzył szafkę w kącie, wydobył długi biały chleb, kilka puszek i flaszkę. Nalewając wina do porcelanowych kubków w kwiaty, kilka razy spojrzał nie tyle na Whelanda, co w jego kierunku, jakby sprawdzając coś w otoczeniu przybysza. Spojrzenia te zaczęły w końcu niepokoić doktora. Podążył za wzrokiem Chardina, lecz nie dostrzegł nic podejrzanego.

- Pan przyjezdny? - zagadnął w końcu profesor, zapraszając gestem do stołu. Wheland podzięko wał ukłonem i smarując kromkę chleba odezwał się:

- Tak, jechałem autem z Paryża i zepsuł mi się motor. Paskudna historia na takim odludziu, nieprawdaż? W dodatku ta spalona karczma...

- Tak, to przykra historia - potwierdził Chardin. - Wybrał się pan na weekend?

-. Na ryby - odpowiedział Wheland pełnymi ustami.

- Hm, pewno na pstrągi, co?

- A tak.

Chardin uśmiechał się dobrodusznie.

- A czy pan zaawansowany w tym wysokim kunszcie? Przepraszam, że tak obcesowo pytam - dodał - ale rybołówcy tworzą jedną wielką rodzinę...

Wheland skwitował żart wesołym uśmiechem. - Jestem początkującym - rzekł - ale zanotowałem już pewne sukcesy...

Ciemna, na brunatny kolor opalona twarz gospodarza ożywiła się. Podniósł flaszkę pod światło, wąski pas rubinu spłynął szkłem. Wheland popijał wino obserwując miotły iskier, wzbijające się z rozpadłych dysków drzewa. Śmiech podchodził mu do gardła i łaskotał krtań. Wielkie rzeczy - Chardin. Twierdza! A on już jest w środku i Francuz podsuwa mu smakołyki swojej spiżarni.

- Mieszka pan zupełnie sam? - podjął obojętnie, ocierając usta serwetą...

- Tak.

Wheland stał się nagle bardzo wylewny.

- Niech mi pan wybaczy ten najazd, ale... tak byłem wytrącony z równowagi i głodny (uśmiechnął się), że się nawet nie przedstawiłem. Bardzo przepraszam. Moje nazwisko brzmi Wheland, Donald Wheland.



Zatrzymał się na mgnienie, oczekując pytania „pan jest Amerykaninem?” Odpowiedź miał gotową, ale pytanie to nie padło. Zamiast tego gospodarz, wychylając się z fotela, podał mu formalnie rękę, uścisnął ją lekko i rzekł:

- Rad jestem, że mogłem panu pomóc. Nazywam się

Chardin.

- Chardin?’. - zawołał Wheland. - Nie może być!

- Chardin!

Aż wstał z przejęcia.

- Profesor Chardin! Co za niezwykły wypadek! I mówić tu, że w cywilizowanym świecie niema już zdarzeń niezwykłych!

- Pan mnie zna? - spytał gospodarz. Patrzał na Whelanda spokojnie, jak stara kobieta na pogorzelisku. Przez jedno mgnienie Wheland jakby zawisł w próżni; nie znajdując właściwych słów, puścił w ruch ręce i wymachiwał nimi w sposób mający wyrazić najwyższą radość i zdziwienie.

- Jakże nie... jestem przecież biologiem... - Czyżbym miał przed sobą kolegę? - spytał profesor unosząc się powoli z fotela.

- Ależ tak! tak! - wołał Wheland. - Panie profesorze... mówię nieskładnie, bo zaskoczenie... pan rozumie... Otóż studiowałem w John Hopkins University... Tam poznałem się z pana znakomitymi pracami... Potem byłem w Harvard...

Spoważniał na chwilę.

- Pracowałem tam. Teraz już nie.

- Ach tak? - rzekł profesor.

- Przykro mi o tym mówić, bo to sprawa wewnętrzna, „rodzinna” - silił się niby na humor - ale nie podpisałem deklaracji lojalności. Nie jestem komunistą, ale chodziło mi o zasady. To nie jest zgodne z duchem konstytucji. Zresztą - dodał - mniejsza z tym.

Stał, jakby wspominając coś, potem usiadł nagle, przysunął krzesło do fotela Chardina i podjął:

- Przepraszam, że o tym wspomniałem. Jeszcze chyba znajdzie się coś dla mnie. Na razie... jestem na czarnej liście... Ale ja wciąż o sobie mówię! - zawołał zmieszany. - Przyjechałem do Francji, żeby korzystając z różnicy kursu walutowego pożyć jakiś czas i... taki wspaniały przypadek!

Klepnął profesora w kolano.

Podniósł głowę. Wzrok jego padł na ścianę. Wśród wąskich, długich, szczelnie zalakowanych rurek świecił pękaty Słój. W głębi ożywione blaskiem chwiały się białawe smużki.

- Mój Boże, w taki sposób spotkać profesora Chardin... - jakby budząc się z zamyślenia, rzucił Wheland. - Wspaniałą ma pan tutaj kolekcję...

Podszedł do ściany. W słoju, przymocowane klamerkami do szklanej płytki, widniały okazy olbrzymich termitów. Był tam robotnik, niewiększy od larwy chrząszcza majowego, i kilku wojowników, tych ogromnych, jakby kalekich stworzeń. Trzecią część tułowia okrywał gigantyczny hełm rogowy, ślepa przyłbica, zakończona ostrymi, rozdziawionymi nożycami. Delikatne nóżki i ciało przytłoczone były masą rozrosłego pancerza.

- Tak pan sądzi? - Chardin wstał i podszedł do Whelanda. - Zna pan moją pracę o termitach?

- Tak. Wie pan, nie przypominam już sobie dokładnie, to było jakieś sześć lat temu, nieprawdaż?

- Tak. Wtedy wróciłem z Afryki...

Kiedy to powiedział, odwrócił się nagle i podszedł do drzwi. Potem otworzył je na oścież i spojrzał w ciemny korytarz. Nie zamknął ich. Z biurka wziął coś różowego, gumowego - to był stetoskop lekarski. Przyłożył słuchawkę do ściany, potem obszedł wkoło pokój, przyciskając czarny lejek do wszystkich sprzętów. Najdłużej zatrzymał się przy oknie. Wheland patrzył na to z niezbyt rozumnym wyrazem twarzy. Na koniec Chardin rzucił gumowe rurki na podłogę. Zakrył oczy powiekami.

- Przepraszam - powiedział - miewam takie złudzenia.”

Wheland skłonił się, zmieszany. Przypomniał sobie teraz, że stara kobieta mówiła coś o mrówkach. Co to było? Aha, że Chardin „pasie mrówki”. Co to znaczy „pasie”? Co to mogło znaczyć? Jakiś wyraz gwarowy chyba...

Chardin stał na środku pokoju i patrzał na nieruchome owady świecące nienaturalną białością w głębi słojów.

- Słyszał pan, co mówią o mnie w okolicy? Wheland drgnął. Czyżby profesor odczytał jego myśli?

Nonsens.

- Nie... - odparł powoli.

Chardin zbliżył się do niego.

- A czy jadąc do Francji... chciał się pan ze mną widzieć?

- Nie. Nie myślałem o tym wcale, ale nawet powiedzieć nie mogę, jak bardzo rad jestem temu przypadkowi...

Zastanowił się, spojrzał w oczy Chardinowi i cicho, ale z naciskiem odezwał się: Pana list otwarty w sprawie wojny bakteriologicznej zrobił na mnie duże wrażenie. Takich głosów bardzo dzisiaj trzeba. Zarazem jednak - niech mi pan wybaczy otwartość - to, co pan powiedział o naszych uczonych, uważam za krzywdzące. Nie wolno uogólniać. Są jeszcze u nas ludzie uczciwi...

Zamilkł. Czy wspomnieć już o konferencji entomologów w Los Angeles? Nie, na to jeszcze za wcześnie. Czekał, poważny, nie spuszczając oczu z profesora.

Chardin zdjął wielki słój ze ściany, przeniósł go na biurko i ustawił pod lampą tak, że przezroczysty płyn skoncentrował w sobie światło na kształt białego stożka.

- Co to jest? - spytał siadając.

Wheland, zdumiony, zamrugał powiekami. Cóż to miało oznaczać: żart? egzamin? Chardin siedział spokojnie, oczekując odpowiedzi, więc doktor spojrzał wreszcie na słój. Odchrząknął.

- Nie jestem myrmekologiem - powiedział - ale to chyba Termes bellicosus?

- Termes bellicosus? - powtórzył profesor z ledwo uchwytną nutką szyderstwa w głosie. - Niezły z pana klasyfikator. Tak, każdy myrmekolog powiedziałby to samo. Ale...

Nie dokończył. Oparł ciemną twarz na dłoni. Zapadło milczenie. Tylko płomień skakał w szkłach, odbijając się w nich wielokrotnie.

- Czy pan wie o tym, co robiłem w Afryce?

- Nie...

Znowu zapadło milczenie. Cienie wyżłobiły głębokie bruzdy w policzkach Chardina.

- Sześć razy byłem w Kongo Belgijskim. Zna pan te strony?

- Nie.

- A wie pan, w tej pracy o termitach nie wszystko napisałem...

Wheland wpatrywał się z oczekiwaniem w profesora. Ten patrzał teraz w głąb słoja, gdzie skłócony płyn poruszał delikatnie olbrzymią głowę martwego owada.

- Hm, więc może opowiedzieć panu?... Profesor zaplótł ręce na piersiach.

- Okrętem do portu Borna... - zaczął opadając na fotel, Przymknął oczy. - Kołowcem rzecznym do Bangala... Tam zaczyna się dżungla. Potem sześć tygodni konno, dłużej nie można. Nawet muły giną. Śpiączka...

Oczy miał zamknięte jak człowiek śpiący, ale przez twarz przemykały ruchliwe cienie. Jak blask ognia roznieconego w lesie - pomyślał Wheland.

- Był tam taki stary czarodziej, Nfo Tuabe - wymawiał to słowo z francuskim akcentem na ostatniej sylabie... - Przyjechałem, żeby łowić motyle. Ale on wskazał mi drogę...

Przerwał znowu, potem na krótką chwilę otworzył oczy.

- Pan wie, co to znaczy dżungla? Skąd może pan wiedzieć? Zielone, oszalałe życie. Wszystko drży, czuwa, rusza się; w gęstwinie natłok żarłocznych stworzeń, obłąkane kwiaty, jak wybuchy kolorów, ukryte w lepkich pajęczynach, owady - tysiące, tysiące nie poklasyfikowanych gatunków. Nie to co u nas, w Europie. Nie trzeba Szukać. W nocy cały namiot obsiadają ćmy, wielkie jak dłoń, natarczywe, ślepe, setkami padają w ogień. Cienie chodzą po płótnie. Murzyni drżą, wiatr nawiewa grzmoty z różnych stron. Lwy, szakale... No, ale to nic. Potem przychodzi osłabienie i gorączka. Jeśli się już pochowało konie - dalej pieszo. Miałem surowicę, germaninę, chininę, wszystko co pan chce. Wreszcie, pewnego dnia - żadnej rachuby nie ma, człowiek czuje dopiero, że podział tygodni i cały kalendarz jest jakimś śmiesznym, sztucznym tworem - pewnego dnia nie można dalej iść. Dżungla się kończy. Jeszcze jedna wioska murzyńska. Nad samą rzeką. Rzeki nie ma na mapie, bo trzy razy do roku zapada w lotne piaski. Część koryta jest podziemna. Ot, kilka takich lepianek z wypalonej słońcem gliny i szlamu. Tam mieszkał Nfo Tuabe. Nie znał angielskiego, skądże. Miałem dwu tłumaczy: pierwszy przekładał moje słowa na dialekt wybrzeża, a drugi tłumaczył z dialektu na język Buszmenów. Nad całym pasem, dżungli, od szóstego stopnia szerokości południowej, panuje tam stara rodzina królewska. Potomkowie Egipcjan, jak sądzę. Wyżsi i daleko inteligentniejsi od Murzynów z Afryki centralnej. Nfo Tuabe narysował mi nawet mapę, oznaczył na niej granice królestwa. Uratowałem mu syna od śpiączki. I za to właśnie...

Nie otwierając oczu, Chardin sięgnął do wewnętrznej kieszeni. Wydobył z notatnika kartkę papieru porysowaną czerwonym atramentem. Wiły się na niej jakieś pogmatwane linie.

- Trudno się zorientować... Tutaj kończy się dżungla, jak nożem ucięta. To granica królestwa. Spytałem, co jest dalej. Nie chciał mówić o tym w nocy. Musiałem przyjść w dzień. Dopiero wtedy, w tej swojej cuchnącej norze bez okien... nie wyobraża pan sobie nawet, jaki tam zaduch... powiedział mi, że dalej są mrówki. Białe, ślepe mrówki, .które budują wielkie miasta. Kraj ich ciągnie się całymi kilometrami. Rude mrówki walczą z białymi. Nadchodzą wielką, żywą rzeką przez dżunglę. Wtedy słonie uchodzą z okolicy stadami, wyłamując w podszyciu kręte tunele. Tygrysy uciekają. Nawet węże. Z ptaków zostają tylko sępy. Mrówki idą rozmaicie: czasem tydzień, czasem mieniąc, dniem i nocą, rdzawym, ruchomym strumieniem, a cokolwiek stanie im na drodze - niszczą. Dochodzą do skraju dżungli, napotykają kopce białych - i zaczyna się walka. Nfo Tuabo widział ją raz w życiu. Pokazywał mi straszne blizny, które zostały mu na zawsze. Rude mrówki, pokonawszy straże białych, wchodzą do ich miasta. Nie wracają nigdy. Co się z nimi dzieje - nie wiadomo. Ale na drugi rok przedzieraj?, się przez dżunglę nowe zastępy. Tak było za jego ojca, dziada i pradziada. Tak było zawsze.

Gleba w mieście białych mrówek jest żyzna. Za dawnych czasów Murzyni próbowali zużytkować ją, usiłowali zniszczyć ogniem kopce termitów, aby rozszerzyć swoje posiadłości. Ale przegrali tę walkę. Zasiewy zostały zniszczone. Budowali szałasy i zagrody z drzewa. Termity docierają do nich podziemnymi korytarzami, przenikają w głąb konstrukcji i tak je przegryzają od wnętrza, że nagle padają, gdy dotknąć ręką. Próbowali użyć gliny. Wtedy zamiast robotników zjawili się żołnierze. Ci właśnie - wskazał na słój.

- To wszystko nie jest dla pana niczym nowym, prawda? Wiemy, że są olbrzymie połacie ziemi, na których panuje biała mrówka - termit. W Ameryce Południowej, w Australii... Mają dwa rodzaje żołnierzy, coś w rodzaju policji wewnętrznej i obrońców. Kopce dochodzą do ośmiu metrów wysokości. Zbudowane są z piasku i wydalin, które tworzą cement, twardszy od portlandzkiego Żadna stal się go nie ima. Bezokie, miękkie, - białe owady, które od trzech milionów lat żyją odcięte od światła. Zbadane przez Packarda, Schmelza, Clevelanda i tylu innych. Ale nikt z nich nawet nie podejrzewał... nie podejrzewał...

Rozumie pan?- powiedział przysuwając się całym ciałem do Whelanda: - Uratowałem mu syna i w zamian za to... Och, to był mędrzec’; Wiedział, w jaki sposób może się odwdzięczyć białemu po królewsku! Taki zupełnie siwy, czarny, aż popielaty Murzyn, jak maska uwędzona w dymie...

Powiedział mi tak:

„Kopce ciągną się milami. Cała równina jest nimi pokryta. Jak las, jak martwy las, jedne przy drugich, skamieniałe, olbrzymie pnie - trudno się między nimi przedrzeć. Wszędzie grunt twardy, głucho dudniący pod stopą, zasłany splotami jak gdyby grubych, szarych sznurów. To są kanały, którymi biegną termity. Zbudowane są z tego’ samego cementu co kopce. Ciągną się całymi kilometrami wnikają pod ziemię, wydostają się w górę, mają rozgałęzienia, skrzyżowania, przejścia do wnętrza kopców, a co kilkadziesiąt centymetrów - rozszerzenia, w których mijają się mrówki biegnące w przeciwnych kierunkach. Tam, w głębi Miasta, pośród miliona skamieniałych kopców, w których wrze ślepe, gwałtowne życie, jest jeden kopiec inny. Niewielki, czarny i zakrzywiony hakowate”. Pokazał mi swoim brunatnym kciukiem, jak on wygląda.”Tam jest serce narodu mrówek”. Więcej nic nie chciał powiedzieć.

- I pan mu uwierzył?... - wyszeptał Wheland. Czarne oczy profesora paliły go.

- Wróciłem do Borna. Kupiłem pięćdziesiąt kilogramów dynamitu w laskach funtowych, jak go używają w kopalniach. Oskardy, łopaty, rydle, cały ekwipunek. Zbiorniki siarki, węże metalowe, maski, siatki - najlepsze, jakie mogłem dostać. Dwa kanistry benzyny lotniczej i arsenał środków owadobójczych, jaki można tylko sobie wyobrazić. Potem wynająłem jedenastu tragarzy i pojechałem w dżunglę.

Zna pan eksperyment Collengera? - spytał. - Uznano go za bajkę. Nie był to, co prawda, biolog, lecz amator. Przekroił cały kopiec termitów od góry do dołu płytą stalową, tak że się te dwie połowy nie komunikowały ze sobą wcale. Kopiec był młody, mrówki budowały go dopiero. Po sześciu tygodniach wydobył płytę i okazało się, że owady budowały nowe korytarze tak, że ich wyloty po obu stronach przegrody ściśle sobie odpowiadały - ani milimetra różnicy w pionie czy poziomie. Tak jak ludzie budują tunel jednocześnie rozpoczynając roboty z dwu stron góry i spotykają się w jej wnętrzu. W jaki sposób porozumiewały się termity poprzez stalową płytę? Potem - doświadczenia Glossa. Także nie sprawdzone. Twierdził, że jeżeli zabić królowę termitów, owady oddalone o kilkaset metrów od kopca zdradzają natychmiast podniecenie, rzucają rozpoczętą robotę i wracają do domu. A sposób, w jaki podmurowują swoim cementem belki domu, który zaczynają atakować! Przegryzają wszystko od wnętrza, nie dochodząc do powierzchni, gdyż unikają światła i powietrza. Aby się zaś belka, pusta już w środku, nie przełamała, wzmacniają ją, podmurowują tak, że lepiej by tego inżynier nie zrobił.

Znowu przerwał. Wpatrywał się w czerwony żar, nad - którym zjawiały się i znikały lotne błękitne płomyki.

- Drogę miałem... no tak. Najpierw uciekł przewodnik, potem tłumacz. Rzucali rzeczy i znikali. Rano, kiedy się budziłem w moskitierze - milczenie, wybałuszone oczy, przestraszone twarze i szepty za plecami. Pod koniec wiązałem ich ze sobą, a koniec sznura owijałem wokół pięści. Noże zabierałem, żeby nie mogli go przeciąć. Od ciągłego niedosypiania czy od słońca dostałem zapalenia oczu. Rano powiek nie mogłem rozewrzeć - tak były sklejone. A tu szło lato. Koszula od potu sztywna, jak nakrochmalona, hełmu nie można tknąć z zewnątrz palcem, bo natychmiast wyskakują bąble. Lufa karabinu parzy jak rozpalona sztaba.

Torowaliśmy sobie drogę przez trzydzieści dziewięć dni. Nie chciałem iść przez wioskę starego Nfo Tuabe, bo mnie o to prosił; tak że na skraj dżungli wyszliśmy znienacka. Nagle się ten piekielny, duszny, kotłujący gąszcz liści, pnączy, gadów, rozwrzeszczanych papug skończył. Jak okiem sięgnąć, równina, żółta jak skóra starego lwa. Na niej pośród kęp kaktusów stożki. Kopce. Budowane ślepo, od wnętrza, więc często niekształtne, chropawe. Tutaj spędziliśmy noc.

Nad ranem zbudziłem się ze straszliwym bólem głowy. Poprzedniego dnia nieostrożnie zdjąłem hełm na chwilę. Sionce stało wysoko. Żar był taki, że powietrze paliło płuca jak ogień. Obrazy przedmiotów drżały, jakby piasek płonął. Byłem sam. Murzyni uciekli przegryzłszy’ sznur. Pozostał tylko trzynastoletni chłopiec, Uagadu-boy. Zacząłem iść. We dwójkę dźwigaliśmy rzeczy na odległość kilkudziesięciu kroków. Potem wracaliśmy i znosiliśmy następne. Taką wędrówkę trzeba było powtarzać pięć razy, w słońcu, które paliło jak szatan. Pomimo białej koszuli dostałem na plecach wrzodów, które się nie goiły. Musiałem spać na brzuchu. Ale to wszystko głupstwo. Cały dzień zagłębialiśmy się w Miasto Termitów. Nie wiem, czy jest na świecie coś groźniejszego. Niech pan sobie wyobrazi: ze wszystkich stron, z przodu i z tyłu - kamienne kopce wznoszące się na dwa piętra. Miejscami stały tak blisko, że ledwie można się było między nimi przecisnąć. Nieskończony las szarych kolumn. A w środku - kiedy się przystanęło - nieustanny, nikły, miarowy szmer przechodzący chwilami w pojedyncze stuknięcia. Ściana, dotknięta ręką, mrowiła się, drżała bez ustanku dniem i nocą. Kilka razy zdarzyło się nam rozgnieść jeden z takich tunelów, które wyglądają jak popielate liny, całymi pękami rozrzucone po ziemi. Szły tam nieskończonym szeregiem tłuste, białe owady. Natychmiast ukazywały się rogowe hełmy żołnierzy, którzy na oślep cięli powietrze nożycami i wyrzucali lepki, parzący płyn.

Szedłem tak dwa dni, wciąż na oślep, bo nie było mowy o jakiejkolwiek orientacji. Dwa, trzy, cztery razy dziennie wdrapywałem się na wyższy od innych kopiec, szukając tego ‘jedynego, o którym mówił Nfo Tuabe. Ale widziałem tylko skamieniały las. Dżungla za nami stała się zielonym pasem, potem - błękitną linijką na horyzoncie, znikła wreszcie. Zapasy wody zmniejszały się. A kopcom nie było kresu. Przez lunetę widziałem je coraz dalsze i dalsze, aż po horyzont, gdzie zlewały się jak kłosy zboża. Podziwiałem mego chłopca. Bez skargi robił to wszystko, co ja, nie wiedząc po co ani dlaczego. Tak szliśmy cztery dni. Byłem zupełnie pijany słońcem. Ochronne okulary nie pomagały. Straszliwy blask był i w niebie, na które przed zmierzchem nie można nawet spojrzeć, i w piasku, .który jarzył się jak rtęć. A wokół palisady kopców - bez końca. Ani śladu żywego stworzenia. Tu się nawet sępy nie zapuszczały. Tylko gdzieniegdzie stały samotne kaktusy.

Nareszcie przed wieczorem, wydzieliwszy ostatnią porcję przypadającej na ten dzień wody, wdrapałem się na szczyt bardzo wielkiego kopca. Myślę, że pamiętał on czasy Cezara. Już bez większej nadziei rozglądałem się, gdy wtem zobaczyłem w lunecie czarny punkt. Zrazu myślałem, że szkło jest zabrudzone. Myliłem się. To był ten kopiec.

Na drugi dzień wstałem, gdy słońce było jeszcze pod horyzontem. Ledwo dobudziłem mego chłopca. Zaczęliśmy nieść rzeczy w kierunku, który oznaczyłem według kompasu. Zrobiłem też szkic okolicy. Tymczasem kopce, choć nieco niższe, zbliżały się do siebie. Wreszcie stanęły takim częstokołem, że nie mogłem się już przedostać. Murzynek mógł jeszcze, więc podawałem mu pakunki, stojąc między dwiema kolumnami cementu. Potem przeciskałem się górą. To trwało pięć godzin. Przez ten czas przeszliśmy może sto metrów. Widziałem, że w taki sposób nie zrobimy nic, ale opanowała mnie jakaś gorączka. Nie mówię dosłownie, bo oczywiście miałem stale koło trzydziestu ośmiu stopni. To już sprawa klimatu. Może zresztą wpływa to jakoś na mózg. Wziąłem więc pięć funtów dynamitu w laskach i wysadziłem kopiec, który stał nam na drodze. Ukryliśmy się za innymi, kiedy zapaliłem lont. Wybuch był przytłumiony, siła eksplozji poszła w głąb. Grunt zadygotał. Ale inne kopce stały. Z wysadzonego zostały tylko wielkie skorupiaste odłamy, wijące się od białych ciał.

Dotychczas nie szkodziliśmy sobie nawzajem. Teraz rozpoczęła się walka. Nie można było przejść przez krater utworzony wybuchem. Tysiące, dziesiątki tysięcy termitów wyłaziły z czeluści i szły ławą, jak piętrząca się fala. Obmacywały każdy skrawek gruntu. Rozpaliłem siarkę, wziąłem na plecy zbiornik. Pan wie, jak wygląda taki przyrząd. Przypomina sikawkę, którą ogrodnicy skraplają drzewa. Albo miotacz ognia. Gryzący dym buchał rurą, którą trzymałem w ręku. Nałożyłem maskę gazową, drugą dałem chłopcu. Dałem mu także specjalnie w tym celu sporządzone buty - oplecione stalową siateczką. W taki sposób udało się nam przejść. Puszczałem strumienie dymu, który rozpędzał termity. Te, które nie cofały się, ginęły. Wieczorem mieliśmy za sobą sześć wysadzonych kopców. W jednym miejscu musiałem użyć benzyny; rozlałem ją i podpaliłem, stwarzając między nami i potokiem termitów zaporę z ognia.


Date: 2016-01-03; view: 622


<== previous page | next page ==>
KRYSZTAŁOWA KULA 2 page | KRYSZTAŁOWA KULA 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)