Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






KRYSZTAŁOWA KULA 2 page

- Był więc ktoś - kończył Vanteneda - kto śledził losy wyprawy i pozostawił jej opia.

- A więc pan zna drogę do pieczary złota?

- A gdzie jest ów telewizor niezwykły? - spytał Wheland.

Uśmiech Mondiana był coraz obojętniejszy, jakby wraz z niknącymi za oknem szczytami odpływał w noc górską, lodowatą, milczącą, samotną.

- Ten dom właśnie stoi u wejścia do Ust Mazumaca, Gdy się w nich wymówiło słowo, Kotlina Milczenia powtarzała je straszliwym grzmotem. Był to naturalny kamienny głośnik, megafon, tysiąc razy-potężniejszy od elektrycznych.

- Jak to?...

- Taflę lustrzaną trafił przed trzema wiekami piorun, roztapiając ją na kupę kwarcu. Kotlina Milczenia.- to właśnie ta, na którą wychodzą okna domu, don Esteban zaś i don Guilielmo przybyli od strony Bramy Wiatrów. Można tam dostrzec jeszcze resztki zwietrzałej Głowy Konia. Czerwone Źródła dawno wyschły, tylko rdzawy piasek leży pod głazami.

- Ależ teraz głośno wymówione słowo nie strąca już głazów!

- Nie, widocznie dolina była rezonatorem i pewne drgania dźwiękowe powodowały obluźnienie tkwiących w skałach brył. Z czasem kruszące działanie wody, wiatru i mrozu powiększyło jej rozmiary i moc rezonansu wygasła...

- A wejście do pieczary?

- Wejście to jest oddalone o półgodzinną wędrówkę od naszego domu. Usta zamilkły jednak na zawsze, gdyż mały maszt Łowcy Chmur zawalił przejście... Pieczarę zaś zamknął wstrząs podziemny. Był tam głaz wiszący, który jak klin odsuwał od siebie dwie ściany skalne. Wytrąciło go z łoża wstrząśnienie, a ściany zawarły się na zawsze. U wejścia zostało nieco złotego piachu, ale potok, który nie mógł już przedostać się do podziemia, zalał dno kotliny tworząc Jezioro Martwej Ręki. Co się stało później, gdy Hiszpanie usiłowali sforsować przesmyk, kto strącił na kolumnę pieszych Corteza lawinę kamienną - Indianie czy burza - nie wiadomo. Myślę też, że nikt tego nie będzie wiedzieć nigdy.

- No, no, doktorze Yanteneda, ale - to niesłychane. Jezioro można wypompować, skały rozsunąć maszynami, windami, nieprawdaż? - przemówił niski, gruby jegomość, zajmujący miejsce przy końcu stołu. Palił cienkie cygaro ze słomką.

- Sądzi pan?

Mondian nie ukrywał pogardy.



- Nie ma takiej siły, która rozwarłaby Usta Mazumaca, jeśli On sobie tego nie życzy - powiedział odpychając się gwałtownie od stołu. Powiew zgasił dwie świece. Ostatnia paliła się nierównym, błękitnawym płomieniem, nad którym, jak małe ćmy, polatywały płatki kopciu.

- Zresztą - dodał zupełnie innym tonem - może pan spróbować.

Wsunął pomiędzy twarze swoją owłosioną rękę i chwycił ze stołu pęk rzemieni. Potem skręcił na miejscu wózkiem z taką siłą, że guma kół zaświszczała, i wyjechał otwartymi drzwiami. Po chwili wszyscy zaczęli wstawać i wychodzić. Wheland siedział wciąż przy stole, zapatrzony w ruchliwy płomień świecy.

- Niezwykła historia - powiedział, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, do kogo mówi. Podniósł oczy. Stal przed nim żółtolicy człowieczek, który przerwał przedtem Mondianowi.

- I pan w to wierzy? - rzekł tamten z jawnym szyderstwem. - Poczciwy doktor Mondian jest dobrym businessmanem i dba o rozrywki pensjonariuszy. Nie bez kozery udaje zubożałego szlachcica hiszpańskiego.

- Jak to - rzekł wstając Wheland - pan myśli, że ta historia?...

- Reklamowa bajda oczywiście. Przypuszczam, że nawet jego wózek stanowi część dekoracji...

Skinąwszy Whelandowi głową żółtolicy wyszedł. Zjawił się służący i złożył przed srebrną, wytrawioną ogniem na błękitny kolor kratą kominka naręcze wielkich polan. Z otwartego okna ciągnął lodowaty powiew. Służący umiejętnie rozrzucił żar, zbudował nad płomieniem kunsztowny dach z bierwion i zniknął jak cień. Doktor Wheland został sam. Wzdrygnął się od przejmującego chłodu. Przysunął sobie fotel do ognia i manipulował nim właśnie, chcąc ustawić go jak najwygodniej, gdy drzwi się otwarły, Wheland spojrzał w tę stronę i aż wzdrygnął się ze zdziwienia.

- Co, pan...

- Bez nazwisk - odezwał się przybyły. Kołnierz miał postawiony, kapelusz na głowie. Na powitanie dotknął jego kresy jednym palcem.

- Skąd się pan tu wziął?

- Cholerne pustkowie. Mam do pana interes.

- Interes? - Wheland skrzywił się niechętnie. - Jestem na urlopie, zastępuje mnie Cordell.

- Tego Cordell nie może załatwić.

- Dlaczego? Co się stało? W Instytucie?...

- Wszystko O. K. Jest inna sprawa. Nowa. Tutaj nie mogę mówić. Gdzie pański pokój?

- Niech to diabli wezmą - Wheland był zły. - Cóż za historia znowu?!

Szedł już do drzwi, nagle coś go tknęło. Stanął.

- Ale, ale - powiedział - jak się pan tu dostał? Przecież pociąg przychodzi tylko raz dziennie, rano.

- Przyleciałem helikopterem.

Wheland gwizdnął przeciągle i bez słowa pospieszył za przybyszem.

Doktor Wheland przyleciał do Paryża samolotem Panamerican Airlines i zamieszkał w Grand Hotelu. Nazajutrz po przybyciu zatelefonował do ambasady Stanów Zjednoczonych i w godzinę później spotkał się z agentem, który miał mu pomagać we wszechstronnym „rozpracowaniu” Chardina. Porozumiawszy się z Whelandem agent zniknął z Paryża. Po tygodniu wrócił przywożąc niezbyt pocieszające wieści. Jak z nich wynikało, profesor zamieszkujący duży dom w La Chapelle-Neuf, jakieś 230 kilometrów na północo-wschód od Paryża, prowadził niezwykle samotny tryb życia, nie udzielał się towarzysko i zasadniczo nie przyjmował u siebie nikogo, a już nawet słyszeć nie chciał o kontaktach z Amerykanami. Agent zakończył swoje sprawozdanie wyrażeniem przekonania, że sprawa bynajmniej nie jest przegrana, i polecił Whelandowi przygotować się do wyruszenia z Paryża we właściwej chwili. Nastąpi ona, wyjaśnił, gdy zajdzie sprzyjający zbieg okoliczności. Ponownie zniknąwszy z pola widzenia, agent nie dawał znaku życia przez cały miesiąc i Wheland poświęcił ten czas na zwiedzanie nocnych lokali, co poprawiło mu humor, zepsuty nagłym przerwaniem urlopu.

Pewnego wieczoru agent zatelefonował do niego z miasta oświadczając, że owoc dojrzał. W kwadrans później przyjechał do hotelu. Przy czarnej kawie wyłożył doktorowi szczegółowo opracowany plan kampanii. Składał się on z trzech części. Pierwsza zajmowała się „zdobyciem twierdzy”, to jest przeniknięciem do domu Chardina. W tym celu miał Wheland wyjechać samochodem następnego dnia po południu i dwa kilometry za La Chapelle-Neuf - w szczerym polu, pod grupą skał wapiennych - zatrzymać się wskutek „defektu” motoru. Opuściwszy auto miał szukać noclegu w najbliższym otoczeniu. „Zbieg sprzyjających okoliczności” polegał na tym, że jedyna w promieniu 30 kilometrów oberża, leżąca na drodze do domostwa profesora, uległa właśnie zniszczeniu przez pożar. Po odwiedzeniu jej zgliszcz dla zachowania pozorów, winien był Wheland udać się prosto do domu Chardina i przedstawiwszy swoje fatalne położenie, prosić o nocleg. Należało liczyć na to, że profesor nie odmówi gościnności samotnemu, zbłąkanemu cudzoziemcowi.

Tutaj rozpoczynała się druga część planu. W rozmowie z Chardinem miał Wheland dać w subtelny sposób do zrozumienia, że jest wprawdzie Amerykaninem, ale Amerykaninem postępowym, z wyraźnymi akcentami lewicowości. Agent przedłożył doktorowi dokładny a zwięzły spis odpowiednich poglądów i przekonań, trzeba było też wprowadzić pewne poprawki do naukowej biografii Whelanda. Nie śmiał on, rzecz jasna, przyznać się do swych związków z Instytutem Entomologicznym w Princetown, którego zaproszenie Chardin tak energicznie w swoim czasie odrzucił.

Trzecia część planu określała dalsze postępowanie tylko ramowo, gdyż trzeba je było uzależnić od atmosfery przyjęcia i tonu rozmowy. Wskazane było pociągnąć ostrożnie profesora za język w sprawie pożądanych informacji, unikając jednak jakiegokolwiek przeciągania struny; gdyby Chardin okazał najmniejsze oznaki nieufności, należało udawać zupełny brak zainteresowania dla jego badań i porzuciwszy wszelką indagację nadać rozmowie charakter duchowej biesiady dwóch kolegów po fachu. Głównym punktem trzeciej części planu było przygotowanie gruntu pod zaproszenie Chardina na konferencję entomologów w Los Angeles, mającą się odbyć w pierwszej połowie przyszłego roku.

Wheland powtórzył dokładnie wszystkie punkty postępowania i kiedy został sam w pokoju hotelowym, jął studiować nowe szczegóły swej biografii, podczas gdy agent zajął się dostarczeniem samochodu i przygotowaniami do podróży.

Jakoż nazajutrz po obiedzie doktor zasiadł za kierownicą obszernego, turystycznego talbota, z którego bagażnika, dla uwypuklenia niewinnego charakteru wycieczki, sterczały futerały wędzisk, a do dachu przytroczony był zrolowany namiot campingowy. Stojący na krawężniku obok garażu agent przesłał doktorowi ostatnie pozdrowienie nieznacznym ruchem ręki i Wheland posiłkując się mapą samochodową północnej Francji, rozłożoną na pustym miejscu obok siebie, wyruszył samotnie na wyprawę.

Podczas gdy wóz pędził z dużą szybkością po asfaltowej szosie, Wheland zastanawiał się nad rozmaitymi szczegółami przygody, jaka go czekała, obmyślając zespół logicznie powiązanych odpowiedzi na prawdopodobne pytania. Powtarzał w myślach swoje nowe poglądy, ustalał etapy działania i szykując się do decydującej rozprawy, nie bez zadowolenia odkrywał w sobie nie przeczuwane dotąd zdolności. Minąwszy Illy Dancour skręcił za wskazaniami mapy na wschód.

Dzień, jakby pogrążony we wnętrzu matowej perły, kończył się i opadające mgły opalizowały coraz różowiej. Wheland zmniejszył nieco szybkość, aby nie znaleźć się we właściwym miejscu drogi przed nastąpieniem nocy. Wokół roztaczało się zupełne bezludzie, aż po horyzont biegły puste, jakby wymarłe wrzosowiska. Przemknął przez La Chapelle-Neuf i jeszcze bardziej zwolnił bieg samochodu. Ujrzawszy grupę skał wapiennych, oblaną ostatnim blaskiem słońca, nacisnął hamulce. Ledwo samochód stanął, Wheland wysiadł i wymontował gaźnik oraz świece, żeby w taki sposób stworzyć pełny obraz „defektu”. Oczekując ciemności, wypalił dwa papierosy na stopniu samochodu.

Kiedy motor zgasł, okolica odmieniła się. Wiatr spowodowany pędem auta ustał. Była wielka cisza. Kilka kroków w bok od szosy, za grupą starych drzew ciągnęły nikłe pasma mgły. Niebo zachodu wznosiło się czerwoną, stromą ścianą. Wheland zdeptał niedopałek, przeciągnął się i obszedł auto. Spojrzał na lampkę płonącą nad tabliczką numeru i wzruszył niechętnie ramionami, jakby mówiąc: „przeklęty stary grat”. Z tą chwilą rozpoczynał grę i chociaż w promieniu kilometrów nie było żywego ducha, żeby całkowicie wczuć się w rolę, postępował tak, jakby naprawdę uległ wypadkowi. Raz jeszcze pogrzebał pod maską motoru, spojrzał na ręce, czy noszą ślady smarów, i odszukawszy właściwy kierunek rezolutnie ruszył na przełaj przez pola.

Stała wielka cisza. Chmury jak płonące lilie spadały w ciemność. Otoczyła go pustka. Przedtem odganiał ją warkot motoru. Whelandowi wydało się, że jest pierwszym człowiekiem stąpającym przez to mroczne pustkowie. Gdzieś odezwał się głucho ptak błotny. Głos szedł przyziemnie w wilgotnym powietrzu.

Gdy odszedł na kilkaset kroków, odwrócił się. Maszyny nie było już widać. Ciemność zaległa taka, że zamknięcie oczu wcale nie hamowało marszu, ale za kwadrans wzejść miał księżyc. Ziemia odezwała się parę razy podstępnym sykiem. Wheland rzucił snop światła z myśliwskiej latarki. Bardzo zielona trawa gęsto zarastała kożuch bagniska. Pod stopą uginała się powoli i miękko. Z głębi płynął powolny bulgot. Coś się tam naprężało, przelewało. Whelandowi zrobiło się nijako. Czy nie lepiej było iść szosą? Cóż za idiotyzm - skróty w nieznanej okolicy! W myślach klął własną głupotę. Każdy krok mógł być ostatni. Może lepiej wrócić do auta?...

Szedł dalej. Trzeba było wznieść się na wzgórze. Grunt stał się suchy. Szorstkie, sztywne kłosy trawy biły po nogach. Spojrzał na kompas, czy utrzymuje kierunek, i przyspieszył kroku.

Szczyt wzgórza odcinał się od nieba, pokrytego białymi obłokami nocy. Nagle chmury zajaśniały i wielki dysk księżyca wysunął się zza ich brzegów. Długie, płynne cienie mknęły trawami. Ze szczytu nie widać było nic, a przecież oberża miała się znajdować na dole. Wheland ruszył dalej.

Jeszcze kilka razy grunt zaczynał syczeć i uginać się, jak napięte na wodzie płótno, wreszcie, gdy wydawało mu się, że dawno minął już oberżę i zagłębia się coraz bardziej w krainę niedostępnych moczarów, zamajaczyło coś bardziej czarnego od nocy. Chmury zakryły księżyc i trudno się było zorientować. Wheland wyciągnął rękę. Dotknął chropawego muru. Obszedł go i stanął.

Przed nim dymiło siwe pogorzelisko. Z opalonych belek unosił się wąską kitą dym. Pojedyncze iskry jak obudzone świetliki biegły w górę, zataczały złote parabole i nikły. Tam gdzie przedtem stała duża izba, pełgał karminowy blask. Wheland postąpił dwa kroki.

- Hej! - zawołał - czy jest tu kto?!

Coś zaskrzypiało za jego plecami. Odwrócił się. Nikła światło pogorzeliska tak go oślepiło, że zaniewidział. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegł w tamtej stronie, prostokątny zarys szopy. Wielkie wrota odsunęły się może na stopę i nisko nad ziemią wysunęła się głowa okutana zakopconą chustką.

- Co się tu stało? - zapytał Wheland podchodząc. - Chciałem przenocować...

- Dom się spalił - zachrypiał głos. Była to bardzo stara kobieta. Czerwony blask węgli nie docierał w głąb zmarszczek jej twarzy, skurczonej jak wyschły owoc.

- Nie można zanocować? - tonem rozczarowania spytał Wheland.

- Dom się spalił - powtórzyła. - Gospodarz pojechał do miasta. Nikogo nie ma.

- A wy kto jesteście? - rzucił Wheland. Należało ruszać, ale odczuwał niejasną ciekawość.

- Ja? - Milczała chwilę. Wiatr nadbiegł i strąk siwych włosów zatrzepotał, zaróżowiony światłem. - Matka.

- To był wypadek?

- Podpalenie - odpowiedziała spokojnie, tak spokojnie, że Wheland przestraszył się. Milczenie rosło.

- To nie można zanocować? - bąknął, aby tylko coś powiedzieć.

- Dom się spalił - powtórzyła z jednakim spokojem.

- A nie ma tu innego domu w okolicy? Przyjechałem z daleka, samochód mi się popsuł, nie znam okolicy - rzucał pospiesznie Wheland.

Teraz nie mógł już odejść, musiał czekać na odpowiedź.

- Nie, nie ma. - Potrząsnęła przecząco głową. Wheland zgłupiał. Tego plan nie przewidywał. Odejść po prostu czy nalegać? Drogę znalazłby sam.

- Jak to nie ma? - powiedział. - Nie ma żadnego domu?

- Dom?...

Za nią, w głębi, rozległ się chrapliwy głos. Wheland drgnął i zaklął zaraz cicho. To była krowa.

- A... dom?- powiedziała stara. - Jest dom. Tam za

Skałą Biskupią.

Wysunęła przez szparę rękę. Dłoń była wielka jak męska, wyglądała niby ciemna rękawica nasadzona na chudy, białawy piszczel.

- Ach, jest dom. To tam można przenocować? - na pół pytająco rzucił Wheland, z ulgą zabierając się do odejścia.

- Tam - powtórnie wskazała kierunek - ale tam nie można pójść. To Jakub Chardin.

- Czemu? Czy też się spalił? - spytał Wheland. Rodziła się w nim złość na spokój starej kobiety.

- On nie przyjmuje nikogo.

- Mnie przyjmie - odrzucił Wheland, coraz bardziej zły. Po jaką biedę gadam z nią? - strofował się w duchu, a jednak podciągnąwszy rzemień plecaka spytał:

- Co to za jeden, ten Chardin?

Powinien był odejść, ale stał. Może dlatego, że stara kobieta patrzyła mu w twarz. Głowę trzymała nieco skosem. Patrzała z dołu w górę, tak nieruchomo, że Wheland po raz drugi poczuł niepokój. Ramiona jej wydostały się przez rozszerzającą się szparę wrót. Zaczęła dygotać. Trzęsła się coraz mocniej. Łzy błysnęły w jej oczach, ale to nie był płacz. Wheland zdrętwiał.

- Mrówki... - wykrztusiła nareszcie.

- Co?!

- On... pasie...

- Co robi?... - bezwładnymi ustami spytał Wheland.

- Mrówki. Pasie mrówki...

Wheland odchrząknął, energicznie poprawił pas plecaka, skinął starej głową i powiedział:

- To tam, co?

Ruszał już, gdy się odezwała:

- Tam za Skałą Biskupią.

Znowu zaczęła się trząść, jakby tłumiąc gwałtowny kaszel. Wyszła na zewnątrz owinięta do stóp kocem, kolczastym od słomy. Wheland przeszedł już kilkanaście kroków, gdy raptem zrozumiał. To nie był kaszel, lecz śmiech.

Odwrócił się porywczo. Stała wciąż na tym samym miejscu i patrzyła za nim. Usta jej poruszały się bezdźwięcznie. Dreszcz poszedł mu po plecach. Ruszył przed siebie niemal biegiem.

Skała Biskupia to grupa stromych iglic wapiennych. W świetle księżyca wyglądała jak upiornie biały szkielet nietoperza, który szczelnie złożył gigantyczne piszczele skrzydeł. Kilkaset kroków za spaloną oberżą droga znikała w cieniu skały. Rosły tu niskie krzaki, przez które Wheland przedarł się z trudnością. Strącona z liści rosa zmoczyła mu ubranie. Gdy minął najniższy punkt kotliny, znienacka ukazał się dom. Księżyc bielił wysoki, okalający go mur. Dom miał płaski, szeroki dach i ślepe okna. Zbliżywszy się Wheland zobaczył, że nad murem biegnie stalowa siatka o drobnych okach. Cegła była wiązana cementem, nie otynkowana. Z głębi ogrodu zaszczekał pies. Głos miał gruby niczym niedźwiedź. Doktor obszedł mur. Rzecz dziwna: na cztery stopy od muru trawa nie rosła, jakby była wypalona. Drobniutki żwir (czy węgiel) skrzypiał pod nogami. Wreszcie ukazało się zagłębienie, wypełnione gęstym cieniem. Mur z dwu stron ujmował furtkę.

Była to jakby śluza kanału. Masywna płyta dębowa, obita blachą, wpasowana szczelnie we framugi. Obok widniał dzwonek. Wheland nacisnął go raz, drugi, potem trzeci. Pies ujadał zapamiętale. Ale nic się nie poruszyło. Za plecami miał kotlinę, w połowie zalaną czarnym cieniem, dalej każde źdźbło trawy stało wyraźne, oświetlone martwym blaskiem. Skały Biskupie świeciły fosforycznie. Nagle bez poprzedzającego szmeru rozległ się głos.

- Kto tam? Czego chce?

W drzwiach znajdował się okrągły otwór zamknięty szybką. Błysnęło w nim oko, jakby drzwi nagle ożyły. Wheland odchrząknął.

- Jestem podróżnym - powiedział pospiesznie - auto zepsuło mi się i stoi na szosie. Poszedłem... nie znam okolicy... ledwo znalazłem drogę do oberży, ale zastałem tylko pogorzelisko. Powiedziano mi, że pan tu mieszka i mógłby mi udzielić schronienia na noc...

Wheland lękał się, czy nie zdradzi go przedwcześnie akcent. Jakże tu wyłuszczać postępowe poglądy przez drzwi? Ale głos odparł.

- Tak? A czy pan jest sam?

- Zupełnie sam.

- A bagaż pan ma?

- Tylko plecak.

- Ha! ha!... tylko plecak - przedrzeźniał głos. Źrenica zwęziła się jak ostrze szpilki. - Tylko plecak, dobry sobie. Plecak musi pan zostawić na zewnątrz.

- Mam tam tylko koszulę, pantofle, szczoteczkę do zębów i... i mydło.

- Hm, tak? To może pan wziąć. Plecak niech pan zostawi, nikt go nie zabierze.

Wheland zrobił, co mu kazano, zły, bo w bocznej kieszeni plecaka znajdował się malutki aparat fotograficzny. Bał się go przekładać do kieszeni w zasięgu tego bezosobowego oka, które spoczywało na nim nieruchomo.

Gdy się wyprostował trzymając oburącz rzeczy, drzwi uchyliły się nieco. Ujrzał głowę w starej filcowej czapce, pod nią - ciemną twarz z ostrym nosem.

- Zaraz - wstrzymał go w wejściu gospodarz. - A w kieszeniach nic pan nie ma?

- W kieszeniach - wybełkotał Wheland, który nią spodziewał się takiego przyjęcia. - Nie, nie mam nic, tylko papierosy i portmonetkę...

- No, no... - rzekł tamten i wpuścił go wreszcie. Drzwi były grube, jakby wiodły do skarbca. Gospodarz zamknął je. Na odgłos zatrzaskującego się zamku Wheland naprężył się cały wewnętrznie. Rozpoczynała się prawdziwa gra.

Podwórze było zabetonowane; ani śladu trawy, drzew czy jakiejkolwiek roślinności. Od muru biegł gładki pancerz betonu aż po podmurowanie domu, wzniesione z olbrzymich głazów. Okna opatrzone okiennicami były głucho zawarte. Dopasowane jak na - łodzi podwodnej - pomyślał Wheland. - No, no, stary musi nie byle co chować przed światem.

Z budy wyskoczył olbrzymi pies. Zjeżony złajał bezgłośnie, marszcząc obwisłe wargi. Zaświeciły kły.

- Leżeć, leżeć! - rzucił mu gospodarz i ruszył przodem. Miał na sobie długi szlafrok sukienny, bardzo luźny, fałdujący się suto, ściśnięty szerokim pasem rzemiennym, na nogach gumowe pantofle. Gdy otworzył drzwi, Wheland zobaczył, że w pokojach jest światło - więc profesor nie spał jeszcze, to tylko okiennice zaciemniały z zewnątrz dom. W powietrzu unosił się trudno uchwytny zapach jakichś chemikaliów.

Na ceglanym kominku płonęły okrągłe tarcze drewna. Delikatną siateczką popiołu kruszył się wzdłuż słojów wiśniowy żar. Ruchliwy blask biegł aż do połowy pokoju, ścierając się ze światłem wielkiej lampy pod zielonym abażurem. Ze ścian błyszczały setki szklanych rurek i walców. We wszystkich grały czerwone i zielone płomyczki. Podłogę zaścielały rozrzucone skóry, dość źle wyprawione, bo były sztywne, a sierść sterczała w kudłach. Największa, tygrysia, leżała przed kominkiem. W szklanych oczach bestii migotały miodowe iskry. Paszcza była zaciśnięta, tylko białe kły schodziły wzdłuż sczerniałej dolnej wargi.

Wheland przestąpiwszy próg zatrzymał się niezdecydowany. Gospodarz nie zwracał na niego uwagi. Podszedł do kominka i przez dłuższą chwilę poprawiał ogień, potem grzał przy nim dłonie, aż skóra się zaróżowiła. Zwabiony ciepłem Wheland zbliżył się do płomieni. Ogień trzeszczał mocno. Chardin wyprostował się, zdjął z głowy czapkę i rzucił ją zręcznie między dwa stosy książek na rzeźbionym biurku. Potem zwrócił głowę w bok i z opuszczonymi rękami spoglądał na gościa.


Date: 2016-01-03; view: 646


<== previous page | next page ==>
KRYSZTAŁOWA KULA 1 page | KRYSZTAŁOWA KULA 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)