Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






KRYSZTAŁOWA KULA 1 page

- A tutaj mamy sterylizatory...

Generał zajrzał przez uchylone drzwi w głąb sali. Ciągnęła się tam aleja wysokich jak kolumny, lśniących białością aparatów.

- No tak... - powiedział wreszcie - a gdzie te, mhm, owady?

Profesor Shepburn uśmiechnął się ukazując dwa rzędy wspaniałych zębów.

- Owady znajdują się w osobnym pawilonie. Możemy zajść tam, jeśli pan sobie tego życzy, generale, ale musiałby się pan, niestety, poddać później dość skomplikowanej dezynfekcji.

Generał podniósł brwi, dwie rude kępki włosów nad bladoniebieskimi oczami.

- Tak? No, niekoniecznie...- Szli teraz powoli korytarzem pełnym słonecznego blasku, który wpadał przez sięgające podłogi okna.

- Moja wizyta... pan orientuje się chyba, profesorze, jak wielką uwagę przywiązuje sztab do pracy powierzonej panu placówki. Otóż pragnąłbym poznać pana opinię... powiedzmy, czysto osobistą... na temat tych, hm, trudności, na jakie napotkało zastosowanie BB w warunkach polowych.

Profesor słuchał dając poznać, że ani jedno słowo gościa nie może umknąć jego uwadze. Skierował się w boczną odnogę korytarza; pracownicy zakładu, postępujący w białych płaszczach kilka kroków ż tyłu, zatrzymali się niezdecydowani. Profesor otworzył podwójne, skórą obite drzwi, ruchem ręki zaprosił generała i gdy ten przekroczył próg, szybkim gestem dał stojącym do zrozumienia, by odeszli.

Generał usiadł w fotelu przy szklanym stole. W pokoju panował, jak wszędzie, wonny chłód powietrza tłoczonego przez aparaturę klimatyczną. Ze szklanych menzurek ustawionych na stole wychylały się blade główki astrów.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, profesor przysunął gościowi pudełko cygar i zapalniczkę. Potem usiadł naprzeciw niego i założywszy ręce na brzuch puścił kciuki w młynka.

- Panie generale - rzekł patrząc przed siebie - pionierzy nowych myśli zawsze napotykali niepowodzenie na drodze do sukcesu. Z tym musimy się liczyć...

- Hm, nowa idea... - rzekł generał przez kłąb wydmuchiwanego dymu. - Ja, pozwoli pan profesor, nie jestem specjalistą, ale... ostatecznie - podjął bardziej niecierpliwie, niż to było jego zamiarem - ostatecznie epidemie dziesiątkowały w średniowieczu całe państwa!

- A, to coś zupełnie innego.

Profesor pochylił się lekko w stronę gościa i koncentrując na nim wzrok mówił, jakby odczytywał rozdział z książki:



- Myśl przenoszenia bakterii w ciałach owadów jest całkowicie nowa. Do pracy nad tym zagadnieniem przyciągnęliśmy, prócz amerykańskich, najwybitniejszych specjalistów japońskich i możemy dziś już poszczycić się rzeczywistymi osiągnięciami: chociażby symbioza przecinkowca cholery i muchy domowej. Udało się nam stworzyć specjalną mieszankę witaminową, którą żywimy muchy sześć razy dziennie, wskutek czego ich odporność na niekorzystne warunki, ich prężność biologiczna, a mówiąc popularnie ich... hm... zdrowie poważnie się poprawiło.

- Tak... tak... - burknął generał spoza chmury dymu. Obserwował rosnący na cygarze stożek białego popiołu. - Bardzo mi przykro, ale rezultaty polowe nie bardzo potwierdziły pana entuzjazm. Trzy lata temu powiedział pan:”Dajcie mi odpowiednie warunki materialne, a stworzę źródło niegasnących epidemii w Azji”. Niegasnących, panie profesorze. Czterdzieści tysięcy dolarów kosztował sam przewóz zarażonych owadów do linii frontu, na lotniska, a potem okazało się, że ciemny wieśniak koreański w parę miesięcy dał sobie radę z „niegasnącą epidemią”.

Profesor zacisnął szczęki.

- Popełniliśmy pewne błędy, do których się przyznajemy. Nie doceniliśmy zdolności organizacyjnych i obronnych przeciwnika... no tak. Ale teraz sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej. Dawniej owady były rzucane z samolotów prosto na śnieg. Oczywiście procent ginących był ogromny. Stąd duże straty. Od chwili jednak, kiedyśmy stworzyli Sekcję Psychologii, sytuacja uległa całkowitej zmianie.

- Psychologii? - powiedział niechętnie zdziwionym;

tonem generał. - To mi się wydaje fantastyczne. Cóż tu ma psychologia? Jeśli chodzi o psychikę nieprzyjaciela, te sprawy załatwia referat Strategii Psychologicznej przy Sztabie Zimnej Wojny w Pentagonie. Nie chcecie chyba dublować pracy naszych specjalistów?

- Nieporozumienie, drogi panie generale - z serdecznym uśmiechem rzekł profesor. - Nieporozumienie. Mam na myśli, oczywiście, sekcję zajmującą się badaniem psychologii owadów.

- Psychologia owadów? - Trudno się było zorientować, czy w głosie generała pobrzmiewa podziw czy kpina. - I jakież ona problemy rozstrzyga, ta sekcja, jeśli łaska?

- Bardzo ważne.

Profesor Shepburn był znowu oficjalnie oschły, jakby uraził go ton gościa. - Bardzo ważne - powtórzył. - Weźmy na przykład problem pcheł. Studiował go doktor Donald Wheland, jeden z naszych młodszych, ale bardzo zdolnych ludzi. Jest to wybitny specjalista w dziedzinie psychiki pchły Pulex irritans. Ponieważ przy zwykłym bombardowaniu bakteriologicznym wielki odsetek... hm... siły bojowej ginął, opracowaliśmy plan, który - w skrócie wygląda tak: lotnictwo strategiczne bombarduje miasta; gdy pozostali przy życiu mieszkańcy chronią się do ziemianek, następuje z kolei masowy zrzut zadżumionej pchły, i to w czasie chłodnych ranków, najlepiej gdy panują przymrozki. Pchły wydostające się ze zbiorników poszukują ciepłych kryjówek i wnikają masowo do ziemianek; że zaś wśród gnieżdżących się w nich ludzi większość stanowią kobiety i dzieci, stwarza się nader korzystna sytuacja, gdyż ten materiał ludzki jest mało odporny na dżumę.

- No, to nawet niezłe - rzekł z pewnym ożywieniem, generał. - Ale co to ma wspólnego z psychologią?

- Plan ten wypływa w całości z gruntownego zapoznania się z psychiką pchły - rzekł profesor kryjąc zniecierpliwienie. - Przedstawiłem’ go w bardzo uproszczonym skrócie. Doktor Wheland przez dwa lata przeprowadzał doświadczenia nad zachowaniem się siły bojowej, to znaczy pchły, w rozmaitych warunkach. Badał żwawość reakcji w zależności od temperatury, oświetlenia...

Profesor umilkł. Po chwili, odchrząknąwszy, podjął:

- Panie generale, mamy w zanadrzu jeszcze jeden, i to niemały atut, ale potrzebujemy pomocy. Chodzi o to, że entomolog francuski, profesor Chardin, odkrył sposoby doprowadzenia do symbiozy mrówek z licznymi szczepami bakterii. Pracę na ten temat opublikował pół roku temu w Journal de Biologie, ale nie podał tam szeregu niezbędnych danych motywując to tym, że nie chce, by mogły posłużyć celom wojennym. Niedawno ogłosił otwarty list potępiający BB...

- Komunista? - spytał generał z zainteresowaniem.

- Formalnie nie, ale z sympatiami, jak oni prawie wszyscy tam, we Francji.

- To się szybko rozprzestrzenia - zauważył generał.

- Ale nie u nas. Stworzyliśmy kordon sanitarny przeciw czerwonej epidemii - rzekł jowialnie uśmiechając się profesor. Spoważniał. - Więc, panie generale, poznanie wyników Chardina miałoby dla nas bardzo wielkie znaczenie. Bardzo wielkie. Nawet te ogólnikowe dane, które opublikował, pozwalają liczyć na 70... ba, co mówię, na 80 procent śmiertelności. Wśród dzieci, być może, do stu nawet...

- Marzyciel z pana - przerwał generał nieco sceptycznie. - No dobrze, w jaki sposób możemy wam pomóc?

- Potrzeba nam tego Chardina, generale. Nie tyle wyników jego pracy, co właśnie jego, bo prowadzi doświadczenia dalej i nie ulega wątpliwości, że większość spostrzeżeń przezornie nosi tylko w głowie. Próbowaliśmy ściągnąć go tu proponując mu doskonałą pozycję u nas w Princetown. Zrobiliśmy to spokojnie, bo przecież instytut nasz cieszy się doskonałą opinią i nikt nie wie...

- Była to niedopuszczalna lekkomyślność - dość ostro rzekł generał. - Nikt was nie upoważnił do samodzielnego nawiązywania kontaktów z zagranicznymi uczonymi. Ja wiem, ja wiem - przeciął profesorowi, który chciał coś powiedzieć - mieliście najlepsze intencje, ale ostrożność przede wszystkim. Chardin bada jakieś owady, jakieś bakterie, niedługo potem zgłasza się do niego Instytut Entomologiczny w Princetown - to może dać do myślenia, panie profesorze. Proszę o tym pamiętać i nigdy więcej...

Nie dokończył.

- Wracam do tego, jak mu tam? Chardina. Więc nie chce przyjechać?

- Nie.

- Oferowaliście mu dosyć?

- Najlepsze warunki. Odmówił.

- Komentował to jakoś?

- Nie.

- Dobrze. Postaramy się wam pomóc. Uważam jednak, że byłoby rozsądne wejść z nim w kontakt bezpośredni. Po dobremu. To najlepsza metoda. Czy nie mógłby pan posłać którego ze swoich współpracowników? Chodzi o to, żeby to był ktoś z tej samej branży, specjalności, chciałem powiedzieć. Naturalnie ani pisnąć nie śmie, że pracuje w Princetown. Musi to być dobra siła, fachowiec budzący zaufanie... Nasi ludzie we Francji pomogą mu we wszystkim. Otóż to. Ten człowiek powinien budzić zaufanie.

Profesor zastanawiał się.

- Hm... ten pomysł wydaje mi się bardzo dobry... Kogo by tu posłać? Musi znać francuski... Ach, przecież właśnie Wheland zna ten język. I jeszcze, to psycholog-entomolog. Teraz jest co prawda na urlopie, ale to głupstwo... Tak, to doskonale. Dziękuję panu, generale. Będziemy kuć żelazo, póki gorące.

Doktor Donald Wheland siedział przy rozwartym na oścież oknie i wyciągnięty wygodnie, z nogami owiniętymi puszystym kocem, czytał książkę. W pokoju mimo białego dnia panował półmrok. Potęgował go strop czarny, jak uwędzony; krzyżowały się na nim grube, żywicą nasiąkłe dźwigary. Płasko wiązane płyty drzewa tworzyły posadzkę, ściany zbudowane były z grubych bali. Przez okna widać było lesiste stoki Łowcy Chmur, dalej masyw Cracatalqa i pionowy obryw najwyższego ze wszystkich Szczytu, podobnego do bawołu z ułamanym rogiem, który Indianie nazwali przed wiekami Wniebowziętym Kamieniem. Nad szarą od głazów doliną wznosiły się rozległe zbocza, w cieniu połyskujące lodem. Poprzez przełęcz Północnego Wiatru ział błękit równin. W niesłychanej odległości wzbijała się tam w niebo wąska smużka dymu - ślad czynnego wulkanu.

Doktor Wheland pogrążony był w lekturze. Z głębi wielkiego domu hotelowego nie dochodził najlżejszy szmer. Płomyki świec stały nieruchomo w chłodnym powietrzu. Blask ich wydłużał groteskowo kontur mebli ciosanych według staro indiańskich wzorów. Wielki fotel w kształcie ludzkiej szczęki rzucał na sufit makabryczne cienie zębatych poręczy kończących się wywiniętymi kłami. Nad komodą uśmiechały się wycięte w ścianie bezokie maszkary, a okrągły stół opierał się na zwiniętym wężu, którego głowa spoczywała na dywanie połyskując oczodołami. Czerwonawo paliły się w nich półszlachetne kamienie.

Rozległ się daleki dźwięk dzwonka. Wheland odłożył książkę.

Jadalnia mieściła się piętro niżej. W jej szeroko otwartych drzwiach stał wózek, jakiego używają paralitycy. Spoczywał w nim mężczyzna tęgi, o twarzy mięsistej, z małym noskiem zagubionym niemal między policzkami. Miał na sobie skórzaną bluzę. Był to właściciel hotelu górskiego, doktor Mondian Vanteneda.

Gospodarz ukłonił się uprzejmie Whelandowi, który odpowiedział skinieniem głowy i ruszył do jadalni. Równocześnie z nim weszła chuda jak kij dama o czarnych włosach, przeciętych pośrodku pasem siwizny.

Stół nie był nakryty obrusem. Na czarnych deskach świeciły srebra i jaspisowa zieleń zastawy. Między wielkimi kredensami stał masywny kominek z chropawych głazów. Gdy służący w wiśniowej liberii obniósł pierwsze danie, wszedł ktoś spóźniony - siwy mężczyzna z rozdwojonym podbródkiem. Naprzeciw Whelanda siedział duchowny w wysokim kołnierzyku.

- Czy mister Cosmo nie wrócił jeszcze z wycieczki? - spytała chuda kobieta.

- Pewno siedzi na Zębie Mazumaca i patrzy w naszą stronę - odrzekł Mondian, który wtoczył się z fotelem w przerwę między krzesłami, umyślnie dla niego pozostawioną. Jadł szybko, z dużym apetytem. Poza tym odezwaniem się obiad upłynął - w milczeniu. Gdy służący nalał ostatnią czarkę czarnej kawy, której aromat mieszał się ze słodkawym dymem cygar, chuda kobieta odezwała się ponownie:

- Doktorze Yanteneda, musi pan nam dziś opowiedzieć dalszy ciąg tej historii o Oku Mazumaca.

- Tak, tak - powtórzyli wszyscy.

Mondian, trochę odęty, splótł palce na grubym brzuchu. Potem obrzucił wszystkich spojrzeniem, jakby zamykając krąg słuchaczy. Dogasająca kłoda trzasnęła na kominku. Ktoś odłożył widelec, brzęknęła łyżeczka i nastała cisza.

- A na czym skończyłem?

- Na tym, jak Don Esteban i Don Guiliełmo poznawszy legendę o Cratapulqu ruszyli w góry, aby dostać się do Doliny Czerwonych Jezior...

- Przez cały czas wędrówki - zaczął Mondian - obaj Hiszpanie nie spotkali żadnego człowieka ani zwierzęcia i słyszeli tylko niekiedy skwiry szybujących orłów, czasem zaś przeleciał nad nimi sęp. Po wielu wysiłkach udało im się wejść na grań Martwej Ręki. Ujrzeli wówczas przed sobą wysoki grzbiet, podobny do kadłuba konia, który staje dęba, z niekształtnym łbem przewieszonym w niebo. Jego szyję, ostrą jak szyja konia, owiewała mgła. Wówczas don Esteban przypomniał sobie dziwne słowa starego Indianina z nizin: „strzeżcie się grzywy Czarnego Konia”. Obaj naradzali się, czy mają iść dalej. Don Guiliełmo miał, jak pamiętacie, wytatuowany na przedramieniu szkic orientacyjny łańcucha górskiego. Zapasy kończyły się im już, choć szli dopiero szósty dzień. Zjedli więc ostatnie zapasy solonego, wyschłego Jak powróz mięsa i zaspokoili pragnienie przy źródełku, które wytryska pod Ściętą Głową. Nie mogli jednak zorientować się w okolicy, gdyż wytatuowana mapa była niedokładna. Przed zachodem słońca mgły zaczęły się wznosić na podobieństwo przybierającego morza. Ruszyli w górę, wspinając się na grzbiet Konia, ale choć szli tak szybko, że krew rozdzwoniła im się w głowach, a w usta łapali oddech jak zdychające zwierzęta, mgła była szybsza i dognała ich na samej szyi Konia.

W tym miejscu, gdzie objął ich biały całun, grań zwęża się i nie jest szersza od trzonka maczety. Gdy więc nie mogli dalej iść, a zewsząd otoczyła ich nieprzenikniona, wilgotna biel, siedli na grani okrakiem, właśnie tak jak się siada na konia, i w ten sposób posuwali się do zapadnięcia ciemności. Gdy zaś zupełnie opadli z sił, grań się skończyła. Nie wiedzieli, czy jest to obryw przepaści, czy też owo zejście w Dolinę Siedmiu Czerwonych Jezior, o którym opowiadał im stary Indianin. Przesiedzieli więc noc całą, wzajemnie podtrzymując się plecami, wsparci o siebie, grzejąc się własnymi ciałami i opierając nocnemu wiatrowi, który gwizdał o grań jak nóż o kamień. Zdrzemnięcie się groziło runięciem w dół, nie zmrużyli więc oczu przez siedem godzin. Potem wzeszło słońce i rozbiło mgły. Ujrzeli, że skała ucieka im spod nóg w dół tak pionowo, jakby siedzieli na szczycie muru. Przed nimi ziała ośmiostopowa wyrwa. Mgły targały się na strzępy o szyję Konia. Poznali wtedy w oddali czarną Głowę Mazumaca i ujrzeli bijące w górę słupy czerwonych dymów, pomieszane z białymi obłokami.

Krwawiąc ręce o głazy zeszli wąskim żlebem i dotarli do górnego kotła Doliny Siedmiu Czerwonych Jezior. Tutaj jednak opuściła Guilielma reszta sił. Don Esteban wszedł pierwszy na półkę skalną wiszącą nad otchłanią i prowadził towarzysza za rękę. Szli tak, aż natrafili na osypisko, na którym mogli spocząć. Słońce wzeszło wysoko i Głowa Mazumaca zaczęła pluć w nich bryłami kamieni odpryskującymi od przewieszek. Uciekli więc w dół. Gdy Głowa Konia wisiała nad nimi tak mała jak piąstka dziecka, ujrzeli pierwsze Czerwone Źródło buchające obłokiem rdzawych pian. Wówczas don Esteban wyjął zza pazuchy pęk rzemieni wygarbowanych na kolor drzewa akantu, których frędzle pomalowane były na czerwono i pozwijane w liczne węzły. Przesuwał po nich długą chwilę palcami, odczytując indiańskie pismo, aż odgadł właściwą drogę.

Otwarła się przed nimi Dolina Milczenia. Szli jej dnem po ogromnych głazach, między którymi ziały szczeliny bez dna. ‘

„Czy jesteśmy już blisko?” - spytał Guilielmo szeptem, gdyż głos nie mógł wydobyć się ze spieczonego gardła.

Don Esteban dał mu znak milczenia. W pewnej chwili Guilielmo potknął się i potrącił kamyk, który pociągnął za sobą inne. Na odzew tego głosu pionowe ściany Doliny Milczenia zadymiły, pokrył je srebrny obłok i tysiące wapiennych maczug runęło w dół. Don Esteban, który przechodził właśnie pod sklepioną kolibą, wciągnął przyjaciela pod przykrycie kamiennej tarczy, gdy druzgocąca lawina dopadła ich i przeszła jak burza dalej. Po minucie nastała cisza. Don Guilielmo miał głowę okrwawioną odpryskiem głazu. Jego towarzysz zdarł z grzbietu koszulę, porwał ją na pasy i przewiązał mu czoło. Wreszcie, gdy dolina stalą się tak wąska, że niebo nad nimi nie szersze było od rzeki, ujrzeli spływający po głazach, bez najsłabszego szmeru, potok, którego woda, jasna jak szlifowany diament, wpadała do podziemnego koryta.

Musieli teraz wejść po kolana w strumień bystry i lodowaty, który podcinał im ze straszną siłą nogi. Niebawem jednak wody skręciły w bok i stanęli na suchym, żółtym piasku, przed pieczarą z licznymi oknami.

Don Guilielmo pochylił się, osłabły, i dostrzegł, że piasek lśni dziwnie. Garść, którą podniósł do oczu, była niezwykle ciężka. Przybliżył rękę do ust i zgryzł to, co wypełniało mu dłoń; poznał, iż pełna jest złota.

Don Esteban przypomniał sobie słowa Indianina i rozejrzał się po grocie. W jednym jej kącie błyszczał jakby pionowy, zastygły, nieruchomy zupełnie płomień. Był to blok wypolerowanego wodą kryształu, nad którym ział w skale otwór. Prześwitywało przezeń niebo. Podszedł do przezroczystej bryły i zajrzał w jej głąb. Kształtem przypominała wbitą w grunt olbrzymią trumnę. Zrazu widział w głębi tylko miliardy ruchomych płomyków, oszałamiające wirowisko srebra. Potem wydało mu się, że wszystko naokół ciemnieje i dostrzegł wielkie, rozchylające się płaty kory brzozowej. Gdy znikły, ujrzał, iż z samego środka lodowej bryły ktoś nań patrzy. Była to miedziana twarz, pełna ostrych zmarszczek, o oczach wąskich jak klinga. Im dłużej patrzał, tym wyraźniej rósł w niej zły uśmiech. Z przekleństwem uderzył w głaz sztyletem, lecz ostrze ześliznęło się bezsilnie. Zarazem miedziana twarz wykrzywiła się śmiechem i znikła. Ponieważ don Guilielmo zdawał się gorączkować, jego towarzysz zachował tajemnicę widzenia dla siebie.

Ruszyli dalej. Grota rozpościerała się siecią korytarzy. Wybrali najszerszy i zapaliwszy przyniesione pochodnie, ruszyli w głąb. W pewnym miejscu czarną paszczą otworzył się w chodniku boczny korytarz. Buchało stamtąd powietrze gorące jak ogień. Musieli przebyć to miejsce skokiem. Dalej korytarz zacieśniał swoją gardziel krzemienną. Jakiś czas szli na czworakach, wreszcie znaleźli się w przejściu tak ciasnym, że musieli pełzać. Potem jednak prześwit zwiększył się i mogli klęknąć. Gdy ostatnia pochodnia zaczęła się dopalać, grunt zaczął chrzęścić im pod nogami. Puścili nieco blasku pod stopy: klęczeli na żwirowisku, złożonym z brył złota.

Ale i tego było im mało. Pragnęli, poznawszy Usta Mazumaca i jego Oko, zobaczyć także jego Trzewia. Don Esteban szepnął w pewnej chwili do towarzysza, że coś widzi.

Guilielmo daremnie wyzierał mu przez ramię.

„Co widzisz?” - spytał.

Estebanowi koniec płonącego smolaka parzył już palce. Powstał nagle; ściany odeszły gdzieś, był tylko wielki mrok, w którym pochodnia drążyła czerwoną grotę. Guilielmo widział, jak towarzysz postępuje naprzód, a płomień w jego ręku chwieje się, rzucając olbrzymie cienie. Nagle w głębi zamajaczyła widmowa olbrzymia twarz, odwrócona oczami w dół, zawieszona w powietrzu. Don Esteban krzyknął. Był to krzyk straszliwy, ale Guilielmo zrozumiał słowa. Towarzysz jego wzywał Jezusa i jego Matkę, a tacy ludzie jak Esteban wołają te słowa tylko twarz w twarz ze śmiercią. Gdy rozległ się krzyk, Guilielmo zakrył twarz rękami. Potem zagrzmiało, owiał go płomień i stracił przytomność.

Doktor Mondian pochylił się do tyłu i oparł głowę o poręcz. Milcząc patrzał gdzieś między siedzących, ciemny na tle okna, którego kontur przecięty piłą gór liliowiał w narastającym zmierzchu.

Wheland tłumiąc dech czekał końca opowieści.

- W górnym biegu Araquerity Indianie polujący na rogacze wyłowili białego człowieka, który do barków miał przyczepioną wydętą powietrzem skórę bawolą. Plecy jego były rozcięte, a żebra wyłamane na boki na kształt skrzydeł. Indianie obawiając się wojsk Corteza usiłowali spalić zwłoki, jednakże o ich osiedle zawadziła konna sztafeta Ponterona, zwanego Jednookim. Trupa zawieziono do obozu i rozpoznano don Guilielma. Don Esteban nie wrócił nigdy.

- A więc skąd znana jest cała ta historia? Głos ten rozległ się jak zgrzyt. Wheland z niechęcią spojrzał na oponenta. Wszedł służący ze świeczkami. W ich ruchliwym świetle ukazała się twarz pytającego, cytrynowa, o bezkrwistych ustach. Uśmiechał się uprzejmie.

- Powtórzyłem na początku opowieść starego Indianina. Mówił on, że Mazumac widzi wszystko przez swoje oko. Wyrażał się może nieco mitologicznie, ale w zasadzie miał rację. Był to początek szesnastego wieku i niewiele wiedzieli Europejczycy o możliwościach wzmożenia siły wzroku, jaką dają szlifowane szkła. Dwa olbrzymie kryształy górskie, nie wiadomo czy stworzone siłami natury, czy też obrobione ludzką ręką, stały na Głowie Mazumaca i w grocie Trzewi tak, że patrząc w jeden, widziało się wszystko, co się dzieje w otoczeniu drugiego. Był to niezwykły telewizor lub jeśli wolicie państwo, peryskop utworzony z dwu systemów lustrzanych oddalonych od siebie o trzydzieści trzy kilometry. Indianin, który stał na szczycie Głowy, widział dwóch świętokradców wstępujących w Trzewia Mazumaca. Być może, nie tylko widział, ale mógł spowodować ich zgubę.

Mondian wykonał szybki ruch ręką. Na stół, w krąg pomarańczowego światła, padł pęk rzemieni związanych u jednego końca jak tatarski buńczuk, pokrytych spełzła już zupełnie farbą. Skórę cechowały głębokie pęknięcia; łuski, którymi szeleściła przy poruszeniu, wskazywały, jak bardzo była stara.


Date: 2016-01-03; view: 736


<== previous page | next page ==>
I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 4 page | KRYSZTAŁOWA KULA 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)