Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 3 page

- Panie profesorze - powiedział cicho - a gdyby tak nie wyłączać kosmotronu?

- Jak?

- Powiadam: gdyby nie wyłączać prądu, tylko użyć rury o podobnym przekroju jak w betatronie i...

- Aha, i wyprowadzać z obiegu wytworzony stellar pomocniczym polem odchylającym? Gdyby się to udało, byłoby niezłe... Dajcie no pióro!

Pochyleni nad papierami rysowali i liczyli porozumiewając się pojedynczymi słowami. Nareszcie Siołło wyprostował się, syknął i skrzywił się, pocierając plecy.

- Cierp ciało, kiedyś chciało - powiedział. Zapanowało milczenie.

- Więc, profesorze?... - zapytał ostrożnie Topolny.

- Co?

- Kiedy zaczynamy?

Siołło sapnął. Potem, wielki, brzuchaty, górujący wzrostem nad Topolnym, przyciągnął do siebie asystenta, objął go równie mocno jak niezgrabnie, po chwili zaś odwrócił się do niego tyłem i rzekł:

- Chodźmy do łazienki. Zdaje się, że i ja umazałem się atramentem.

Potem rozpoczęła się praca. Przywołano na pomoc inżynierów-elektryków, którzy usłyszawszy o obciążeniu, jakiemu fizycy pragną poddać kosmotron, kręcili długo głowami i nie chcieli wziąć odpowiedzialności za całość uzwojeń. Jednakże Rada Naukowa powzięła decyzję natychmiastowego przystąpienia do doświadczeń. Próby syntezy ciągnęły się długo. To pomocnicza aparatura van der Graafa nie dawała właściwego napięcia, to próżnia nie była dostateczna, to strumień jonów syntetu był zbyt nikły, wielkie cewy elektromagnesów grzały się nadmiernie, trzeba było montować naprędce urządzenia chłodzące, bezpieczniki paliły się seriami, a kiedy już wszystko grało, ledwo wytworzony stellar natychmiast się rozpadał.

W ciągu tygodni kolektyw Siołły jadł, spał, mieszkał prawie w hali kosmotronu wraz z brygadą elektryków, którzy po społu z fizykami brodzili w wijących się po podłodze kablach, przesuwali transformatory, zmieniali połączenia, krzątając się niezmordowanie u stóp pancernego kolosa. Co jakiś czas gwar głosów, szczęk i stukot narzędzi wypełniające halę cichły i rozlegało się rosnące brzęczenie. Ludzie stojący na kontrolnych punktach wbijali oczy w tarcze zegarów; strzałki oscylowały, napięcie rosło, w potężniejącym chórze wprawne ucho rozróżniało wysoki świst wirujących pomp próżniowych, dygotliwe brzęczenie blach transformatorów i cichy, lecz wszystko przenikający syk strumienia nukleonów, strzelającego białym wąskim płomieniem ze szczeliny w grubym pancerzu kosmotronu. Siołło stał na piętrowym wzniesieniu przed główną tablicą rozdzielczą krzywiąc się i marszcząc. Całe niezadowolenie ze zbyt małej mocy kosmotronu wkładał w grymasy twarzy; zdawało się, że smakuje jakiś niesłychanie gorzki płyn. Kołowymi ruchami rąk dawał znać elektrykom, by zwiększali prąd na magnesach. Gdy wskazówki poczynały dochodzić do czerwonych kresek przeleżenia, asystenci silniej zaciskali ręce na wyłącznikach, a Siołło krzywił się jeszcze bardziej. W głębi kadłuba kosmotronu prąd huczał coraz głośniej, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Wreszcie ruchome części aparatury, a potem i podłoga zaczynały wibrować. Dreszcz szedł po dźwigarach nośnych, przeszywał ciała ludzi. Wskazówki osiągały czerwone granice. Teraz wszyscy przenosili wzrok z tarcz zegarowych na twarz profesora, który z wysokości jak wódz na polu bitwy ogarniał całość doświadczenia. Nagle w chór dudniących odgłosów wpadały krótkie, chlastające dźwięki. To połączone z głośnikami liczniki Geigera ostrzegały, że do przestrzeni, w której stoją ludzie, przedostaje się spoza ochronnego muru przenikliwe promieniowanie. Siołło naciskał czerwony guzik, za siatkami ochronnymi rozchodziło się szczękanie wyłączników strzelających płomienistymi zygzakami i następowała nagła cisza. Potem ludzie znowu się krzątali i po jakimś czasie wszystko zaczynało się od początku.



Rezultatem tej nie ustającej pracy była drobna kostka substancji, która wchłonęła w siebie atomy sztucznie stworzonego pierwiastka. Ten okruch materii, zamknięty w grubościennym pudle ołowianym, wręczono uroczyście mikrochemikom; w laboratorium analitycznym poddano go długiej serii zabiegów, dzięki którym malał coraz bardziej, rozmywany kwasami, przetapiany, przepuszczany w postaci pary między biegunami elektromagnesów, destylowany frakcjami, aż na koniec zespół Siołły otrzymał od chemików niewielką szklaną probówkę. Na jej dnie spoczywała widoczna tylko przez mikroskop, niepozorna, szara jak popiół szczypta metalicznego stellaru.

 

 

II. CUD CZWARTKA

Zapadał wieczór ostatniego dnia listopada. W budynkach Chemii Termo-Jądrowej, Oddziału Promieni Kosmicznych i siłowni atomowych panowała zupełna cisza. Większość pracowników opuściła już mury Instytutu udając się bądź samochodami do pobliskiej Warszawy, bądź do swych domków w kolonii uniwersyteckiej. Ogromne laboratoria stały pogrążone w mroku; wiatr pędził chmury zeschłych liści osypujących się z szelestem po ścianach budynków. Tylko w hali kosmotronu krzątały się jeszcze brygady techników-montażystów, hurkotał dźwig, strzelały młoty pneumatyczne, błękitnie wybuchały ogniki oświetlając na ułamki sekund azbestowe maski spawaczy. To elektrycy i monterzy inżyniera Kiecia usuwali uszkodzenia, jakie poniósł kosmotron w ostatnim doświadczeniu, obciążony nadmiernym prądem. Poza pracującymi na hali w Instytucie było jeszcze dwu ludzi: profesor Siołło i asystent Czwartek. W parterowej sali budynku przylegającego do głównego gmachu kończyli przeciągające się od południa doświadczenie.

Uczeni znajdowali się w pomieszczeniu cyklotronu. Halę, wielką jak hangar samolotowy, oświetlał błękitny blask jarzeniówek. Pośrodku wznosił się z podłogi betonowy graniastosłup, w którym - niczym w kamiennym sarkofagu - zamknięta była aparatura. Mury półtorametrowej grubości chroniły ludzi od szkodliwego promieniowania.

Obaj uczeni stali u stóp chropawej ściany, za którą krył się cyklotron. Przed nimi widniała tablica przyrządów pomiarowych i aparatura zwana „metalowymi rękami”, system dźwigni, z których pomocą można wykonywać na odległość, w strefie niebezpiecznego promieniowania, rozmaita zabiegi. Z betonowej płyty sterczały okulary zwierciadlanych peryskopów. Siołło notował wyniki w grubym, oprawnym w ceratę zeszycie, Czwartek zaś, pochylony, patrzał w peryskop i naciskał klawisze aparatury. Przed chwilą zakończyli bombardowanie płytki pierwiastka strumieniem szybkich cząstek; przez peryskop widać było, jak podobne do palców szkieletu metalowe chwytacze ujmują płytkę, wyważają ją z ramki i wrzucają do rynienki, do której tryskał zaraz strumień wody, porywał płytkę i unosił ją do rozszerzonego lejkowato wylotu rurociągu. Stąd pod osłoną cieczy próbka dostawała się do podziemi budynku, gdzie czekały na nią samoczynne aparaty dokonujące analizy promieniotwórczości.

- Czy wywołać teraz zdjęcia? - spytał Czwartek obserwując nie bez zadowolenia, jak groźne źródło promieni znika z poła widzenia, i wycierając palce w chusteczkę raczej symbolicznie niż z rzeczywistej potrzeby.

- Nie, to będzie można zrobić jutro - rzekł profesor. - Sądzę, że nie znajdzie się nic niezwykłego. Chciałbym tylko mieć trochę torów mezonowych, przydałyby się do demonstracji na wykładzie.

- Próbka pękła, panie profesorze - zauważył Czwartek opuszczając swoje miejsce przy tablicy rozdzielczej.

Profesor ręką tylko machnął, jakby mówiąc „tak przypuszczałem”, i ruszył ku wyjściu. Wąski korytarz prowadził do wysokiego a ciasnego pomieszczenia; ze ściany wystawały tu wielkie „nosy” metalowe, które jak gdyby obwąchiwały przechodzących; były to aparaty, skrupulatnie poszukujące radioaktywności w ich ubraniach, ciałach i włosach. Aparaty te były połączone z zamkiem wyjściowych drzwi w taki sposób, że nawet ktoś lekkomyślny nie mógł opuścić zakładu nie poddawszy się zabiegom oczyszczającym, gdyż automat wykrywszy człowieka „promieniującego” natychmiast ryglował drzwi i otwierał drugie wiodące do specjalnych łazienek. Tym razem jednak światła sygnałów nie zapłonęły; asystent i profesor przeszli swobodnie i udali się na piętro, do biblioteki. Tutaj obaj usiedli przy wielkim oknie wychodzącym na park. Siołło poczęstował Czwartka papierosem i sam z zadowoleniem zaciągnął się dymem. Lubił po pracy odpocząć chwilę w tym właśnie miejscu, gdyż szczególny spokój przynosiło mu zarówno sąsiedztwo wysokich półek pełnych ciemnych tomów, jak i wielkich drzew parku gnących się teraz w wichurze za oknami. Siedzieli nieruchomo; taka kontemplacja trwała czas jakiś, nareszcie Siołło zagadnął pierwszy. Rozmowa potoczyła się, jak większość rozmów-w zakładzie, na temat stellaru.

- Ej ten Topolny, Topolny - mówił profesor - to wasz kolega, co?

- O rok młodszy.

- No, proszę, nawet młodszy. Jego ojciec owce pasał, a jemu, tylko patrzeć, pomniki będą stawiać. Oczy ma jak dziewczyna. Nigdy nie myślałem, że z takimi oczami można... chociaż to głupio.

- I pomyśleć, jakie to było proste w założeniu - podjął Czwartek. - Tyle razy przechodziłem te obliczenia i żeby mi w głowie postało! Kilka zdań i gotowe! Przecież to, co poszło do zagranicznych pism, myślę o tym doniesieniu tymczasowym, to jakieś półtorej stroniczki rękopisu, jeżeli nie liczyć wstępu!

- No no, te półtorej stroniczki przewrócą całą energetykę! - rzekł profesor i prychnął, jakby mu się chciało śmiać.

- Mam wrażenie, że mnie coś oślepiło... Tak, musiałem być ślepy - z nieukrywanym żalem mówił dalej Czwartek.

- Otóż to! - przygwoździł jego ostatnie słowa profesor. - Tak to właśnie bywa z wielkimi odkryciami. Bo przecież do przyjścia Topolnego wszystko już było gotowe i kosmotrony, i metoda otrzymywania syntetu i karbionów, i teoria względności - klocki czekały, tylko domek budować! Parę wierszy jest tego, ale jakich wierszy! Nie chodzi przecież o ilość. Trzeba było zobaczyć w wyobraźni, że tu jest droga, że tędy trzeba iść, i wiedzieć, dokąd się zajdzie! Weźmy taką elementarną dziś rzecz jak rachunek różniczkowy. Jeszcze w głuchym średniowieczu gdzieś koło 1340 roku Oresmiusz zauważył, że wzrost lub zmniejszanie się pewnych wielkości są najwolniejsze w pobliżu maksimum lub minimum. Trzysta lat później Kepler odkrył to samo, ale i on nie poszedł dalej. Zjawił się potem Fermat. Ten już stosował operacje matematyczne, które z dzisiejszego punktu widzenia można nazwać różniczkowaniem, a jednak, w pewnym sensie, nie on był odkrywcą różniczek, bo nie dostrzegł, że to jest całkiem nowa myśl, nowa droga, która przyniesie niesłychane zmiany w nauce. Można by powiedzieć za Poincarem, że odkrycie często nie polega na przejściu od całkowitej niewiedzy do zupełnego zrozumienia, od mroku do światła, ale że odkrywa się rzeczy w mniejszym lub większym stopniu, etapami... Najpierw dostrzega się jakieś uboczne zjawisko, które dopiero później prowadzi w górę, jak napotkana przypadkowo dróżka leśna wyprowadzająca na szczyt górski... Tak właśnie było z Topornym. Opowiadał wam chyba, jak do tego doszedł? To bardzo znamienne! Uroiło mu się ni stąd, ni zowąd, żeby wysłać kosmotron w gwiazdy. Dziewięćdziesięciu dziewięciu fizyków na stu odpędziłoby tę myśl wzruszeniem ramion: nonsens, zabawka myślowa i tyle. A on miał odwagę sprawdzić ten pomysł na papierze! Z chwilą kiedy przybrał go w szatę matematyczną, zobaczył, że cała ta podróż w niebo, ta gwiazdowa ornamentacja jest zupełnie niepotrzebna... A ja powiadam wam, kolego, że nie!

Czwartek popatrzał ze zdziwieniem na profesora, który z podniecenia wstał i podnosząc rękę, mówił dalej:

Jako zabieg, jako doświadczenie fizyczne podróż ta naturalnie była zupełnie zbyteczna, ale nie jako etap rozumowania, jako pewien fakt psychologiczny! Bo co się stało? Topolny nie mogąc znaleźć rozwiązania w sferze dotychczasowych faktów, w płaszczyźnie zwykłych doświadczeń, porzucił ją, poleciał w niebo i wrócił na Ziemię - już ze swoją wielką zdobyczą. Tak to było! No cóż, miał trochę szczęścia, prawda - przecież to był przypadek, że akurat wtedy czytał Weyla - ale cóż z tego? Zawsze trzeba mieć ten łut szczęścia, rozumu nigdy się nie ma zbyt wiele... Przecież każdy z nas ma na półce”Teorię względności”.

Za oknami było już zupełnie ciemno. W tej chwili rozległy się przytłumione, poważne dźwięki: zegar ścienny wybijał godzinę. Siołło drgnął.

- U licha, już piąta! trzeba lecieć! A wy jak, kolego?

- Zostanę jeszcze, panie profesorze. Muszę skończyć artykuł.

Gdy profesor odszedł, Czwartek przez chwilę spoglądał jeszcze przez korytarzowe okno na pociemniały park jesienny, potem udał się na wyższe piętro. Mieściły się tu pracownie asystentów; jego pokój znajdował się w samym, prawie końcu korytarza. Po drodze minął zamkniętą pracownię Topolnego; młodzieniec przebywał w Budapeszcie na zjeździe fizyków. Czwartek wszedł do swego pokoju i zaświecił lampę. Pomieszczenie było malutkie, o ścianach zaokrąglonych, ciasne, lecz urządzone przytulnie. Na środku stało niewielkie biurko, po bokach - półki z podręczną literaturą; był tu prócz krzesła fotel i nawet malutki telewizor na stoliku w kącie. Po poprzednim mieszkańcu, doktorze Łączkowskim, który od rozpoczęcia roku szkolnego przeniósł się na uniwersytet wrocławski, pozostał malowany w smoki jedwabny parawanik chiński oraz egzotyczny bibularz z uchwytem w kształcie główki pyzatego, roześmianego bożka. Czwartek niechętnie widział te przedmioty nie licujące z powagą otoczenia, ale jakoś nie znalazł dotąd energii, by usunąć ślady kolekcjonerskich zamiłowań swego poprzednika. Teraz siadł za biurkiem do notatek laboratoryjnych. Gdy je przepisał, zabrał się do artykułu. Musiał go skończyć dziś jeszcze; to wyrwało z jego piersi niechętne westchnienia, ale rzecz była pilna - redakcja czekała na materiał. Nie zwlekając wkręcił więc arkusz papieru do maszyny i zaczął pisać.

Choć kilkanaście metrów dalej, za ścianą korytarza, otwierała się pełna łoskotu hala kosmotronu, tutaj nie dobiegał najlżejszy szmer. Gruby żelbet izolował wszystkie dźwięki. Czwartek pisał wprawnie, od czasu do czasu przebierał nogami pod biurkiem, jakby mu to ułatwiało formułowanie zdań, i podnosił kciukiem osuwające się okulary; czasem, gdy udał mu się bardziej okrągły okres, poruszał wargami odczytując go cicho i znajdował wybornym.

„Prawa fizyczne ważne są powszechnie” - pisał - „dla całego Wszechświata i wszystkie twory materii jednakowo są im podporządkowane. Kamień rzucony spada swobodnie w polu ciążenia Ziemi czy jakiejkolwiek innej planety ze stałym przyspieszeniem i powoływanie się na statystykę kwantową, zmierzającą do obalenia zasady przyczynowości, jest tylko wybiegiem idealistów, którzy...”

Czwartek zauważył błąd literowy w poprzednim wierszu, przeczytał zdanie i spojrzał na zegarek: dochodziła siódma. Westchnął, wytarł Mad gumką i napisał raz jeszcze: „czy jakiejkolwiek innej planety”... po czym odciągnął wałek maszyny, który potrącił bibularz, znajdujący się na jego drodze.

„...spada swobodnie w polu ciążenia Ziemi...” - przeczytał Czwartek i urwał nagle, gdy zorientował się, że coś się stało, a raczej nie stało sit; coś, czego oczekiwał: nie usłyszał stuku spadającego na podłogę bibularza. Odwrócił głowę i zamarł.

Bibularz bowiem, lekko zadarłszy bok, prześliznął się po rozłożonych na biurku papierach, nabrał szybkości jak startujący samolot, skoczył w powietrze i przypadł do napiętego jedwabiu parawanika, który przez dłuższą chwilę drgał pod ciosem. Potem wszystko się uspokoiło. Bibularz wisiał jednym rogiem przytulony do jedwabnej tkaniny, chwiejąc się łagodnie w powietrzu. Służąca za uchwyt drewniana główka bożka patrzała prosto w twarz asystenta, rozdziawiona w szerokim, szyderczym uśmiechu, jakby mówiąc: „no i co powiesz teraz?”

Czwartek otworzył usta i zamknął je wydając jękliwe sapnięcie.

„Słowo stało się cia...” - przemknęło mu bezwiednie.

Opięta bibułą spodnia strona bibularza ukazywała, kołysząc się, plamy atramentowe: raz zieloną, to znów dwie fioletowe.

Przez długą chwilę gapił się na wiszący bibularz, od którego dzieliła go odległość wyprostowanej ręki. Nie ośmielił się jednak jej wyciągną?. Bardzo ostrożnie, jakby obawiając się spłoszyć marę, odsunął krzesło od biurka. Bibularz wykonywał łagodne, drobne ruchy, to napierał delikatnie na jedwab parawanu, to osuwał się po nim kilka milimetrów i nieruchomiał drżąc leciutko. Kontemplacja przedłużała się. Asystent oddychał głośno, mrugając silnie powiekami. Poprawił okulary, potem przetarł je nawet, energicznie wcisnął na nos i na palcach obszedł róg biurka. Zajrzał za parawan, ale nie było tam nic: pół metra pustki dzieliło napiętą na bambusowych drążkach tkaninę od półki z książkami. Pochylił się nad bibularzem. Miał go teraz na wprost twarzy, tak że cień jego głowy padał na czerwoną, cienką płytkę laki, z wierzchu pokrywającą przycisk. Czwartek przemógł się, wyciągnął palec i dotknął. Bibularz zakołysał się jak uwieszony na elastycznej więzi, opuścił się na kilka centymetrów i wrócił do góry.

Czwartkowi zrobiło się gorąco. Słyszał pukanie tętna w uszach. Oblał go pot. Przełknął i teraz już z desperacją pchnął bibularz w dół. Ten zadrgał, odskoczył od jedwabnej powierzchni, odbił się jak piłka i przywarł do niej ponownie, mniej więcej metr nad podłogą. Czwartek jeszcze raz zajrzał, za parawan, chrząknął głośno, wreszcie podskoczył i zaraz się rozejrzał zmieszany, badając, czy nikt nie jest świadkiem jego osobliwego zachowania się. Lecz pokoik był pusty.

Zaraz... tylko spokojnie... - próbował rozważyć. - Może go coś zza ściany przyciąga? Ale z tej strony jest strych... rupieciarnia... tam nic nie ma. Prawda, kilkanaście metrów dalej za ścianą jest kosmotron, ale po pierwsze: właśnie za ścianą przeciwległą, po wtóre: jest zepsuty, no, a po trzecie: nigdy nie wywoływał żadnych takich fenomenów... a zresztą to wszystko nonsens, bo jakiż magnes przyciąga drzewo, bibułę i lakę? A może z dołu, z laboratorium, wydobywa się jakieś promieniowanie... coś jak niewidzialny wodotrysk, na którego strumieniu balansuje piłeczka?

Choć rzecz była zgoła niemożliwa, Czwartek znajdował się już w takim usposobieniu ducha, że wyrwał szybko z bocznej kieszeni podobny do pióra wskaźnik promieniowania, który nosił stale przy sobie jak „wszyscy pracownicy zakładów, ale w szklanym oczku było ciemno. W pokoju nie było ani śladu promieniowania. Przez kilka ostatnich chwil Czwartek nie widział bibularza; gdy teraz zwrócił nań oczy i zobaczył twarzyczkę drewnianego bożka rozdziawioną w bezgłośnym śmiechu, zrobiło mu się prawie niedobrze. Potworek zdawał się bezwstydnie kpić z siły ciążenia. Asystent zacisnął powieki i zmuszając się do spokoju liczył do stu. Otworzył ostrożnie oczy: bibularz wisiał dalej.

A może to sen? - przyszło mu do głowy. Podszedł więc z nagłą determinacją do biurka, wyjął z szuflady cyrkiel i dotkliwie ukłuł się w palec. Mocno zabolało; wyssał kroplę krwi i znowu spojrzał w bok. Bibularz, przytulony bokiem do parawanu, wykonywał bardzo drobne, powolne wahania, jakby unosił się na powierzchni niewidzialnego płynu. Opierał się teraz bokiem o kadłub wymalowanego na jedwabiu smoka, a bożek zdawał się pokładać od bez - - głośnego śmiechu ukazując bezzębne dziąsła. Czwartek oczu nie mógł oderwać od jego obrzydłego grymasu; kucnął i jakby wspomniawszy, że zmysłem powonienia nie próbował jeszcze rozwiązać zagadki, zaczął kocimi ruchami, wciąż na czworakach, przybliżać się do bibularza. Po chwili wydało mu się, że coś go piecze w nos, ale zapomniał o tym, bo naraz stała się rzecz okropna. Bibularz oderwał się od parawanu, popłynął przez powietrze coraz szybciej i stuknął go między oczy tępym rogiem. Czwartek krzyknął, zamachał kurczowo rękami jak dziecko napadnięte przez indyka, odtrącił bibularz, skoczył na równe nogi i uciekł w przeciwny róg pokoju. Tak się przeląkł, że mu policzki zdrętwiały. Bibularz, gdy nań spojrzał, znowu tkwił przy parawanie; opierał się o paszczę wymalowanego na jedwabiu smoka i lekko drżał. Czwartek pobył jakiś czas w kącie i znowu ruszył na badanie, Z nieskończoną ostrożnością, już nie schylając się, spoza biurka wysunął rękę i dotknął główki bibularza. Była ciepła. To oszołomiło go do reszty.

- Mój Boże, on jest gorący... - wyszeptał. - Co to wszystko znaczy? Głowa mi pęka... Dlaczego ten parawan go przyciąga? Jedwab naelektryzował się statycznie, czy co? Toż to nonsens! wykluczone! Więc co się tu dzieje?... To nie jest siła materialna... A przecież nic oprócz materii nie ma... Tak myślałem... ale przecież sam czytałem kiedyś, że jest wiedza tajemna... poruszanie przedmiotów na odległość... telekineza... To ten bożek...

Ważąc się na wiele, wziął oburącz krzesło i posuwając je przed sobą na kształt osłony, ruszył w stronę przycisku. Minął środek pokoju - nic się nie działo, nabrał więc odwagi i postąpił jeszcze dwa kroki, popychając przed sobą krzesło. Nagle bibularz drgnął, skoczył ku niemu, stuknął o poręcz krzesła, odbił się i uderzył go w bok. Czwartek na oślep zamachnął się krzesłem; desperacki cios odrzucił bibularz w stronę biurka. Tam przycisk zatańczył przy jego bocznej powierzchni, ześliznął się i znowu przywarł do parawanu. Czwartek wycofał się do kąta i zasłonił się krzesłem. Czerwona barwa bibularza wydawała mu się coraz bardziej ohydna, a już uśmiech bożka budził dreszcze; asystent zdumiewał się, jak mógł choć przez chwilę ścierpieć obecność tak wstrętnego przedmiotu w swoim pokoju. Nie wiedział, co robić. Może wyrzucić parawan z pokoju? Ale w tym celu trzeba było wejść w bezpośrednie pobliże bibularza, tego zaś miał już dość.

Wielkie nieba, ludzie wariują z mniejszych powodów! - pomyślał. - Dlaczego on na mnie skoczył? Tu, do boku - zdaje się, że wydzielam te siły brzuchem! Ręka go nie przyciągała... To straszne! Prawda, przecież czytałem gdzieś o splocie słonecznym, nerwowym węźle sympatycznym - nazywają go „mózgiem brzusznym”... A wiać ja sam jestem medium? Ale dlaczego nie przyciągam innych przedmiotów?


Date: 2016-01-03; view: 738


<== previous page | next page ==>
I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 2 page | I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.009 sec.)