Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 4 page

Stał wciąż w kącie rozglądając się z niepokojem po otoczeniu. Nienawidził bibularza i bał się go. Naraz strzeliła wyzwalająca myśl: profesor Siołło! Wybiegł pędem z pokoju. Już ubrany, w płaszczu i kapeluszu, uchylił drzwi i zajrzał ostrożnie przez szparę. Bibularz drżał, czule przytulony do cielska zielonego smoka. Czwartek zatrzasnął drzwi i rzucił się pędem do wyjścia.

Na ulicy było chłodno i wietrznie. Osłoniwszy kołnierzem twarz od pojedynczych, zimnych kropel deszczu, biegł niemal w kierunku osiedla uniwersyteckiego. Wśród zmieszanych myśli czuł także nikłą iskierkę złośliwej radości na myśl o osłupieniu, jakie porazi Siołłę na widok bibularza; ciekawe, co powie i jak się zachowa, własnymi zmysłami zetknąwszy się z Wielką Tajemnicą!

Pokój biblioteczny profesora wyglądał jak kaseta z hebanu, której jedną ścianę zastępowała matowa szyba. Aż po sufit wznosiły się wypełnione książkami półki. Siołło’ szedł wzdłuż nich z zadartą głową, wypatrując któregoś’ tomu Rocznika Fizycznego, gdy rozległ się przytłumiony, dźwięk dzwonka. Skrzywił się, ale wrócił do biurka i nacisnął elektryczny taster. Po krótkiej chwili usłyszał pukanie. Siołło podniósł okulary znad oczu i powiedział:

- Proszę!

Wszedł Czwartek. Robił wrażenie człowieka, którego jakiś stwór niewidzialny mocno trzyma za kołnierz. Przywitał się podając profesorowi rękę spoconą i zimną. Przeprosił za nieoczekiwaną wizytę, kręcił szyją, poruszał ramionami, jakby ubranie stało się nagle za ciasne; hamował słowa, siłą wyrywające się z ust.

- Proszę, siadajcie, kolego... - i Czwartek usiadł, jakby kij połknął, kilka razy załamał ręce, aż stawy chrupnęły, nareszcie zaczął:

- Panie profesorze... stała się niezwykła rzecz... Brwi Siołły podniosły się, ale mina jego zdawała się mówić: wszystko być może.

Gdy jednak milczenie asystenta przedłużało się, profesor spojrzał nań i zobaczył, że Czwartek wpatruje się w pewien punkt profesorskiego biurka, jakby się tam czaił okularnik. Siołło poszedł za jego wzrokiem, ale nie dostrzegł nic prócz brązowego przyboru do pisania i bibularza z główką śmiejącego się bożka, który otrzymał kiedyś w podarunku od doktora Łączkowskiego. Asystent, przemógłszy się, wybuchnął:



- Niepojęta, niesamowita rzecz się stała! I zarazem taka głupia... - Wstrząsnął się. - Ach, przepraszam, sam nie wiem, co mówię...

- A co właściwie zaszło? - łagodnie spytał profesor. Czwartek poczerwieniał,

- Pracowałem właśnie nad artykułem, wie pan profesor, tym o powszechności praw natury i tam dalej, i niechcący potrąciłem bibularz, który stoi u mnie na biurku; taki sam jak ten - wskazał palcem. - Strąciłem go i, panie profesorze - otworzył usta, jakby niewidzialny demon chciał wepchnąć mu słowa na powrót do gardła - i on nie spadł!!!

- Potrącił pan bibularz i on nie spadł? I to jest takie dziwne?

Wyraźna nutka współczucia brzmiała w głosie Siołły.

- Pan mnie nie rozumie!

Czwartek stawał się coraz bardziej purpurowy.

- On nie spadł, tylko... tylko zawisł. Zawisł w powietrzu. Tak, zawisł!

- Hm, zawisł?

Czwartek z nieśmiałości przeszedł do ataku.

- Zawisł, tak! i dalej jeszcze wisi. Popychałem go; próbowałem go opuścić - obniża się, ale za każdym, razem wraca. Opiera się o parawan... ten parawan, co został po Łączkowskim, wie pan profesor - ten chiński... i tak wisi.

- Może zaczepił o coś?

- Ach nie! Tak tylko dotyka parawanu, ale wisi zupełnie swobodnie. Wisi! - Z zaciśniętymi ustami popatrzył na profesora, jakby oczekując pomocy.

- I teraz tak wisi, powiada pan?

- Tak.

- Może jednak jakaś nitka?... - półgłosem zauważył Siołło, na co Czwartek zareagował wybuchem gorących, nieco zbyt głośno wyrzucanych słów:

- On nie tylko wisi, ale tego... tego... no... chodzi za mną. To znaczy, nie chodzi - poprawił się dostrzegłszy drobny, lecz wymowny skurcz, jaki przebiegł wokół warg profesora - nie chodził, tylko jakby płynął. Kiedy się do niego zbliżyłem, do boku mi skoczył. O, tu.

- Skoczył do boku?...

- Tak!

Asystent krzyczał niemal:

- Wyeliminowałem wszystkie czynniki fizykalne I.. - konwekcja... jakieś pole siłowe... w pokoju nie ma żadnego promieniowania ani magnesu!... zresztą on jest niemetaliczny... nie... wszystko najzwyklejsze!...

- Więc zbadał go pan dokładnie? A jasno tam było?

- Panie profesorze - Czwartak znów gruchnął stawami, a głos zadrżał mu od przejęcia.

- Robiłem wszystko, co było możliwe. Geigerem badałem z różnych stron... szukałem i nic. Wisi wciąż przy tym parawanie, jakiś metr nad podłogą, jakby go tam coś przyssało, i... i wisi...

- Ale mówił pan, że zbliżał się do pana, a więc poruszał się swobodnie w przestrzeni, tak?

- Tak, za mną. O tu mnie też uderzył. W czoło. To pierwszym razem. Bo drugim - w bok. Myślałem nawet, że to może ja... że to ze mnie... ku mnie... taka jakaś siła... stąd... czy stąd...

- Jaka siła?

Czwartek pokręcił szyją, wzruszył ramionami, przełknął, szarpnął się i nie znalazł słów.

Profesor wstał, cofnął się za swój fotel i opierając się o jego wezgłowie spytał rzeczowo:

- Czy subiektywnie - bo o innym stwierdzeniu nie może być mowy - wyklucza pan możliwość jakiegoś omamu, jakiejś pomyłki, jakiejś, hm, no, sugestii czy nawet złudzenia wynikłego z przepracowania? Rozumiecie, kolego, że nie chcę was urazić, ale...

Czwartek wielokrotnie przytaknął głową.

- Tak, rozumiem. Nie, nie, to nie mogła być halucynacja ani sen. To długo trwało. I w palec się ukłułem, żeby sprawdzić. Badałem, widziałem - podniósł ręce do oczu - dotykałem, widziałem go...

Profesor skinął poważnie głową.

- No tak, świadectwo zmysłów... wiemy, że nie są one niezawodne... i zawsze więcej jest szans na złudzenie, niż żeby się takie cudo przytrafiło...

Oczy Czwartka zapatrzyły się bezwolnie w śmiejącą się główkę bożka na profesorowym bibularzu. Nie zastanawiając się powiedział prawie szeptem:

- A przecież to się stało. Nie mówię, że cud, ale... może to ja sam... albo posążek jakiś niezwykły... Podobno takie fenomeny zdarzają się tam, na Wschodzie. Joga... magia... jakieś przyciąganie duchowe... coś stąd - pokazał palcem na czoło nie zdając sobie sprawy z tego, że było to wyraźnie dwuznaczne. Siołło jednak nie skorzystał z okazji zrobienia złośliwego żartu. Był gniewny, lecz opanował się.

- A... lewitacja?... - powiedział spokojnie unosząc lekko brwi, ale zarazem patrzał na swego asystenta tak, jakby to był całkiem obcy człowiek, którego widzi po raz pierwszy.

- Nie mówię... nie nazywam... ale jeżeli fizykalnie nie do wytłumaczenia... I dlaczego ze wszystkich przedmiotów właśnie ten... i do tego parawanu chińskiego?... Badałem przecież... Może pan sam... - wyrzucał z siebie Czwartek ułamki zdań w najwyższym pomieszaniu. Przez chwilę wydawało mu się, że spojrzenie profesora jest kpiące i zimne, ale przypisał to własnemu rozdrażnieniu.

Siołło podszedł do drzwi, przepraszając go na chwilę.

- Pójdę z panem, powiem tylko żonie, że wychodzę. Rychło wrócił niosąc na ręku płaszcz i kapelusz. W drzwiach stanął zdumiony. Asystent prostował się podnosząc z podłogi coś niezbyt wielkiego, czerwonego...

- A to co?

Oczy ich spotkały się. Czwartek trzymał w ręku bibularz profesora, który miał teraz odłamany jeden róg. Róg ten trzymał w drugiej ręce i obracał go w palcach nie wiedząc, co począć z błyszczącym okruchem laki.

- Aha... próbował pan powtórzyć eksperyment i nie udało się?...

Czwartek na przemian blednąc i czerwieniąc się położył nieszczęsny bibularz na biurku i podążył za profesorem; twarzyczka drewnianego bożka pożegnała go szyderczym uśmiechem.

Na ulicy jakiś czas szli w milczeniu.

- Pan nie pije ani nie pali, prawda? - zagadnął wreszcie Siołło asystenta.

- Nie, nie używam żadnych... w ogóle niczego nie używam.

Czwartek wsadził do kieszeni ręce mokre od potu. Gdy przez gałęzie drzew zaświeciło okno jego pokoju, coś jak bezsłowna modlitwa zrodziło mu się w duszy: żeby to jeszcze było! Weszli schodami na górę, obaj w płaszczach. Przed białymi drzwiami swego pokoju Czwartek zawahał się.

- Chwileczkę... niechże się pan uspokoi... - pewnym głosem powiedział Siołło. - Przede wszystkim - uczony, prawda? - podparł Czwartka wzrokiem. - I niech mi pan powie, czy wolałby pan, żeby to było tam, czy też?... Asystent poczuł przypływ ufności. Siołło zacny, dobry człowiek.

- Ależ tak, oczywiście!

Wciąż stali pod drzwiami. Czwartek wyciągnął impulsywnie rękę.

- Zaraz. - Profesor wstrzymał go za ramię. - Czy pan wie, co to znaczy, jeżeli to naprawdę byłoby za tymi drzwiami?

- Tak. To znaczy, że zamanifestowała się jakaś siła...

- I nic więcej? Czwartek milczał.

- Gdyby się to stało - podniósł rękę profesor - to by obaliło naszą fizykę. To by oznaczało, że nie dopisuje termodynamika, że stała planckowska nie jest stałą... Bo pan chyba dobrze wie, co to znaczy „nieskończenie małe prawdopodobieństwo”?... Nieskończenie małe! - powtórzył, jakby mówił już nie do Czwartka, lecz do tego, co było za zamkniętymi drzwiami.

- A więc nawet jeśli to ma obalić fizykę... jeśli to ma być świat chaosu!... to jednak tak jest! - zawołał Czwartek i gwałtownie otworzył drzwi.

W pokoju płonęły lampy. W ich blasku widniało wszystko takie, jakim je porzucił Czwartek: biurko odsunięte nieco ku ścianie, zasłane książkami, z maszyną do pisania, w której tkwił jeszcze papier, odtrącony w bok fotel, krzesło i... bibularz, który spoczywał na podłodze u stóp parawanu.

Profesor wszedł nie zdejmując kapelusza, rozejrzał się po pokoju i oparł rękę o poręcz fotelika.

- Więc? - powiedział.

- To było! Przysięgam, było! - krzyknął Czwartek. Oczy mu biegały. Nagle skoczył do bibularza, dopadł go, podniósł, wpatrzył się w roześmianą twarz ciemnego bożka, jakby mu coś nakazywał siłą płonącego spojrzenia, i rozsunął patetycznie ręce. Bibularz spadł stuknąwszy głośno o dywan. Czwartek siadł przy nim, a raczej opuścił się bezwolnie na podłogę.

- Nie... to niemożliwe... To tak długo trwało... - szeptał. - Najdrobniejsze szczegóły pamiętani... Ukłułem się w palec... o, jest jeszcze znak!... Kołysał się tu, przy tym smoku... a główka była ciepła... prawie gorąca... - przypomniał sobie naraz.

Siołło, do tej pory nieruchomy, z nasępionymi brwiami, z twarzą ukrytą w cieniu kresy wciśniętego na czoło kapelusza, jakby wstydził się uczucia litości, które budziła skulona postać Czwartka, nagle się wyprostował. Obnażył głowę.

- Była ciepła?! - wybuchnął. - Ciepła?! Ośle! dlaczegoś mi tego od razu nie powiedział?!

Stał, lekko rozkraczony, na środku pokoju, z wysuniętą po swojemu szczęką. Naraz podszedł do biurka tym samym elastycznym krokiem, jakim poruszał się w laboratorium. Podniósł słuchawkę telefonu.

- Centrala? dajcie mi kosmotron. Tak. Halo? Inżyniera Kiecia poproszę. A, to wy? No, co tam?...Za trzy dni będzie gotowy? Świetnie. Ale, ale, powiedzcie mi, proszę, coście robili dzisiaj tak z pół godziny temu... może trzy kwadranse?... Co?... Aha... podciągnęliście magnesy... aha...

Słuchał uważnie dłuższą chwilę.

Nagle się ożywił.

- Więc elektrycy go włączyli?...Ach, szukali zwarcia? I co, usunięte?...Dziękuję, to wszystko, co chciałem wiedzieć. Dobrze się uwijacie, wpadnę jutro rano. Do zobaczenia!

Odłożona na widełki słuchawka brzęknęła. Profesor zwrócił się do Czwartka, który tymczasem wstał i zgarbiony, z nie domkniętymi ustami, czekał jak na wyrok.

- Dajcie no wasze okulary, kolego... pozwólcie na chwilę...

Obejrzał je uważnie.

- Szkła czyste - bąknął asystent. Profesor zaprzeczył głową.

- Nie chodzi mi o szkła. No, tak. Dziękuję. Zwrócił mu okulary.

- A co macie w kieszeniach? Pokażcie. Nie, tylko w kieszeniach spodni.

Czwartek wytrzeszczył oczy, ale posłusznie wypróżnił kieszenie; ukazała się chusteczka, dwa cukierki eukaliptusowe i notes.

- Nic więcej? - zdziwił się Siołło. - Jakichś kluczy, scyzoryka nie macie?

- Nie...

- To dziwne. Zaraz... a jak właściwie zbliżaliście się do tego bibularza? W jaki sposób?

- Zwyczajnie...

- Jak zwyczajnie? Może próbowaliście go czym poruszyć? Jakimś przedmiotem? Co? przypomnijcie sobie! - atakował profesor.

Czwartek kiwał przecząco głową.

- Nie. Chociaż... Nie. Tylko krzesło...

- Co krzesło?

Asystent zaciął się. Profesor nie czekając na odpowiedź podszedł do krzesła, odwrócił je do góry nogami i naraz zawołał:

- A! skręcane na śruby! Zwrócił się szybko do Czwartka.

- Coście robili z krzesłem?

- Nic takiego...

- No?!

- Popychałem przed sobą... - wybełkotał w końcu Czwartek.

Siołło kiwnął tylko głową, zadowolony widocznie z odpowiedzi, i jasnym, młodzieńczym głosem rzekł:

- Wiecie, dlaczego się to wszystko stało? Przez rektora Lipniewicza i kosmotron!

- Jak to przez Lipniewicza?... Przecież on nie żyje?

- Tak. Ale żył, kiedy rozpoczęła się budowa naszego Instytutu. Rektor był zwolennikiem eksperymentów i za jego zgodą przy zakładaniu centralnego ogrzewania stosowano na próbę rozmaite nowe metody.

Na przykład w tym budynku zainstalowano ogrzewacze w postaci rur wmurowanych w ściany. Wasz pokój właśnie obiega dokoła wieloskrętna rura aluminiowa. Rura wieloskrętna, rozumiecie?

Czwartek skinął posłusznie głową, chociaż nic nie rozumiał.

- No, a drugim ogniwem był kosmotron.

- Przecież zepsuty...

- Właśnie dlatego. Gdyby nie był zepsuty, nic by w ogóle nie zaszło. A mówiąc konkretnie, stało się to dlatego, że oni zrobili wykop w fundamentach pod halą, żeby wstrzyknąć beton.

- Jak to?

- Czekajcie. Zęby zrobić wykop, musieli oswobodzić z obciążenia betonowy kloc, na którym spoczywa magnes kosmotronu. Podjechali więc dźwigiem - wiecie przecież, że tam jest ten ogromny dźwig na suwnicy, która idzie w poprzek całej hali. Podjechali dźwigiem, założyli łańcuchy żelazne i podnieśli biegun magnesu, niedużo, coś z pół centymetra, tyle, żeby oswobodzić fundament. Tak zostawili do końca roboty betoniarskiej. Tymczasem elektrycy usunęli zwarcie w uzwojeniach i włączyli na próbę prąd pełnego obciążenia, a nawet przekroczyli je o 10 pro - cent. No, a kiedy włączyli prąd, elektromagnes zaczął działać. Od jego bieguna strumień magnetyczny przepłynął przez łańcuchy, bo są żelazne, na korpus dźwigu, a z niego dalej na główny dźwigar suwnicy, także żelazny. Wtedy cała suwnica stała się jednym ogromnym magnesem. Wiecie, gdzie się kończy jej dźwigar? W ścianie, która oddziela ten budynek od hali kosmotronu, na wysokości podłogi waszego pokoju. Tam, w tym murze tkwił więc już nie martwy koniec żelaznej sztaby, lecz biegun potężnego elektromagnesu, pulsujący zmiennym polem magnetycznym. To pole wzbudziło prąd elektryczny w cewce. W jakiej cewce? Tu tkwi sęk! Cewką stały się rury centralnego ogrzewania obiegające wasz pokój koliście, mniej więcej do wysokości metra nad podłogą. Nie wiem dokładnie, ile tam jest tych zwojów, ale to można zobaczyć na planie. Indukowany prąd krążył sobie swobodnie, a wy nie mieliście pojęcia, że siedzicie wewnątrz cewki, przez którą płynie silny prąd elektryczny. Powstało więc magnetyczne pole; takie pole może wessać i unieść w powietrze niezbyt ciężki przedmiot...

- Ależ żelazny, żelazny przedmiot! - odezwał się wyschłymi ustami Czwartek.

- Oczywiście, że żelazny, a cóż wy myślicie, że ta główka jest przylepiona do bibularza, czy jak?

Profesor chwycił mocno bibularz w obie ręce, przekręcił raz, drugi, trzeci i oto w palcach została mu uśmiechnięta główka bożka z wystającą, kilkucentymetrowej długości stalową śrubą.

- To jest śruba, a tu - w podstawce - drewniany klocek, w którym ta śruba siedzi. Już dawno przypuszczałem, że Łączkowskiego nabrał antykwariusz i że to nie „jest wcale chiński antyk, ale zwyczajna seryjna „lipa”... Oto macie żelazne nadzienie bibularza, oto rdzeń waszego „wiszącego magnesu”, oto rozwiązanie! - nie bez patosu mówił Siołło. - Pole magnetyczne wessało śrubę, a wraz z nią bibularz, i starało się ustawić ją tak, żeby przecięła największą ilość linii siłowych. A więc gdzie winna się była ustawić śruba? - pytał, jak na egzaminie.

- Jak najbliżej zwojów...

- To znaczy gdzie?

- Przy ścianie...

- No właśnie, a że drogę do ściany przegrodził bibularzowi parawan, przywarł do jego powierzchni i tak sobie wisiał. Jeżeli jeszcze nie dowierzacie, przyjrzyjcie się krzesłu: jest skręcone żelaznymi śrubami - nóżki do siedzenia, widzicie? Kiedyście się zbliżali z krzesłem do bibularza, śruby, które stały się magnesami, zaczęły się nawzajem przyciągać. Krzesło naturalnie nie ruszało się, bo było na to za ciężkie, więc bibularz przyskoczył do niego.

- Myślałem zrazu, że przyciągał jakiś żelazny przedmiot w waszej kieszeni, i dlatego zdziwiłem się, kiedy się okazało, że nic takiego nie macie. No, a z okularami ta sama historia - są przecież stalowe. Ale powinny się były grzać, i to mocno. Co prawda, pole na wysokości głowy wyprostowanego człowieka było słabsze, cewka kończy się metr nad podłogą...

- Ach, to były prądy wirowe?... - zamierającym głosem odezwał się Czwartek. - To dlatego ta główka była taka ciepła...

- Naturalnie. Ale czyście nie zauważyli, że okulary się grzeją?

- O, mnie było i tak gorąco! - ze śladami poprzedniego podniecenia palnął asystent i zaczerwienił się. Siołło powściągnął uśmiech.

- Widzę, że wraca wam zdolność myślenia. Wszystkie przedmioty metalowe grzały się, i nic dziwnego, toż to pole magnetyczne wytworzone nad podłogą waszego pokoju miało tysiące Gaussów. Prawda, że bibularz jest lekki, inaczej nie mógłby tak swobodnie pląsać po powietrzu. No, ale działał przecież specjalnie dla was drugi z kolei - największy elektromagnes świata. 110 tysięcy kilowatów, nie w kaszę dmuchał!!!

Profesor rzucił bibularz na biurko, w dwa palce ujął główkę roześmianego bożka i ciągnął:

- Ale wy, kolego, wyście myśleli... ech, wyście bardzo, bardzo niemądrze myśleli... Co tu gadać, całkiem żeście głowę stracili. Przecież wyście w jakieś duchy, spirytyzm, czary i cuda uwierzyli, to trzeba powiedzieć!

- To się chyba jeszcze na świecie nikomu nie przydarzyło - zaczął Czwartek, taki czerwony, jakby mu krew miała trysnąć z policzków. - Zbieg okoliczności, najniezwyklejszy, jaki można sobie... ten bożek przeklęty... te smoki...

Rozłożył desperacko ręce.

- Smoki! Bożek! - parskał Siołło. - Człowiek, a uczony w szczególności, jest od tego, żeby panować nad zbiegami okoliczności, żeby je rozsupływać, odrzucać pozory i odkrywać przyczyny zjawisk! Nie mówię, że musieliście od razu wpaść na rozwiązanie. Bynajmniej. Rzecz była niezwykła, w dodatku nie wiedzieliście o tych rurach, co?

- Nie. Nic nie wiedziałem.

- No, a ja wiedziałem. Mnie było łatwiej, naturalnie. A jednak... Zastanówcie się nad tym. Ja bym powiedział, że zawiniła tu wasza zbyt wielka pewność siebie. To nie jest paradoks. Jeżeli jestem przekonany, że wiem wszystko, będę nieomylnie wyrokować, jakie rzeczy są możliwe, a jakie nie. A kiedy napotkam zjawisko, które uznałem za niemożliwe, od razu stracę głowę i dojdę do przekonania, że nie wiem w ogóle nic. Tak jest, bo przeciwieństwem wiedzy skończonej i doskonałej jest niewiedza zupełna. Jeśli natomiast będę skromniejszy, wówczas nie będę wprawdzie całkiem pewny mojej wiedzy, ale nie będę także pewny, że to, co mnie się wydaje niemożliwe, jest takie w rzeczywistości... Tutaj dochodzimy do ciekawego podobieństwa waszego wypadku i sprawy stellaru. Tu, jak i tam, stanęliśmy w obliczu niemożliwości. Niemożliwości pozornej, jak się okazało. Ale o tym dowiedzieliśmy się później. Otóż Topolny wątpił - i wygrał, a wy wiedzieliście na pewno - i dlatego przegraliście. Ale potrzebne jest pewne subtelne rozróżnienie. Wątpić można rozmaicie. Topolny wątpił nie w wiedzę w ogóle, lecz w wiadomości istniejące. Wy natomiast, zderzywszy się z zagadką, utożsamiliście swój autorytet z autorytetem nauki - i zwątpiliście we wszelką wiedzę. No, a stąd już prosta droga do duchów.

- Tak jest, panie profesorze - odezwał się Czwartek. - Ale proszę, czy może mi pan powiedzieć, co pan by zrobił na moim miejscu?

- Co bym zrobił? Szukałbym, mierzył, badał. Starałbym się zrozumieć.

- A gdyby się to nie udało?

- No cóż, i to możliwe. Gdybym nie znalazł żadnego czynnika fizycznego, żadnej przyczyny zdolnej wyjaśnić to zjawisko, zacząłbym wątpić, ale nie w naukę, kolego Czwartek. Zwątpiłbym raczej w siebie.

Profesor wziął z biurka kapelusz.

- No, na mnie czas... Nagadałem wam brzydko, ale nie miejcie do mnie żalu: to po przyjaźni.

Już w drzwiach odwrócił się, spojrzał na stojącego nieruchomo asystenta i powiedział:

- Jutro o ósmej mamy ćwiczenia. A o tym, co się stało, zapomnę - jeśli takie będzie wasze życzenie. I wyszedł.

 

 


Date: 2016-01-03; view: 747


<== previous page | next page ==>
I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 3 page | KRYSZTAŁOWA KULA 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)