Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 2 page

Stellarowe zaczarowanie Topolnego - w tym zgodni byli wszyscy - przybierało formy ostrzejsze niż jakiekolwiek poprzednie. Szczególnie cierpieli od niego najbliżsi koledzy i przyjaciele, a także wielu wybitnych uczonych - fizyków. Rektor Andrzejewicz opowiadał, jak Topolny zjawił się u niego w domu późnym wieczorem i pragnąc przedstawić mu jakąś kwestię pokonał zjednoczony opór całej rodziny, wdarł się do łazienki, w której rektor brał właśnie kąpiel, i wciągnął go w dwugodzinną rozmowę, w czasie której obaj rysowali wzory palcem na zapoconym parą lustrze. Docent Szyliński skarżył się publicznie, że Topolny przyszedł do konwersatorium fizycznego na jego odczyt o szybkich elektronach, odciągnął całą dyskusję od właściwego tematu i skierował ją na sprawę nieszczęsnego stellaru. Wreszcie bibliotekarz Instytutu drżał na sam widok młodzieńca, który nadbiegał zawsze kłusem z przepaścistą teką, by unieść w niej dziesiątki niezbędnych mu książek. Zwracał je popatrzono na marginesach hieroglificznymi zapiskami. Bibliotekarz ścierał gryzmoły gumką i klął się, że nie da więcej żadnej książki niechlujnemu czytelnikowi, lecz w końcu ustępował przed jego nieubłaganą postawą.

Oczywiście wszystkie plany zajęć, harmonogramy i podziały godzin dawno poszły w kąt. Topolny bądź to przesiadywał w swym pokoju do późnej nocy zapisując sterty papieru i zaciskając w zębach ołówki, których pogryzionymi szczątkami wypełniał się powoli kosz, bądź to wypadał z mieszkania w krzywo zapiętym płaszczu, by godzinami snuć się po alejkach parku; w takiej wędrówce od czasu do czasu przysiadał na piętach i kawałkiem uschłej gałązki kreślił wzory na śniegu.

Co kilka dni zjawiał się u któregoś z kolegów, najczęściej u Czwartka, by przedstawić w formie wykładu, odbywającego się najczęściej między pierwszą i trzecią w nocy, wyniki swoich samotnych rozmyślań. Przyjaciele nie opuszczali go w potrzebie, owszem, skwapliwie brali się do dzieła i rozbijali w puch każdy nowy pomysł. Celował w tym zwłaszcza logicznie rozumujący erudyta Czwartek, który z godną uwagi cierpliwością powtarzał mu, że synteza stellaru jest niemożliwa.

- Dlaczego? - pytał Topolny, który setki, jeśli nie tysiące razy sam stawiał sobie to pytanie.



- Dlaczego? Ależ zastanów się. Jeśli masz dwa jądra atomowe i chcesz je zespolić, musisz siłą wtłoczyć jedno jądro w drugie i, że tak powiem, potrzymać je złączone przez jedną tysiąctrylionową sekundy, czy nie tak?

- Tak.

- Doskonale. Teraz, dlaczego jedno jądro musi przebywać w drugim właśnie co najmniej przez jedną tysiąctrylionową część sekundy?

- No, bo musi nastąpić wymiana sił jądrowych między cząsteczkami - odpowiadał Topolny.

- Bardzo słusznie, ale dlaczego ta wymiana nie zachodzi natychmiast, lecz trwa jakiś czas?

- Ponieważ siły jądrowe nie działają momentalnie na odległość, ale rozprzestrzeniają się z prędkością skończoną, równą prędkości światła, tak samo jak pole elektryczne czy grawitacyjne...

- No więc sam widzisz. Wymiana sił rozpoczyna się w miejscu, w którym jedno jądro wnika w drugie, i rozprzestrzenia się jak kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia. Jądro syntetu ma około 10-11 cm średnicy i żeby pokryć tę przestrzeń, działanie o prędkości światła potrzebuje właśnie jednej tysiąctrylionowej sekundy. Tymczasem karbion powolny w ogóle nie dostanie się do jądra, a szybki przestrzeli je na wylot w ciągu jednej kwadry bonowej... nieprawdaż?

- No tak.

- A więc udowodniłem ci, że synteza stellaru jest niemożliwa; dobranoc!

- Dobranoc - odpowiadał Topolny wstając. Potem wychodził mocno zgnębiony, ale już po drodze do domu wpadał na nowy pomysł przechytrzenia natury.

Taki stan trwał do lutego. Jedyną godną uwagi rzeczą w zachowaniu Topolnego było w owym czasie to, że ze swymi koncepcjami nigdy nie przychodził do Siołły, a profesor przy spotkaniach - widywali się codziennie - o nic nie pytał.

Przyszedł marzec, a z nim wielkie śniegi, które zamieniły okolicę kolonii uniwersyteckiej w pejzaż białych wzgórz. Pewnego szczególnie mroźnego wieczoru ktoś zadzwonił do mieszkania Czwartka położonego w domku tuż za parkiem Instytutu. Gospodarz w szlafroku narzuconym na pidżamę otworzył drzwi. Późnym gościem był Topolny. Drżał z zimna. Wszedł do pokoju zanosząc się od kaszlu. Czwartek bez słowa poszedł do kuchni i po chwili wrócił z parującym imbrykiem, cukiernicą, chlebem i masłem. Odszukał w szafce butelkę rumu, z aptekarską dokładnością odmierzył kieliszek, wlał do herbaty i przysunął gorący napój Topolnemu, który z bezmyślnym wyrazem twarzy apatycznie patrzał w płytę stołu. Czwartek znowu się zakrzątnął, wydobył skądś aspirynę, kazał Topolnemu zażyć dwie tabletki i zapić je herbatą; potem usiadł naprzeciw niego i przypatrywał mu się badawczo. Na koniec odezwał się spokojnie:

- Wcześnie dziś przyszedłeś. Masz co nowego? Topolny nie odpowiedział, głową nawet nie ruszył, tylko jego dłoń końcami palców spoczywająca na krawędzi stołu jakoś sama obsunęła się w dół. Ten drobny gest powiedział Czwartkowi więcej niż obszerne wywody.

Znowu zapanowało milczenie. Topolny pil herbatę i rozgrzewał się; na policzki wystąpiły mu rumieńce.

- Wiesz co - powiedział nagle Czwartek - to wszystko razem dawno przestało mi się podobać. Pracujesz z uporem, tego się nie da zaprzeczyć, ale ty się przecież marnujesz, człowieku!

Topolny nic nie odpowiedział.

- Czasem trzeba być nieustępliwym - ciągnął Czwartek - ale teraz? Co byś powiedział o człowieku, który poświęca życie budowie perpetuum mobile?

Topolny mocniej niż było trzeba odstawił szklankę.

- Synteza stellaru to nie jest budowa perpetuum mobile - powiedział. Rozkaszlał się. Czwartek odczekał chwilę i rzekł:

- Ależ zastanów się. Ta synteza musi iść po drodze „karbion plus syntet”. Tego nie ominiesz. Karbionu, który na wylot przebija ci jądro, też palcem nie przytrzymasz. Mówię do ciebie jak do brata: rzuć to. Daj temu pokój. Jest więcej ciekawych problemów na świecie.

Topolny chciał się odezwać.

- Nie mów nic - szybko powiedział Czwartek. - Nie będę teraz z tobą gadał. Lecisz z nóg. Idź do domu, połóż się i prześpij wszystko; jak będziesz chciał, jutro porozmawiamy o tym dalej, chociaż, Bóg mi świadkiem, nie wiem, o czym by tu jeszcze mówić: rzecz była niemożliwa od samego początku. Wiesz, że cię lubię i nie chcę cię obrażać, ale gdybyś zdobył się na obiektywne spojrzenie z boku, sam przyznałbyś, że to śmieszne: dwudziestoparoletni asystent przeciw czołówce najwybitniejszych fizyków amerykańskich., No idź już, idź. Czekaj, dam ci proszek nasenny. Masz.

W przedpokoju Topolny z takim impetem naciągnął rękaw płaszcza, że dał się słyszeć odgłos rozdzieranej podszewki. Mruknął coś pod nosem, zatrzasnął za sobą drzwi i poszedł do domu. Mieszkał ledwo dwieście kroków od Czwartka. Kiedy zdjął u siebie płaszcz, ujrzał zwisające z rękawa długie strzępy podszewki, usiadł więc przy lampie i jął cierpliwie cerować rozdarcie. Nie zależało mu wcale na tym, by mieć cały płaszcz, lecz uznał, że szycie będzie niezłym sposobem uspokojenia nerwów. Skończywszy pracę przez chwilę oglądał swoje dzieło, po czym westchnął ciężko i zasiadł do zeszytu z wzorami, ale już po dziesięciu minutach miał dość tego zajęcia. Zeszyt poleciał na podłogę, a Topolny w ciągu kilkunastu sekund rozebrał się i wskoczył do łóżka.

Teraz dopiero poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Nie mógł zasnąć. W głowie, gdy przymknął powieki, poczynały krążyć momenty kwadrupolowe, czynne przekroje pochłaniania, spiny, funkcje falowe i pola mezonowe. Przewracał się z boku na bok, w końcu zaświecił lampę przy łóżku i z półeczki wziął pierwszą książkę, jaka się nawinęła; były to”Elementy teorii względności Weyla. Czytał nieuważnie i co jakiś czas łapał się na tym, że rozmyśla z oczami wlepionymi ślepo w jakieś miejsce tekstu. Czwartek miał rację. Czy nie było maniaków, którzy z uporem równym mojemu, ba, przewyższającym go wielokrotnie, usiłowali budować jakieś wiecznie poruszające się machiny, marnując życie całe? Gdzie probierz wartości wysiłku, gdzie pewność, że rozwiązanie w ogóle istnieje?

Zmusił się do czytania, przebiegł kilka stronic, ale nic nie rozumiał. Jestem jak wóz bez kierowcy - myślał - muszę sztucznie stwarzać sobie tor, po którym mogę się posuwać, i co jakiś czas przychodzi katastrofa: wyskakuję z szyn, wykolejam się, tracę grunt pod nogami. A Czwartek? O, jemu nie trzeba szyn, on sam jest kierowcą, sternikiem własnego losu. Mój Boże, jak on nie ma żadnych wątpliwości, jak rozumie, co można, a czego nie można. Niemal z podziwem wspominał zalety przyjaciela: jego umiar, spokój, równowagę duchową... Gdzież mi do niego! - pomyślał, westchnął i znowu czytał, aż doszedł do miejsca, w którym Weyl podaje swój znany przykład na względność wpływu czasu:

„Na Ziemi mieszka dwu braci bliźniaków. Jeden z nich wyrusza w podróż międzygwiezdną na rakiecie pędzącej z ogromną szybkością. Po powrocie na Ziemię okazuje się on dużo młodszy od brata, który nie podróżował, albowiem we wszystkich ciałach materialnych, a więc i żywych organizmach, czas płynie tym wolniej, im szybciej się poruszają. Tak więc podczas gdy ziemski brat postarzał się o lat kilkadziesiąt, brat - podróżnik gwiazdowy przeżył ledwo lat kilkanaście”.

Tutaj uwaga Topolnego znowu się rozproszyła. Wspomniał o tym, z jaką pewnością przed kilku miesiącami mówił do Siołły, że nie przyjąłby gotowego rozwiązania problemu, i usta wykrzywił mu ironiczny uśmiech.

Cóż za bezczelna pewność siebie - pomyślał. Z książką wspartą o kołdrę, zapatrzył się nie widzącymi oczami. Hm, gdyby tak można wyprawić się w gwiazdową podróż i powrócić przeżywszy kilka lat, podczas gdy na Ziemi upłynie tymczasem wiek cały, może bym się dowiedział, czy synteza stellaru jest możliwa. Może do tego czasu odkryte zostaną jakieś nowe tajemnice jądra, otworzą się nie znane dziś drogi...

Powoli ogarniała go senność. Odłożył książkę i zgasił lampę. Świat rozwiewał się, myśli topniały, nikły w ogarniającym wszystko mroku. Wtem drgnął jak od uderzenia. Uniósł głowę. Co to było? Jakiś zwid na skraju snu? Znowu się położył, znowu jawa opuszczała go, nagle po raz drugi owo wewnętrzne uderzenie: nie głos żaden, nie myśl konkretna, ale gwałtowny niepokój. Serce uderzało mocniej. Usiadł w ciemności na łóżku. Co to znaczy? Nie wiedział. Miał równie silne jak nie dające się sprecyzować wrażenie, że na granicy snu i jawy błysnęła mu i przepadła natychmiast jakaś myśl niezmiernie ważna. Wytężał pamięć do ostatnich granic, lecz uwaga skierowana w głąb świadomości wyławiała tylko strzępy, bezsensowne potworki myślowe. Krążąc w ciemnym labiryncie, co chwila natykał się na ślepe uliczki. Miał nieznośne uczucie człowieka, który zapomniał jakieś słowo i daremnie szturmuje w jego poszukiwaniu pamięć. Zrezygnowany, ułożył się raz jeszcze do spoczynku. Głowa nie bolała go właściwie, ale nalana była ołowiem. Czy ta noc nigdy się nie skończy? Żebyż już nadszedł świt, który zdmuchnie te obłędne majaki! - przemknęło mu. Po raz trzeci ogarnęła go senność i po raz trzeci obudził się z bijącym głośno sercem. Było to jakby działanie skrytej w nim istoty, która nie pozwalała wyłączyć świadomości, która zmuszała do czuwania, ponieważ coś się stało.

Zaświecił lampę. Wzrok padł na odłożoną książkę i od razu sobie przypomniał. Z rozpadających się na progu snu myśli ulepił się dziwoląg: gdyby tak całe laboratorium z kosmotronem postawić na rakiecie i wysłać do gwiazd...

Było też czego łamać sobie głowę! - pomyślał. - Idiotyzm jakiś... chociaż... zaraz... zaraz!!!

Usiadł.

- Tylko spokojnie... - powtarzał samymi wargami! Upływ czasu w pędzącej szybko rakiecie jest wolniejszy we wszystkich bez wyjątku znajdujących się na niej ciałach. I oto tam, w mknącym pocisku, stoi kosmotron, ta olbrzymia machina bombardująca płytkę syntetu karbionami. Z wąskiego wylotu wypada świszczący płomień cząstek i uderza w metaliczny syntet. Karbiony wnikają do jego jąder, ale nie przebywają w nich już przez jedną kwadrylionową cząstkę sekundy. Czas płynie na rakiecie wolniej, muszą więc przebywać w nich dłużej... ależ to bardzo ciekawe!

Siedział w łóżku skulony, obejmując kolana rękami i myślał szybko: No dobrze, powiedzmy, że wystrzelę całe laboratorium z kosmotronem w przestrzeń gwiazdową. Czy by to coś dało? No, dałoby czy nie? Rozważmy systematycznie. Więc to jest tak: żeby karbion zespolił się z jądrem syntetu i dał jądro stellaru, potrzeba jednej tysiąctrylionowej części sekundy. Tymczasem wystrzelony w jądro przebywa w nim tylko przez jedną kwadrylionową, to znaczy tysiąc razy za krótko. A gdy kosmotroa będzie mknąć z prędkością bliską światła? Wtedy czas w głębi atomów będzie płynął wolniej, karbiony będą w jądrach stellaru przebywać dłużej... będą przebywać dłużej? Czy to pewne? Ależ tak, relacja einsteinowska mówi o tym jasno, a zresztą znane są doświadczenia z mezonami: mezon poruszający się z dużą prędkością rozpada się znacznie wolniej, trwa dłużej od mezonu spoczywającego. Tak, można by dobrać taką prędkość rakiety, żeby karbiony przebywały w jądrach syntetu przez jedną tysiąctrylionową sekundy. No dobrze, ale czy to coś da? Chyba nie, bo wszystkie w ogóle procesy materialne ulegną zwolnieniu w jednakowym stopniu, tak więc karbion będzie wprawdzie przebywał wewnątrz jądra syntetu dłużej, ale też będzie się z nim powolniej łączył... Ejże, czy na pewno? Zespolenie odbywa się za pośrednictwem sił jądrowych, siły te przenoszą się z prędkością światła... a prędkość światła niezależnie od prędkości układu jest zawsze taka sama, bo jest...

- Prędkość światła jest inwariantą!!! - okropnym głosem krzyknął Topolny i tak jak siedział, w koszuli, bosymi nogami skoczył na podłogę.

Dopadł stołu, podniósł zeszyt, rozpostarł go i zaczął rachować. Na drugiej całce ostrze ołówka prysło. Zaklął i rzucił się na poszukiwanie scyzoryka. Mijały sekundy, które zdawały się wiekami. Scyzoryka nie było. Porwał kałamarz, pudełko zapałek i zaczął pisać maczając je w atramencie. Całki jak oszalałe węże wiły się na papierze. Przekształcenia wynikały coraz szybciej; ostatni wyraz obwiódł grubą ramką, zapałka złamała się. Spojrzał na zasmarowane atramentem palce, otarł je o włosy i wstał. Chodził wielkimi krokami po pokoju oddychając głęboko. Powoli ochłonął. Wrócił do stołu, popatrzył na poplamione kartki.

No tak - pomyślał - i co z tego? Czy można wystrzelić całe laboratorium w gwiazdy? Z czego się tak cieszysz, idioto jeden? Co za nonsens - „wystrzelić kosmotron w gwiazdy...”

Chodził wciąż po przekątnej pokoju; zaczęło mu się robić zimno w nogi, więc włożył pantofle i kontynuował marsz z kąta w kąt. Więc jakże to jest? Żeby zaszła synteza, jądra syntetu muszą wraz z zawartymi w nich karbionami pędzić z ogromną prędkością. Kosmotron naturalnie nie musi nigdzie lecieć. Może stać, to tylko miejsce, w którym zachodzi reakcja, a więc płytka syntetu musi pędzić z ogromną prędkością. Czy nie dałoby się tego jakoś urządzić? Powiedzmy tak: z kosmotronu wylatuje pęk karbionów i w tym samym kierunku wystrzelimy z armatki pocisk sporządzony z syntetu. Karbiony dogonią go w locie, i zajdzie reakcja... Nieprawda, nie zajdzie. Najszybszy pocisk armatni może osiągnąć dwa kilometry na sekundę, a tu trzeba prędkości akurat 150 000 razy większej. Co najmniej - 140 000 razy. Nie, to beznadziejne. Czy jest na świecie sposób rozpędzenia płytki syntetu do takiej prędkości? Nie ma. Wykluczone. Do ciężkiej cholery z tą płytką! Dlaczego nie można jej jakoś tak rozpędzić...

Nagle Topolny stanął na miejscu, jakby wpadł na niewidzialny mur. Oczy rozszerzyły mu się, gardło nagle zaschło. Rękami zaciskał skronie.

- Mam!!! Mam!!! Rzecz była tak prosta... Nie trzeba żadnej rakiety, nie trzeba wyprawiać kosmotronu w gwiazdy, nie trzeba strzelać płytką syntetu. Po co? Trzeba całą reakcję przenieść do wnętrza kosmotronu. Przecież to właśnie tam, w rurze próżniowej kolistego kształtu rozpędza się cząstki materii do prędkości przyświetlnej. Energia elektryczna przyspiesza ich lot. Krążą wciąż w kółko, coraz szybciej i szybciej... Trzeba wziąć syntet - nie płytkę, do diabła z płytką! - trzeba po prostu wstrzyknąć do kosmotronu rozpyloną chmurkę atomów syntetu. A raczej jonów. Oczywiście! W kosmotronie krążą już karbiony. Teraz zaczną się rozpędzać także jony syntetu, ale jako cięższe od karbionów będą biec od nich wolniej. Na każde dwa okrążenia karbionów wypadnie z półtora okrążenia jonów syntetu, więc będą się mijać, przy mijaniu będą następować zderzenia, ciągłe zderzenia, karbiony będą wnikać do jąder syntetu i będą powstawać w nich nowe jądra, bo czasu będzie na to dość: syntet, w którym zachodzi reakcja, sam będzie mknął bardzo szybko! I w taki sposób w głębi kosmotronu, w rurze próżniowej narodzi się superciężki pierwiastek - stellar!

Topolny liczył na papierze, łamał zapałki, atrament ściekał mu po palcach plamiąc kartki, a on gadał do siebie wcale o tym nie wiedząc. Naraz zerwał się na równe nogi i gwałtownie zaczął się ubierać. Do Siołły! Tak, teraz był na to czas. Dopinając marynarkę wybiegł do przedpokoju i tam dopiero zauważył, że ma na nogach domowe pantofle. Wrócił po buciki. Po minucie wypadł z domu naciągając w biegu płaszcz; po łokieć wbił ramię w rękaw i po raz drugi rozdarł podszewkę od góry do dołu. Powiewając jej długimi frędzlami gnał na przeciwległy koniec osiedla uniwersyteckiego.

Usłyszawszy przeciągły dzwonek, który go obudził, Siołło spojrzał na zegarek świecący zielonkawymi cyframi z nocnego stolika. Dochodziła piąta.

- Narzucił płaszcz i wyszedł do korytarza, otworzył drzwi i zderzył się z dyszącym ciężko człowiekiem, który ziajał jak po wyczerpującym biegu. Był to Topolny.

- Jest stellar! Profesorze! Jest stellar! - dyszał młody człowiek, popychając przed sobą Siołłę ciemnym korytarzem. Profesorowi mignęła niedobra myśl, że Topolny zwariował.

- Gdzie... gdzie stellar? - spytał odruchowo, zwracając oczy na zgnieciony pakiet, który Topolny zaciskał w garści.

- Nie, stellaru jeszcze nie ma, ale będzie; odkryłem metodę - powiedział już spokojniej Topolny. Rozwinął pakiet, który okazał się zwitkiem wyszarpniętych z brulionu, zapisanych kartek. Profesor zaświecił dużą lampę, zobaczył twarz Topolnego i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.

- Co to jest? - powiedział - co zrobiliście z sobą? Topolny mrugał uśmiechając się bezradnie.

- Ja przepraszam... nie myślałem, że pora tak wczesna, to znaczy późna, ale naprawdę...

Siołło wziął go za ramię i skierował w stronę lustra. Topolny ujrzał własną twarz od czoła po brodę pokrytą granatowymi i niebieskimi pręgami.

- Ach, poplamiłem się, bo bez pióra... pisałem zapałkami, ale... ale niechże pan spojrzy tu, profesorze!

Takie uniesienie brzmiało w jego głosie, że Siołło poddał mu się mimo woli. Stojąc w pidżamie z narzuconym na ramiona płaszczem, patrzał na biegające błyskawicznie palce Topolnego, który rzucając skąpe słowa objaśnień rysował plan doświadczenia. W pewnej chwili położył młodzieńcowi rękę na ramieniu.

- Czekajcie - powiedział.

Poszedł do drugiego pokoju, wrócił z piórem, usiadł przy stole, przyciągnął do siebie papiery i zaczął pisać. Stawiając znaki z właściwym sobie rozmachem, najpierw sprawdził rachunek Topolnego, potem wprowadził szereg danych uzupełniających. Topolny poczuł, że nogi miękną mu w kolanach. W głowie miał zupełną pustkę. Tam, w przekształceniach, które spływały spod pióra Siołły, ukryty był los jego pomysłu. Usiadł cicho nie śmiać spojrzeć na obliczenia profesora. Nareszcie ten odetchnął głęboko, odsunął od siebie kartki i spojrzał na swego asystenta. Topolny czekał bardzo blady; już nic śmiesznego nie było w znaczących jego twarz atramentowych pręgach.

- No tak - rozległ się bas Siołły - więc, zasadniczo, rzecz jest rozwiązana prawidłowo, ale... Ale wątpliwa. Sama zasada syntezy jest bez zarzutu, są jednak trudności - niemałe! Mianowicie stellar wytworzy się wprawdzie, ale zaraz będzie się rozpadał, bo temperatura już z końcem pierwszej sekundy reakcji przekroczy 2 000 stopni. To znaczy, temperatura środowiska; drugą zmienną jest temperatura samego jądra, która w momencie zderzenia przekroczy zapewne pięć miliardów stopni; tutaj macie to, na tym wykresie.

Podsunął Topolnemu kartkę.

Młodzieniec patrzał przez chwilę nic nie rozumiejąc; powoli znaczenie splotu krzywych dochodziło do jego świadomości. Nagle porwał pióro i zaczął liczyć. Kiedy podniósł głowę, oczy mu jaśniały.

- No to niech reakcja trwa tylko pół sekundy - powiedział - potem wyłączy się kosmotron...

- To nie takie proste - burknął nachmurzony Siołło. Pochyliwszy swą wielką, kędzierzawą, siwą głowę, zdawał się przez zmrużone powieki śledzić coś w ciemności pod stołem.

- Panie profesorze...

- Co?

- Czy...

Topolny nie dokończył, ale profesor go zrozumiał.

- Czy spróbujemy? Hm... właściwie nasz kosmotron jest za słaby; potrzeba by urządzenia potężniejszego. W normalnym reżymie pracy nic się nie da zrobić...

- Kosmotron można przeciążyć... przez krótki czas - podpowiedział szybko Topolny.

- Właśnie o tym myślę. To dosyć ryzykowne, uzwojenia mogą się spalić. I patrzcie - podniósł głowę - jeszcze niedawno byliśmy przekonani, że moc tego smoka zadowoli nas na dziesiątki lat! Topolny nie słyszał go.


Date: 2016-01-03; view: 708


<== previous page | next page ==>
I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 1 page | I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)