Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 4 page

Kiedy mówimy „szpan”, mamy na myśli, że coś jest napuszone. Kiedy mówimy „szpak”, mamy na myśli pewien gatunek migrującego ptaka. „Ptak” to słowo, które używamy dość często, dlatego bardzo łatwo je się wymawia. Większość słów, których używamy często, takich jak „dom”, „rower” czy „chleb”, wypowiada się łatwo. „Migrujący” to słowo, którego nie używamy aż tak często, a wypowiadanie go może czasami sprawić wrażenie, jakby zęby skleiły się toffi. Gdyby ptaki nazywały się „migrujaczami”, a nie „ptakami”, prawdopodobnie nie mówilibyśmy o nich zbyt często. Wszyscy mówilibyśmy: „Patrz, pies!” albo „O, jaki ładny kot!”, ale gdyby właśnie przelatywał migrujacz, raczej byśmy stwierdzili: „Już czas na herbatę” i niezależnie od tego, jak fajnie by wyglądał, nawet byśmy o nim nie wspomnieli.

Bez względu jednak na to, jak bardzo „migrujący” brzmi niczym coś sklejone toffi, wcale tego nie oznacza. Oznacza to, że zwierzę spędza jedną część roku w jednym kraju, a drugą w innym.

 

*

 

Brandenburski numer 5

 

Do jakichkolwiek nowych krańców poznania albo odkrycia docieramy, zawsze znajdujemy tam ślady Bacha. Gdy widzimy obrazowania przedziwnych, matematycznych stworów, czyhających w sercu natury – fraktalne krajobrazy; rozwijający się bez końca paisleyowski – mi zwojami zbiór Mandelbrota; ciąg Fibonacciego, opisujący schemat rosnących na gałęzi drzewa liści; dziwne atraktory, demaskujące zmienne działające w rdzeniu chaosu – za każdym razem na myśl przychodzą przyprawiające o zawroty głowy, złożone spirale Bacha.

Niektórzy ludzie uważają, że matematyczna złożoność muzyki Bacha czyni ją bezduszną. Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie. Słucham, jak w polifonicznym utworze Bacha współgrają ze sobą poszczególne elementy, każda linia melodyczna wiąże się z inną emocją, a utwór zabiera mnie w pełną wzlotów i lądowań podróż, wezbraną przeplatającymi się równocześnie uczuciami. Jeden element cichutko podśpiewuje pod nosem, drugi radośnie szaleje, trzeci pochlipuje w kącie, czwarty tańczy. Padają argumenty, wybucha śmiech, eksploduje wściekłość. Przywracany jest pokój. Poszczególne części mogą być krańcowo różne, a jednak wszystko jest ze sobą nierozerwalnie połączone. Całość jest emocjonalnie tak złożona jak rodzina.



Obecnie, kiedy odkrywamy, że jednostkowy umysł to też rodzina złożona z najróżniejszych elementów, działających oddzielnie, ale równocześnie wspólnie w celu stworzenia ulotnych przebłysków, które określamy mianem świadomości, znów wygląda na to, że Bach wiedział to dawno temu.

 

Kiedy słucha się Koncertu Brandenburskiego nr 5, nie trzeba muzykologa, aby stwierdzić, że dzieje się coś nowego i wyjątkowego. Nawet prawie trzy stulecia po jego powstaniu słychać wyraźnie pulsację energii mistrza, znajdującego się u szczytu możliwości twórczych, który z całkowitą pewnością siebie tworzy coś dzikiego i odważnego. Bach pisząc ten koncert, obsadził się przy klawesynie, a nie przy altówce, na rej częściej grywał w wykonaniach zespołowych. Miał wtedy szczęśliwy, produktywny okres, kiedy wreszcie otaczało go kilku dobrych muzyków. W tego rodzaju zespołach klawesyn odgrywał tradycyjnie rolę akompaniującą. Tym razem było inaczej – Bach dał czadu.

Przy pierwszych dźwiękach słychać, jak rodzi się coś dziwnego, nowego i przerażającego. Możliwe, że to gigantyczny silnik lub wspaniały koń, otoczony chmarą krzątających się wokół pomocników, przygotowujących go do wykonania herkulesowego zadania (kiedy język próbuje dorównać muzyce, nieuchronnie kończy się to bezładnym mieszaniem metafor). Słychać, jak pracuje na jałowym biegu, truchta, chwilę pokłusuje to w jedną, to w drugą stronę, nieco pobryka, po czym zachęcony przez koniuszych rzuca się do próbnego biegu, pędząc z zapartym tchem. Potem wraca do punktu wyjścia, robi kolejne szybkie kółko, po czym… pozostałe instrumenty milkną. Zostaje sam, wolny, drapie nogą o ziemię, głęboko oddycha, zbiera siły, truchta przed siebie…

Potem rusza – pędzi… mknie… leci… wspina się… wdrapuje się… pcha… dyszy… wije się… tłucze… kopie ziemię… wali… bije… nagle wyrywa się, rozpaczliwie mknie przed siebie, wreszcie z ostatnim maleńkim, niespodziewanym kroczkiem w basy, dociera do celu i zostaje uwolniony – główna melodia wdziera się triumfalnie i jest po wszystkim z wyjątkiem płaczu i tańca (tzn. drugiego i trzeciego ruchu).

Specyficzny charakter koncertów brandenburskich, powodujący, że odnosimy wrażenie kontaktu z czymś bardzo znajomym, nie powinien nas zaślepiać. Naprawdę mamy w tym przypadku do czynienia z czymś wspaniałym. Jestem przekonany, że Bach to największy geniusz, jaki chodził między nami, a koncerty brandenburskie to dzieła, które komponował, będąc szczęśliwym.

 

Penguin Classics Vol. 27:

Bach – Koncerty Brandenburskie 5 i 6,

Koncert skrzypcowy a-moll

(Angielska Orkiestra Kameralna pod dyrekcją Beniamina Brittena)

Wszechświat

Frank Wandal

 

Macintosh wszedł do sprzedaży pięć lat temu, wygląda więc na to, że mam budowlańców w domu niewiele krócej. Ktoś spytał mnie kilka dni temu, co właściwie robią i wyjaśniłem, że od pewnego czasu próbuję zebrać się na odwagę i ich o to spytać.

Sprawę nieco komplikuje fakt, że jednym z robotników jest elektryk o imieniu Frank Wandal. Znaczy się, jego przyjaciele – jeżeli któryś akurat przebywa poza szpitalem – nazywają go Frank, ja jednak nazywam go Frank Wandal, ponieważ za każdym razem, kiedy chce się dostać do jakiegoś przewodu, przebija bezlitośnie wszystko, co zagradza mu drogę: tynk, boazerie, rury, przewody telefoniczne, meble, nawet inne przewody, które sam kładł w trakcie wcześniejszych ataków. Zapewniano mnie, że jest znakomitym elektrykiem, sądzę jednak, że nie jest najlepszy jako istota ludzka. Odbiegam jednak od tego, co zamierzałem powiedzieć i chyba straciłem wątek, ponieważ Frank właśnie odciął prąd i nie zdążyłem zapisać tekstu. O czym to mówiłem? Aha!

Kiedy kupiłem dom, stanowił kompletną ruinę. Nie był co prawda tak zniszczony jak po kolejnych wizytach Franka, był jednak mniej lub bardziej pustą skorupą, w którą należało wstawić ściany, podłogi, rury i tak dalej. Kiedy nadeszła kolej na stawianie ścian, zjawił się fachowiec (tak mi przynajmniej powiedziano – sam nie byłem o tym zbytnio przekonany, ale generalnie biorąc tak, fachowiec) murarz i postawił je. Potrzebowałem następnie podłóg, schodów, szafek i innych rzeczy, więc zjawił się, pogwizdując wesołą stolarską piosenkę, stolarz i zabrał się za uprawianie swego rzemiosła. Potem zjawił się hydraulik i zrobił to samo. Następny był Frank Wandal, by umieścić przewody, więc zjawili się oczywiście ponownie stolarz, hydraulik i tak dalej, aby przeprowadzić poważniejsze naprawy. Będę musiał porzucić Franka jako temat, nie jest on bowiem częścią analogii, którą staram się elegancko powolnymi krokami, skonstruować. Problem w tym, że sprawa krą mi w tej właśnie chwili trochę po głowie i niełatwo siedzieć spokojnie, dopóki Frank przebywa w domu. Zapomnijmy jednak o Franku. Jesteś szczęściarzem. Możesz tego dokonać.

Sedno sprawy jest następujące: dom. Celem ćwiczenia jest budowa domu. Jeżeli chcę, aby coś w nim zrobiono, podnoszę słuchawkę i (zakładając, że Frank nie przeciął przewodu, by dostać się do wyłącznika światła) ktoś wkrótce się zjawia, by to zrobić.

Jeżeli chcę, aby zamontowano mi szafki, nie muszę robić, co następuje: rozbierać całego domu, wysyłać go do Birmingham, gdzie mieszka stolarz, składać domu do kupy w sposób, w jaki chce stolarz, następnie dać mu zrobić to, co należy, po czym znów rozbierać domu, przetransportowyweć go do Islington i ponownie go składać, aby funkcjonował jako dom, w którym mogę mieszkać.

Dlaczego więc muszę tak robić z moim komputerem? Sformułuję to inaczej – może wtedy idea stanie się zrozumiała. Dlaczego, jeżeli pracuję nad dokumentem w określonym edytorze tekstu, stale się dowiaduję, że aby coś jeszcze zrobić, muszę rozbić strukturę dokumenttu i przesłać go do innego edytora tekstu, posiadającego funkcję, której potrzebuję, a której nie ma pierwszy? (Dlaczego nie pracuję od początku na drugim edytorze tekstu? Oczywiście dlatego, że nie ma pewnych funkcji, które ma pierwszy). Albo dlaczego, jeżeli chcę wkleić ilustrację, muszę przejść do innego programu i w nim ją przygotować, po czym dokonać ogłupiającego odkrycia, że z jakiegoś powodu używany przez mnie edytor tekstu nie wie, jak się obchodzić z grafiką w tym formacie albo choć twierdzi, że wie, ekran czernieje, a komputer się dąsa, albo kiedy każę mu wkleić ilustrację, robi PING i się zawiesza? Kończy się to tym, że muszę wklejać poszczególne kawałki do PageMakera, z tym, że kiedy chcę wydrukować plik, z jakiegoś powodu jest to niemożliwe. Wiem, że MultiFinder nieco uprościł procedurę, ale jeżeli za mną nadążasz, jedynie w sposób będący ekwiwalentem uczynienia łatwiejszym dojazdu do Birmingham.

Nie chcę nic wiedzieć o plikach PICT. Nie chcę nic wiedzieć o plikach TIFF. (Naprawdę. Dostaję od nich drgawek). Nie chcę się martwić o to, w jakim formacie mam kazać MacWrite II zapisać pracę, aby Nisus mógł ją odczytać i użyć nie kończące się makro. Na Boga, jestem użytkownikiem maca! To ma być proste.

Mac zaczął istnienie jako realizacja wspaniale prostej i eleganckiej idei (daj im tak mało pamięci, że nie będą w stanie niczego zrobić) i najwyższy czas, aby ten stopień prostoty zastosować w znacznie, znacznie silniejszym i złożonym systemie, jakim mac się stał.

Chciałbym móc robić następujące rzeczy:

 

1. Włączyć komputer.

2. Pracować.

3. Po tym, jak wykonałem dość punktu 2. (co jest rzadkie, ale to zupełnie inna para kaloszy), trochę się zabawić.

 

Mówiąc „pracować”, mam na myśli pisanie tekstu, który będzie się pojawiał na ekranie, a gdy zechce mi się dołączyć do niego ilustrację, umieszczanie jej na ekranie. Obejmuje to także przenoszenie na ekran czegoś ze skanera albo wysyłanie komuś czegoś z mojego ekranu. Także zagranie przez komputer melodyjki, którą napisałem na wywołanym na ekranie syntetyzatorze. Dotyczy to też… no cóż, listę można by rozszerzać w nieskończoność. Gdybym potrzebował jakiegoś narzędzia, pozwalającego zrobić coś skomplikowanego, chciałbym móc po prostu o nie poprosić. Po prostu. Nigdy nie powinienem być zmuszany do odkładania tego, nad czym pracuję („marna szansa”, powiedzieliby moi wydawcy) ani nie powinienem nabierać ochoty na robienie czegoś całkiem innego.

Mówię o śmierci „aplikacji”. Nie mam na myśli sytuacji, kiedy „nieoczekiwanie” się zamyka, ale przypadki, kiedy się jej pozbywamy. Zdobycie narzędzi, których potrzebuję, powinno być tak proste, jak dodanie nowego przycisku do HyperCard. Ach! HyperCard!

Wiem, że to co mówię, jest niepopularne, ponieważ wiele osób ma wrażenie, że HyperCard nie jest wystarczająco mocna, aby za jej pomocą coś użytecznego osiągnąć. W końcu jest to jednak pierwsza próba realizacji pomysłu, który znajduje się dopiero w fazie rozwoju. Lista rzeczy, których nie da się za jej pomocą zrobić, jest niemal tak samo długa jak lista makr w Nisusie. (Po co ich tyle jest? Samo przejrzenie ich menu powoduje przyciemnienie się światła w całym północnym Londynie). Jest to jednak sensacyjnie dobry pomysł i z przyjemnością a czekałbym czasów, kiedy coś w tym stylu stałoby się kompletnym środowiskiem pracy dla maca. Chcesz mocy Excela? Wklej go sobie. Potrzebujesz animacji? Wklej Directora. Nie podoba ci się sposób, w jaki Director działa? (Musisz być szalony. Jest znakomity). Wklej podobające ci się elementy wszelkich narzędzi animacyjnych, które znajdziesz wokół siebie.

Albo napisz program na nowo.

Jeżeli jest odpowiednio napisany kodem obiektowym, powinno to być tak proste, jak napisanie w HyperTalku. (Zgoda, nie umiesz pisać w HyperTalku. Powinno to być łatwiejsze niż pisanie w HyperTalku. Powinno polegać na wskazaniu elementów, które ci się podobają i kliknięciu). Nie możemy być tyranizowani przez autorów aplikacji, które nie mają zielonego pojęcia o tym, jak ludzie pracują – powinniśmy brać sobie elementy, które się nam podobają i je wklejać.

Zacząłem od elektryków, teraz chciałbym powiedzieć kilka słów o schowkach. O jednym konkretnym schowku. Stoi on w kącie mojego gabinetu i nie mam odwagi do niego zajrzeć, wiem bowiem, że jeżeli zajrzę, wejdę do wnętrza i nie wyjdę przed wieczorem, a wychodząc, będę smutnym i zgorzkniałym człowiekiem, który odbył walkę z wściekłym, czarnym wężem i przegrał. Tym wściekłym, czarnym wężem jest metrowej wysokości sterta kabli, która równocześnie ze mnie drwi, jak i mnie nęka. Drwi ze mnie, ponieważ wie, że nie da się. ] w jej splątanym wnętrzu znaleźć żadnego kabla, jakim chciałbym połączyć dowolne, skomplikowane urządzenie z innym skomplikowanym urządzeniem, a nęka mnie, ponieważ wie, że ma rację.

Nienawidzę kabli. One też mnie nienawidzą, wiedzą bowiem, że pewnego dnia znajdę w sobie siłę, by wejść do schowka z miotaczem ognia i pozbyć się całej wstrętnej bandy. Są jednak zdecydowane wydobywać ze mnie do tego momentu każdy gram przepełnionej frustracją rozpaczy, jaki są w stanie dostrzec. Nie potrzebujemy drani. Nie powinniśmy potrzebować drani.

Weźmy jako przykład moją obecną sytuację. Aby zabezpieczyć się przed Frankiem Wandalem, przeniosłem ten artykuł na notebooka (wiem, wiem – jesteście na mnie wściekli, ale posłuchajcie – w końcu wszyscy będziemy mieć przenośnego maca. Zaufajcie mi – obniżą cenę. A raczej nie ufajcie mnie, lecz firmie Apple. Oczywiście, rozumiem, co macie na myśli, ale na czym to stanąłem?) i jako zabezpieczenie dodatkowe, zaniosłem go do domu przyjaciół, gdzie jest stuprocentowo bezpieczny przed wszystkim, do czego mógłby się posunąć Frank.

Kiedy wrócę do domu z gotowym artykułem, będę mógł go albo skopiować na dyskietkę (zakładając, że jakąś znajdę pod zwałami zawalających moje biurko niedokończonych artykułów), a następnie włożyć jądo mojego stacjonarnego maca i wydrukować artykuł (znów zakładając, że Frank nie kręcił się z piłą łańcuchową w pobliżu mojej sieci Ap – pleTalk). Mogę też podjąć próbę walki z wężem w schowku, aż gdzieś w jego wnętrzu znajdę inną złączkę AppleTalku. Mogę też wpełznąć pod biurko, odłączyć AppleTalka od IIx i podłączyć go do notebooka. Mogę też… rozumiecie, o co chodzi – to absurdalne. Dickens nie musiał pełzać pod biurkiem i dopasowywać wtyczki do gniazdek. Wystarczy spojrzeć na metry stojącej na półce produkcji Dickensa, aby wiedzieć, że nigdy nie musiał dobierać wtyczek.

Chcę jednego: drukować z notebooka. (Biedactwo). No, tak naprawdę to chcę więcej. Chcę móc regularnie przenosić książkę adresową i pamiętnik między notebookiem a komputerem stacjonarnym. Także wszystkie niedokończone rozdziały. Także wszystko inne, z czym się borykam, a co sprawia, że nie dokończone rozdziały nie są dokończone. Innymi słowami: chcę, aby zawartość notebooka pojawiała się na ekranie komputera stacjonarnego. Nie chcę walczyć ze schowkowymi wężami, a następnie za każdym razem wygłupiać się z TOPS. Powiem dokładnie, co chcę robić, aby treść mojego notebooka pojawiała się na ekranie mojego IIx.

Chcę go wnieść do pokoju, gdzie stoi IIx.

BUM! Gotowe. Zawartość notebooka pojawia się na komputerze.

Rozmawiają ze sobą za pomocą podczerwieni albo mikrofal – nie chciałbym się tym interesować bardziej niż PICTami, TIFFami, RTFa-mi i SYLKami i wszystkimi innymi skrótami, które mówią w sumie tylko jedno: „Mamy bardzo skomplikowany problem, więc dostajesz bardzo skomplikowaną informację”.

Postawmy jasno sprawę – uwielbiam mojego macintosha, czy raczej rodzinę moich macintoshów o nieznanej mi liczbie członków, którą lekkomyślnie zebrałem przez lata. Uwielbiam macintoshe od 1983 roku, kiedy ujrzałem pierwszego w biurach Infocomu w Bostonie. Tym, co przez wszystkie lata utrzymywało moją fascynację i hipnotyzowało mnie, był przekaz niesiony wyglądem macintosha: „Żaden problem nie jest na tyle skomplikowany, aby nie dało się znaleźć prostego rozwiązania, jeżeli spojrzy się na sprawę pod odpowiednim kątem”. Można to wyrazić inaczej: „Przyszłość siły komputera to czysta prostota”. Tak więc na lata dziewięćdziesiąte mam dwa podstawowe życzenia – aby konstruktorzy systemów Macintosh powrócili do tej przyszłości i aby Frank Wandal opuścił mój dom.

 

„MacUser”, 1989

 

*

 

Zbuduj, a przybędziemy

 

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy ujrzałem komputer osobisty. Było to u Lasky’ego przy Tottenham Court Road, a urządzenie nazywało się. Commodore PET. Miało kształt dużej piramidy, na szczycie której znajdował się ekran wielkości tabliczki czekolady. Przez jakiś czas krążyłem wokół. Byłem zafascynowany, ale sprzęt był nic nie warty. Nijak nie mogłem sobie wyobrazić, do czego komputer mógłby się przydać pisarzowi w życiu lub do pracy, poczułem jednak pierwsze zwiastuny uczucia, które miało się rozwinąć i nadać całkiem nowe znaczenie pojęciu „dochód netto”.

Nie mogłem sobie wyobrazić, do czego może mi być przydatny komputer, tylko dlatego że miałem jedynie blade pojęcie o tym, czym jest komputer – jak my wszyscy. Wydawało mi się, że to coś w rodzaju skomplikowanej maszyny liczącej, a dokładnie tak projektowano przez jakiś czas komputery „osobiste” (tak samo wprowadzające w błąd określenie, jak każde inne, które nadano prawie każdemu urządzeniu, jakie znamy) – jako doskonałe maszyny sumujące z długą listą innych funkcji.

Potem, kiedy możliwości manipulowania za pomocą tych urządzeń liczbami coraz bardziej się komplikowały, zaczęliśmy się zastanawiać, co by się stało, gdyby zastąpić cyfry czymś innym – na przykład literami alfabetu.

Bingo! Niezwykły, zmieniający świat przełom! Stwierdziliśmy, jak bardzo byliśmy krótkowzroczni, sądząc, iż te maszyny są jedynie urządzeniami do dodawania. Okazały się czymś znacznie bardziej podniecającym! Były maszynami do pisania!

Tak więc zaczęliśmy robić z nich coraz lepsze maszyny do pisania. Z długą i coraz bardziej niezrozumiałą listą funkcji. Użytkownicy Worda Microsoftu wiedzą, o czym mówię.

Następny przełom nastąpił, kiedy sprawiliśmy, że cyferki, latające już we wnętrzu tych maszyn z naprawdę niesamowitą prędkością, zaczęły reprezentować elementy obrazu graficznego. Piksele!

Aha!, pomyśleliśmy. Ta maszyna jest czymś znacznie bardziej podniecającym od maszyny do pisania. To telewizor! Z podłączoną z przodu maszyną do pisania!

Teraz mamy World Wide Web (jedyna rzecz, jaką znam, której skrót – www – wymawia się trzy razy dłużej niż to, czego jest skrótem) i mamy kolejny podniecający model*. Wielka, śpiewająca, tańcząca, podskakująca, popiskująca, sflashowana broszura.

Oczywiście – komputer nie jest żadną z powyższych rzeczy. Po prostu znaliśmy te przedmioty z życia realnego i wmodelowaliśmy je w komputer, aby móc się posługiwać tym cholernym urządzeniem. Powinno nam to uświadomić coś ciekawego. Komputer jest urządzeniem modelującym.

Pojmując to, powinniśmy także pojąć, że możemy uczynić z niego model dowolnych rzeczy. Nie tylko takich, które zwykliśmy robić w życiu realnym, ale także tych, których robienie życie realne nam uniemożliwia. Zrobienie czego uniemożliwia nam broszura? No cóż, jej najważniejszym zadaniem jest przekonać ludzi, aby kupili coś, co masz do sprzedania i zrobić to, będąc jak najbardziej błyszczącym oraz kuszącym i mówiąc ludziom tylko to, co chcesz powiedzieć. Nie da się przesłuchać broszury. Większość firmowych stron internetowych wygląda podobnie. Weźmy na przykład BMW. Ich strona internetowa jest wspaniała, genialna i nie odpowiada na pytania. Nie pozwoli się dowiedzieć, co dla innych ludzi znaczy posiadać BMW, jakie mieli doświadczenia z tym samochodem, jakie niedostatki i jakie plusy ma konkretny model, jak rzetelne są poszczególne modele, ile kosztuje ich utrzymanie, jak zachowują się na mokrej nawierzchni ani nic podobnego. Innymi słowami – człowiek nie dowie się niczego, co ewentualnie chciałby wiedzieć. Możesz wysłać do nich maiła, ale ani twoje pytanie, ani ich odpowiedź – także czyjakolwiek inna odpowiedź – nie pojawi się na stronie. Oczywiście jest mnóstwo stron internetowych, na których ludzie i wymieniają się tego rodzaju informacjami, na stronie BMW nie znajdzie się jednak o nich najmniejszej wzmianki. Prawda jest taka, że jeżeli poszukuje się prawdziwych, dojrzałych informacji o BMW, ostatnim miejscem, gdzie się je znajdzie, jest www.bmw.com. Ta strona jest prospektem.

To samo z British Airways. Ich strona internetowa powie wszystko o firmie – z wyjątkiem tego, kto jeszcze lata na tych samych trasach, co oni. Jeżeli ktoś chce się dowiedzieć, jaki ma wybór, zagląda na inną z mnóstwa stron, które to powiedzą. Jest to dla British Airways niedobra wiadomość, w ten bowiem sposób firma nigdy się nie dowie, czego właściwie ludzie szukają ani dlaczego to, co oferowali, przegrało z konkurencją. Ponieważ to bardzo istotna informacja, aby spróbować się tego dowiedzieć, BA będzie musiało wysłać w teren grupy ludzi z kwestionariuszami – pomijając fakt, że ludziom z kwestionariuszami każdy kłamie.

Tymi, którym jak na razie udaje się działać niezwykle dobrze, chłopcy z Amazonu. Odwiedza się ich serwis, ponieważ jest pełen dostępnych dla wszystkich informacji. Im więcej jest tam informacji, tym więcej ludzi odwiedza serwis; im więcej ludzi odwiedza serwis, tym więcej informacji jest generowanych i tym więcej książek sprzedaje Amazon. Oczywiście nie boją się oni otwartej dyskusji, ponieważ w odróżnieniu od BMW i British Airways nie są odpowiedziałni za produkty, które sprzedają. BMW i British Airways będą potrzebować dużo czasu, nim zrozumieją, że są częścią społeczności, której sprzedają produkty.

Nawet jednak Amazon dysponuje niepełnym obrazem. Tak samo jak rzeczywiste sklepy, może rejestrować tylko faktyczną sprzedaż. A co ze sprzedażą, której nie dokonali, a nie wiedzą, że jej nie dokonali, ponieważ jej nie dokonali? Kilka dni temu wszedłem na stronę Amazona, ponieważ chciałem zamówić na DVD Romea i Julię Zefirellego z 1968 roku. Okazało się, że coś takiego nie istnieje. Mógłbym kupić film na kasecie VHS, ale nie chcę go na kasecie. Tak więc transakcja wyniosła zero. Nie zarejestrowano w żaden sposób, że chciałem coś kupić ani faktu, że to, co chciałem kupić, nie było dostępne. Mogłem jedynie wybrać (albo nie wybrać) z tego, co akurat było dostępne, nie mogłem jednak powiedzieć, czego chcę. Napisałem do nich i przedstawiłem problem. Zgadnijcie, co się stało? Teraz jest to możliwe. Okazali się bardzo sprytni. Mogą obecnie dostarczać studiom informacje, na jakie produkty istnieje zapotrzebowanie. Po innej – nie całkiem bezinteresownej – mojej sugestii zamierzają wprowadzić ankietę, jakie książki ludzie najbardziej chcieliby obejrzeć w wersji zekranizowanej. Jest to informacja, jakiej przedtem nikt inny nie był w stanie zdobyć.


Date: 2015-12-18; view: 641


<== previous page | next page ==>
Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 3 page | Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)