Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 3 page

Szekspir? Milton? Keats? Jak mogę jednym ciągiem wspominać z tymi ludźmi autora Pearls, Girls and Monty Bodkin oraz Pigs Have Wings! On jest po prostu niepoważny!

Nie musi być poważny. Jest znacznie lepszy. Wzleciał do stratosfery, w której ludzki umysł wyniesiony ponad tragedię i wytężone myślenie tam, gdzie można znaleźć Bacha, Mozarta, Einsteina, Feynmana i Louisa Armstronga, może funkcjonować w sferze czystego, kreatywnego komizmu.

 

Ze wstępu do: Sunset at Blandings

(Penguin Books)

 

*

 

Herbata

 

Jeden lub dwóch Amerykanów pytało mnie kiedyś, dlaczego my Anglicy tak bardzo lubimy herbatę, która nie kojarzy im się ze zbyt dobrym napojem. Aby to zrozumieć, należy przygotowywać ją w odpowiedni sposób.

Zasada robienia herbaty jest bardzo prosta, a brzmi następująco: aby uzyskać odpowiedni aromat herbaty, gdy woda styka się z liśćmi, musi być wrząca, ale nie przegotowana. Jeżeli herbata będzie jedynie gorąca, stanie się mdła. Z tego właśnie powodu Anglicy mają różne przedziwne rytuały – takie na przykład, jak wstępne ogrzewanie dzbanka na herbatę, co sprawia, że wlewany do niego wrzątek nie ochładza się zbyt szybko. Z tego też powodu amerykański zwyczaj przynoszenia do stolika filiżanki, torebki z herbatą i dzbanuszka z gorącą wodą jest doskonałym sposobem na zrobienie słabej, bladej i wodnistej herbatki, której nikt przy zdrowych zmysłach nie miałby ochoty pić. Amerykanów zadziwia, dlaczego Anglicy robią sobie tyle z herbaty, ponieważ większość Amerykanów NIGDY NIE PIŁA FILIŻANKI DOBREJ HERBATY. Dlatego nic nie rozumieją. Prawda w tym zakresie jest taka, że i większość Anglików już nie wie, jak robić herbatę, więc zamiast tego pije tanią rozpuszczalną kawę, co jest wielką szkodą oraz wywiera na Amerykanach wrażenie, że Anglicy generalnie nie mają pojęcia w zakresie gorących napojów pobudzających.

Najlepsza rada, jaką mogę w związku z tym dać Amerykanom przybywającym do Anglii, jest taka – idź do Marksa i Spencera i kup paczkę herbaty Earl Grey. Idź tam, gdzie mieszkasz i zagotuj czajnik wody. Kiedy woda zacznie wrzeć, otwórz paczkę z herbatą i powąchaj. Ostrożnie – może ci się nieco zakręcić w głowie, ale nie robisz nic nielegalnego. Gdy woda zawrze, nalej nieco do dzbanka na herbatę, zakręć nim, aby woda opłukała ścianki i wylej ją. Włóż do dzbanka dwie (albo trzy, to zależy od wielkości) torebki herbaty. (Gdybym chciał próbować wprowadzić cię na ścieżką prawości, powiedziałbym, abyś zamiast herbaty w torebkach użył sypkiej, ale na łatwiejszy początek damy sobie z tym spokój). Doprowadź wodę ponownie do wrzenia i jak najszybciej wlej ją do dzbanka. Daj jej postać dwie albo trzy minuty, po czym wlej herbatę do filiżanki. Niektórzy ludzie powiedzą ci, że do Earl Greya nie należy wlewać mleka, a trzeba dodać plasterek cytryny. Chrzań ich. Ja lubię z mlekiem. Jeżeli wydaje ci się, że posmakuje ci z mlekiem, prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem będzie najpierw nalać nieco mleka na dno filiżanki, a dopiero potem wlać herbatę*. Jeżeli wlejesz mleko do gorącej herbaty, zwarzysz je. Jeżeli zdaje ci się, że będziesz wolał herbatę z plasterkiem cytryny, wtedy, cóż – dodaj plasterek cytryny.



Pij. Po kilku chwilach zaczniesz dochodzić do wniosku, że miejsce, gdzie przybyłeś, może w sumie wcale nie jest aż tak dziwne i zwariowane.

 

12 maja 1999

 

*

 

Wspinaczka do nosorożców

 

Od asfaltu walą we mnie potężne fale równikowego upału. W Kenii i jest akurat (krótka tutaj) pora deszczowa, ale słońce w ciągu kilku minut spaliło poranną wilgoć. Cały jestem w kremie chroniącym skórę, droga odchodzi hen, ginąc w dalekiej mgiełce drżącego z gorąca powietrza, a moje nogi przyzwyczajają się do nowego miejsca. Na drodze przede mną i za mną są porozrzucani, przypominający kolorowe plamki inni wędrowcy – jedni suną energicznie, inni zdają się jedynie wlec, w rzeczywistości wszyscy poruszają się tym samym tempem. Jeden z nich ma na sobie wielką, szarą, trójwymiarową konstrukcję, zrobioną z malowanej tkaniny ze sztucznego włókna, rozpiętej na metalowym rusztowaniu. Z przodu konstrukcji podskakuje wielki pojedynczy róg. Jest to groteskowa, acz dziwnie piękna karykatura nosorożca, poruszającego się szybkimi, energicznymi kroczkami. Słońce wali niemiłosiernie. Ze zgrzytem silników, niebezpiecznie blisko, mijają nas przechylone na bok ciężarówki. Kierowcy drą się i szczerzą ironicznie zęby na widok naszego nosorożca. Kiedy – co często się zdarza – wyprzedzamy kolejną ciężarówkę, która się przewróciła i wyzionęła ducha na poboczu, zastanawiamy się, czy miało to związek z nami.

Inni wędrowcy są już w drodze od kilku dni – wyruszyli z wybrzeża w okolicy Mombasy i dotarli główną szosą do parkingu ciężarówek w Voi, centrum tutejszego wszechświata. Dołączyłem do nich minionego wieczoru, po przeturlaniu się land-roverem z Nairobi wraz z moją siostrą Jane, która robiła co nieco dla Save the Rhino International, do wsparcia której wszyscy tu przybyliśmy. Podążymy stąd drogą, z której powoli znika asfalt, w kierunku granicy z Tanzanią.

Za granicą leży Kilimandżaro, najwyższa góra świata. Ekspedycja – grupka Anglików pokonujących w południowym słońcu dziesiątki kilometrów i zmieniających się przy noszeniu kostiumu nosorożca – zamierza się wspiąć na sam szczyt góry. Szalone psy już dawno rzuciły ręcznik*.

Spodziewam się, że od razu zadaliście sobie pytanie, co to za gadka o „najwyższej górze świata”. W tej kategorii co najmniej na pełne szacunku wspomnienie zasługuje chyba Mount Everest? No cóż, to zależy od punktu widzenia. Oczywiście, że szczyt Everestu znajduje się dumne 8848 metrów nad poziomem morza, co jest na swój sposób godne uwagi, kto jednak zamierza wspiąć się na Everest, to – korzystając z pomocy rzetelnego przewodnika – prawdopodobnie zacznie wyprawę gdzieś w Himalajach. Każde miejsce Himalajów jest jednak jak na punkt wyjściowy dość cholernie wysokie, niektórzy więc uważają wręcz, że pokonanie końcowego kawałeczka do szczytu jest drobną przebieżką. Aby nie było to w dzisiejszych czasach nudne, robi się to bez tlenu, w samych majtkach albo coś w tym stylu.

Kilimandżaro nie jest jednak częścią rozległego wyniesienia terenu, z czym mamy do czynienia w przypadku Everestu. Długo potrwało, zanim ludziom udało się ustalić, która część Himalajów jest najwyższa, a odkrycia dokonano – jeśli się nie mylę – zza londyńskiego biurka. Z Kilimandżaro nie było takiego problemu. Jest pochodzenia wulkanicznego i stoi samotnie, otoczone kilkoma nic nie znaczącymi, niziutkimi wzgórzami. Kiedy szukając między zasłaniającymi horyzont chmurami, człowiek wreszcie ujrzy Killy, krew nagle tężeje mu w żyłach. „Och… – wydusza z siebie w końcu – miałeś na myśli… nad chmurami…”. Gwałtownie unosi głowę w górę. „O mój Boże…”. Licząc od podstawy do wierzchołka, Kilimandżaro jest najwyższą górą świata. Wspięcie się na nią w kostiumie nosorożca to ciężkie jak cholera zadanie. Ten szaleńczy pomysł przedstawili mi kilka miesięcy wcześniej założyciele Save the Rhino International, David Stirling i Johny Roberts, a początkowo nie dotarło do mnie, że mówią poważnie. Chwilę pozachwycali się tym, że udało im się zdobyć cały zestaw kostiumów nosorożców, które Ralph Steadman zaprojektował na użytek przedstawienia operowego i będą idealnie pasować do wspinaczki i Kilimandżaro. Aby mnie uspokoić, David dodał, że już zostały wykorzystane – w Maratonie Nowojorskim. „To zrobi ogromne wrażenie – zapewnili obaj. – Uwierz nam. Naprawdę”.

Prawda tego stwierdzenia zaczęła do mnie docierać, kiedy zbliżaliśmy się do pierwszej tego dnia wioski i być może jest teraz dobra okazja, aby wyjaśnić, jaki był cel ekspedycji. Nie chodziło o zdobycie pieniędzy, które miałyby zostać bezpośrednio przeznaczone na ochronę nosorożców. Nosorożce, których kiedyś było mnóstwo na wschodnioafrykańskich równinach, stanowią obecnie niezwykłą rzadkość, ale w Kenii są tak dobrze zachowane, jak nigdzie indziej w Afryce. Kenia Wildlife Service Richarda Leakeya składa się z ośmiu tysięcy dobrze wyszkolonych, dobrze wyposażonych, dobrze uzbrojonych, zmotywowanych żołnierzy i stanowi znakomite wojsko. Niektórzy z jego oponentów uważają, że aż nazbyt znakomite. W Kenii kłusownictwo – jak się oficjalnie twierdzi – „nie jest już problemem”, ochrona przyrody jest jednak działaniem stale się przekształcającym. Dopiero niedawno zaczęliśmy rozumieć, że samo zjawienie się w Afryce, powiedzenie tamtejszym ludziom, że nie muszą robić żyjącym wokół nich zwierzętom tego, co myśmy zrobili naszym i że przybyliśmy, aby to zagwarantować, jest postawą, która – mówiąc łagodnie – wymaga drobnego udoskonalenia.

Społeczności, mieszkające wzdłuż granic wielkich parków narodowych, przeżywają ciężki okres. Są biedne i niedożywione, tereny, jakimi dysponują, ograniczono przez parki, a kiedy od czasu do czasu z parku wyrwie się rozszalały słoń albo lew, to właśnie one cierpią. Argumenty o konieczności zachowania gatunkowej różnorodności planety mogą się wydawać dość abstrakcyjne dla kogoś, kto właśnie stracił plony potrzebne mu do wyżywienia rodziny albo, co gorsza, stracił członka rodziny. Na dłuższą metę ochrona przyrody nie może być jednak narzucana z zewnątrz, wbrew potrzebom mieszkających na danym terenie ludzi. Jeżeli ktoś ma dbać o dzikie zwierzęta, w końcowym rozrachunku muszą to być ludzie miejscowi – a ktoś musi zadbać o nich.

Nasza trasa wiodła wzdłuż, a czasami przez wielkie parki narodowe Tsavo East i Tsavo West; przybyliśmy odwiedzić żyjących na ich . obrzeżach ludzi i im pomóc. Sto tysięcy funtów szterlingów, które mieliśmy nadzieję zebrać dzięki wędrówce, zostałoby przeznaczone na budowę klas szkolnych, uzupełnienie bibliotek oraz finansowanie innych projektów dla miejscowych społeczności. Chcieliśmy zachęcić tutejszych ludzi do konstatacji, że choć dzikie zwierzęta sprawiają problemy, przynoszą im także korzyści.

Kiedy zbliżaliśmy się do pierwszej tego dnia wioski, na przedzie kolumny szedł „nosorożec” z Toddem Jonesem w środku. Niosący „nosorożca” uczestnik marszu zmieniał się co godzinę i nie trzeba było wiele czasu, by na podstawie tego, jak się poruszał, móc powiedzieć, kto jest w środku. Jeżeli nosorożec szedł spokojnym spacerkiem, w środku był Giles. Był on podobny do Hugha Granta, skończył Gordonstoun*, a kilka ostatnich lat spędził na leniwym jeżdżeniu z własnym spadochronem autostopem po Afryce. Jego technika polegała na pojawianiu się ze spadochronem na lotniskach, znajdowaniu kogoś, kto zamierzał lecieć mniej więcej w tym kierunku, w którym Giles chciał się udać, zabraniu się do maszyny, a potem – kiedy naszła go ochota – wyskakiwaniu z samolotu. Jego dziewczyną była podobno supermodelka, która co kilka miesięcy dowiadywała się, gdzie Giles akurat przebywa, leciała do tej miejscowości, po czym (jest to tylko moje podejrzenie) kazała go kąpać i przysłać do niej do pokoju.

Jeżeli nosorożec w genialny sposób ledwie się poruszał, w środku szedł Tom. Był on wysokim mężczyzną rodem z powieści Wodehouse’a, z cerą kompletnie nie nadającą się na Afrykę. Roztaczał wokół siebie atmosferę uprzejmości, typową dla przedstawiciela szlachty ziemiańskiej a kiedy spytałem go, gdzie mieszka, odparł w nieokreślony bliżej sposób, że „w Shropshire”*.

Jeżeli nosorożec żwawo dreptał, w środku miał Todda. Todd nie był szalonym Anglikiem, ponieważ był Walijczykiem. Rządził kostiumem nosorożca – nosił go w inscenizacjach opery, dla której zostały stworzone, a w których musiał nosić na plecach bardzo ciężkie sopranistki. Opowiedział mi, że kiedyś chciał zostać weterynarzem, ale skończył jako seria zwierząt. Kiedy oglądasz w telewizji jakiś program albo reklamę, w których pokazany jest ktoś przebrany za zwierzę, w środku jest najprawdopodobniej Todd. „Występowałem w Lwie, czarownicy i garderobie – powiedział mi. – Zgadnij, kim byłem?”. Pewnego wieczoru pokazał mi zdjęcia swojej rodziny. Była wśród nich przepieką na fotografia jego żony, zdjęcie maleńkiej córki, słodkie zdjęcie maleńkiego synka i jego samego. Todd był bardzo przekonująco ucharakteryzowany na jasnoniebieskiego centaura.

Todd/nosorożec dreptał więc żwawo i nagle na ulicę przed nami wysypała się chmara dzieciaków, które ruszyły w naszym kierunku, śpiewa jąc, tańcząc i skandując: „No-so-ro-żec! No-so-ro-żec! No-so-ro-żec!”. Zostaliśmy błyskawicznie otoczeni i ostatnie kilkaset metrów eskortowano nas do miejsca, gdzie na wiejskim placu przygotowane zostało powitanie naszej grupy. Cala wioska zaczęła nas witać z niezwykłym; entuzjazmem. Usiedliśmy i patrzyliśmy – dysząc w upale i spłukując; gardła butelkowaną wodą – na wiejskie dzieci, które demonstrowały, powiem szczerze, zachwycający zestaw tańców oraz chóralnych śpiewów. Mówiąc „dzieciaki”, mam na myśli nie tylko siedmio – ale także siedemnastolatki. To dziwne, że nie mamy obecnie dobrego słowa, określającego cały zakres wiekowy tej grupy. „Chłopcy i dziewczęta”? Protekcjonalne. „Dzieciaki”? Nie. „Młodzieńcy”? Brzmi, jakby włamali się do domu towarowego i coś ukradli. A więc – dzieci. Dzieci napisały piosenkę o nosorożcach, którą dla nas zaśpiewały. Za naszymi plecami Giles po cichu przejął kostium nosorożca od Todda i po chwili dołączył do tańców, podskoków i korowodów, ganiając się z dziećmi i bawiąc się z nimi, po czym szybko czmychnął za drzewo na szybką fajkę. Potem – z nieco mniejszym entuzjazmem – przesiedzieliśmy serię przemówień, jakimi raczyli nas miejscowi dygnitarze, którzy się w tym celu zjawili. Gdziekolwiek szliśmy, miejscowi dygnitarze aż się palili, by uznano, że są z nami związani.

Powoli zaczął do mnie w pełni docierać sens kostiumu nosorożca. Przybycie nosorożca i zespołu Rhino Climb (Wspinaczka Nosorożcowa) było czymś, na co wioska czekała od miesięcy i na co się od miesięcy przygotowywała. Było to wydarzenie roku – karnawał, festiwal, święto. Odwiedziny nosorożca były wydarzeniem, które mieszkańcy wioski, a szczególnie dzieci, będą pamiętać przez lata, podczas gdy odwiedziny bandy Anglików z wyższych klas, wystrojonych w kapelusze, przeszłyby bez echa.

Zaprowadzono nas do tutejszej szkoły. Jak większość budynków we wsi, była zbudowana z pustaków, do tego nie została dokończona. Zamiast drzwi i okien miała dziury, umeblowanie składało się z kilku chybotliwych ławek i stołów na kozłach, na których leżały dziesiątki wykonanych przez dzieci rysunków występujących w okolicy dzikich zwierząt, a które mieliśmy ocenić i ponagradzać. Nagrodami były czapki z daszkiem i logo Rhino Climb i niezależnie od tego, komu należała się nagroda za rysunek, musieliśmy zadbać, aby każdy mieszkaniec wioski dostał czapkę. Było też jasne, że kiedy tylko zbierzemy pieniądze od sponsorów, będziemy mogli sfinansować dokończenie budowy szkoły.

Kiedy opuszczaliśmy wioskę, dzieci pobiegły z nami i towarzyszyły nam tanecznym krokiem przez kilka kilometrów, śmiejąc się i śpiewając zaimprowizowane piosenki – któreś z dzieci zaczynało, a pozostałe szybko podejmowały melodię, tworząc chór.

Te słowa brzmią dziwnie staroświecko, prawda? Opowiadanie o śmiejących się, tańczących i śpiewających chórem dzieciach sprawia wrażenie czegoś naiwnego i sentymentalnego, wszyscy bowiem doskonale wiemy, że w prawdziwym życiu dzieci warczą i biorą narkotyki. Te jednak dzieci/dzieciaki/nastolatki i wszystkie pozostałe, na jakie natknęliśmy się podczas naszej podróży, były szczęśliwe w sposób wywołujący u nas, mieszkańców Zachodu, niemal zażenowanie.

Zostawiają nas ostatnie dzieci. Powoli przejeżdża nasz land-rover, rozdając colę i fantę. Na pace samochodu siedzi Jim, nasz fotograf i robi zdjęcia Canonem EOS 1, którego pożądam od chwili, gdy ujrzałem aparat. Keis, nasz holenderski operator kamery wideo, podnosi do ramienia lekki trzyprocesorowy sprzęt marki Sony, robiąc panoramę maszerującej kolumny. Zastanawiam się, czy gdziekolwiek na Zachodzie dałoby się znaleźć setkę dzieci, które umiałyby tak śpiewać i tańczyć.

Następnego dnia mam pierwszy występ w kostiumie nosorożca. Jestem na niego za duży i od dołu absurdalnie wystają mi nogi, przez co wyglądam jak gigantyczna krewetka w cieście. Nim człowiek się wciągnie w to, co robi, panujące w środku gorąco oraz odór stęchłęgo potu i starego środka dezynfekującego niemal zwalają z nóg. To idzie obok, z determinacją utrzymując ze mną konwersację. Po chwili dociera do mnie, że dba, abym nie zemdlał. Todd jest dobrym człowiekiem i bardzo go lubię. Dba o ludzi, a jeszcze bardziej dba o swój kostium nosorożca.

Zatrzymuję się na chwilę, aby wlać nieco wody do ust oraz polać twarz i w tym momencie dostrzegam swoje odbicie w szybie land-rovera. Wyglądam niewyobrażalnie głupio i w głowie pojawia mi się myśl, że w całym tym sponsorowanym marszowym biznesie jest coś dziwacznego. Cel, w jakim podejmuje się marsz, zawsze jest zbożny – badania raka, pomoc głodnym, ochrona przyrody i tak dalej, układ wydaje się być jednak taki: „W porządku, próbujecie zbierać pieniądze na bardzo wartościowy cel, dostrzegamy, że to sprawa ważna i pilna, chodzi o los całych gatunków i koniecznie trzeba coś zrobić, ale… no cóż… jak to powiedzieć… zróbcie coś naprawdę bezcelowego, głupiego i może nieco niebezpiecznego, wtedy damy wam nieco pieniędzy”.

Uczestniczyłem w marszu jedynie przez tydzień. Nie wspinałem się na Kilimandżaro, choć udało mi się zobaczyć górę. Bardzo mi było przykro, że się nie wspinałem, choć muszę powiedzieć, że po jej zobaczeniu nie było mi bardzo, bardzo przykro. Udało mi się na chwilę ujrzeć jednego nosorożca spośród tysięcy włóczących się po okolicy i zastanawiałem się, czy zdaje on sobie choć w najmniejszym stopniu sprawę z tego, że świat się wali. Ludzie istnieją na tej planecie od jakiegoś miliona lat i w tym czasie aby przeżyć, musieliśmy (i musimy) sobie radzić z różnymi plagami: głodem, dżumą, wojnami, AIDS. Nosorożce istnieją na tej planecie od czterdziestu milionów lat i wystarczyło jedno wielkie zagrożenie – ludzkie istoty – aby stanęły na skraju wyginięcia. Nie jesteśmy jedynym gatunkiem, który doprowadził do dewastacji resztę świata, a na naszą korzyść należy powiedzieć, że jedynym, który uświadomił sobie konsekwencje swego działania i próbuje coś z tym zrobić. Kiedy zamieniłem wleczenie się pod ciężarem kostiumu na wygodną postawę marszową i znów zacząłem patrzeć do przodu ponad podskakującym plastikowym rogiem, doszedłem do wniosku, że zabieramy się za to czasami w przedziwne sposoby.

 

„Esquire”, marzec 1995

 

*

 

Tylko dla dzieci

 

Będziecie musiały poznać różnicę między piątkiem a pionkiem. Jest ona dość prosta, choć istotna. Piątek się zaczyna, kiedy tydzień dochodzi do końca, a pionek stawia się na szachownicy. Jak większość rzeczy, nie jest to jednak aż takie proste. Pionek nie jest pionkiem, zanim nie zostanie pomalowany i ustawiony na szachownicy. Jest to coś, czego nie da się zrobić piątkowi, choć można zrobić to w piątek. Jeśli ma się ochotę, pionki można malować także w czwartek – albo pędzelkiem. To wszystko jest dość skomplikowane, jeśli się jednak nad tym chwilę zastanowić, zaczniemy dostrzegać w tym sens.

Dobrze jest też znać różnicę między zadymką a rozdymką. Łatwo da się ją zapamiętać. Choć obie rzeczy brzmią bardzo podobnie, spotyka się je w tak różnych częściach świata, że rozróżnienie ich jest bardzo łatwe. Jeżeli jest się wewnątrz północnego kręgu podbiegunowego, to widzi się najprawdopodobniej zadymkę, a jeżeli jest się w ciepłym morzu, na obrzeżu rafy koralowej, to raczej będzie to rozdymką.

To zwierzę to lemur. Istnieje wiele najróżniejszych rodzajów lemurów, ale niemal wszystkie żyją na Madagaskarze. Madagaskar to wyspa – wielka wyspa, dużo, dużo większa od twojej czapki, ale nie tak duża jak Księżyc.

Księżyc jest znacznie większy, niż się wydaje. Warto o tym pamiętać, ponieważ kiedy będziesz następny raz patrzył na Księżyc, będziesz mógł basowym i tajemniczym głosem powiedzieć: „Księżyc jest znaczczcz.. .nie większy, niż się wydaje”, a ludzie zrozumieją, że jesteś mądrą osobą, która dużo się nad tym zastanawiała.

Ten rodzaj lemura nazywa się lemurem katta*. Nikt nie wie, dlaczego i wprawia to w zakłopotanie pokolenia naukowców. Pewnego dnia jakaś bardzo mądra osoba prawdopodobnie wymyśli, dlaczego tak jest. Jeżeli osoba ta będzie niezmiernie mądra, zdradzi tajemnicę jedynie kilku bardzo bliskim przyjaciołom, ponieważ w innym przypadku wszyscy by się tego dowiedzieli i nikt by nie dostrzegł, jak bardzo mądra była osoba, która rozwiązała zagadkę jako pierwsza.

 

* * *

 

Są jeszcze dwie rzeczy, które powinniście rozróżniać – droga i toga. To pierwsze to coś, po czym się jedzie samochodem albo na rowerze, a drugie to ubranie zrobione z białego wełnianego materiału, jakie nosili starożytni Rzymianie. Zazwyczaj nietrudno odróżnić jedno od drugiego, kto jednak ma trudności z poprawną wymową, może spowodować spore zamieszanie. Wyobraź sobie jazdę na rowerze po maleńkim prostokącie białego materiału lub utkanie drogi, aby spotkać się z druidami.

Druidzi żyli wiele tysięcy lat temu. Zwykli nosić długie, białe szaty i mieli bardzo zdecydowane poglądy na temat tego, jak cudowną rzeczą jest Słońce. Wiesz, co to jest pogląd? Podejrzewam, że ktoś z twojej rodziny prawdopodobnie kiedyś miał coś takiego, więc poproś go, aby ci o tym opowiedział. Pytanie ludzi o poglądy do doskonały sposób zdobycia przyjaciół. Mówienie ludziom o swoich poglądach też czasami działa, ale nie zawsze tak dobrze.

W dzisiejszych czasach większość ludzi wie, jak wspaniałą rzeczą jest Słońce, nie ma więc wśród nas wielu druidów, kilku jednak pozostało – na wypadek, gdyby od czasu do czasu wypadło nam to na temat Słońca z głowy. Jeżeli spotkasz kogoś, kto ma długą białą szatę i dużo mówi o Słońcu, być może trafiłeś na druida. Jeżeli okaże się, że ma mniej więcej dwa tysiące lat, to pewny znak, że tak jest.

Jeżeli osoba, na którą się natknąłeś, ma białą szatę, ale nieco krótszą, do tego z guzikami z przodu, może być nie druidem, a astronomem. Jeżeli jest astronomem, jedną z rzeczy, o które możesz zapytać, jest jak daleko znajduje się Słońce. Odpowiedź prawdopodobnie cię zaskoczy. Jeżeli nie, powiedz mu ode mnie, że nie wyjaśnił sprawy dość dobrze. Po uzyskaniu odpowiedzi, jak daleko znajduje się Słońce, zapytaj, jak daleko znajdują się niektóre gwiazdy. To na pewno cię zaskoczy. Jeżeli samodzielnie nie uda ci się znaleźć astronoma, poproś o pomoc rodziców. Nie wszyscy astronomowie noszą białe kitle, przez co czasami niełatwo ich dostrzec. Niektórzy noszą dżinsy, a nawet garnitury. Ci lubią szpan.


Date: 2015-12-18; view: 767


<== previous page | next page ==>
Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 2 page | Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)