Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 1 page

Na Madagaskarze – choć tak naprawdę było to preludium do właściwego zbierania materiałów. Zakochałem się w lesie, lemurach i cieple ludzi.

 

Co jest, pańskim zdaniem, najciekawszą w Galaktyce konstrukcją, wykonaną ludzką ręką?

Zapora, budowana obecnie przy Przełomie Trzech Wąwozów na rzece Jangcy. Choć lepszym określeniem byłoby chyba „zdumiewająca”. Zapory niemal nigdy nie robią tego, co powinny – powodują niewiarygodne zniszczenia, mimo to w dalszym ciągu je budujemy i nie mogę się temu nadziwić. Jestem przekonany, że gdybyśmy cofnęli się wystarczająco daleko w historii gatunku ludzkiego, na pewno znaleźlibyśmy pełzające gdzieś w nas geny bobrów. To jedyne sensowne wyjaśnienie.

 

Był pan tam kiedyś?

Nie byłem nad Jangcy od chwili rozpoczęcia budowy. Nie mam ochoty oglądać tego urządzenia.

 

A najciekawszy twór naturalny?

Zgodnie z wiarygodnym doniesieniem w „Weekly World News”, gigantyczna, mierząca 3200 kilometrów długości ryba, orbitująca wokół Jowisza. Zdjęcie było bardzo przekonujące, jestem tylko zaskoczony tym, że więcej szczegółów nie dostarczyły bardziej renomowane media, takie jak „New Scientist” czy choćby „The Sun”. Powinno się nas informować.

 

Gdyby miał pan wymienić miejsce, które „wygląda jakby właśnie spadło z kosmosu”, co przyszłoby panu na myśl?

Fjordland na Wyspie Południowej w Nowej Zelandii. Niesamowita mieszanina gór, wodospadów, jezior i lodu – chyba najbardziej niezwykłe miejsce, jakie widziałem.

 

Gdyby mógł pan w tej chwili udać się w dowolne miejsce wszech świata, dokąd by się pan udał, w jaki sposób i kogo oraz co zabrał by pan ze sobą?

Lokalnie, chyba na Europę, jeden z szesnastu księżyców Jowisza. Jest to jedno z najbardziej tajemniczych ciał niebieskich w układzie słonecznym, uwielbiane przez pisarzy science fiction, ponieważ należy do tych nielicznych, na których może istnieć jakaś forma życia, a jego struktura wykazuje pewne ciekawe cechy, które doprowadziły do dzikich spekulacji o nienaturalnym pochodzeniu. Na dodatek w te noce, kiedy istnieje odpowiedni układ warunków orbitalnych, musi oferować wspaniały widok na rybę.

 

Wywiad przeprowadzony przez Claire Smith,

Virgin.net, Ltd.,

22 września 1999

 

*

 

Jazda na grzbiecie diabła

 

Każdy kraj jest jak specyficzny typ człowieka. Ameryka przypomina wojowniczego nastolatka, Kanada inteligentną trzydziestopięcioletnią kobietę. Australia jest jak Jack Nicholson. Podchodzi tuż-tuż, po czym w bardzo groźny i niezwykle ujmujący sposób wybucha człowiekowi śmiechem prosto w twarz. Tak naprawdę nie chodzi o kraj jako taki – raczej o coś w rodzaju cienkiej skorupki na wpół oszalałej cywilizacji, oblepiającej krawędź rozległej, surowej dziczy, rozpalonej do czerwoności, pełnej kurzu oraz kicających stworów.



Jeżeli powiesz Australijczykom, że podoba ci się ich kraj, większość z nich ironicznie się zaśmieje i powie: „No cóż, w końcu to ostatnie miejsce, jakie jeszcze zostało, prawda?” i jest to typowy australijski, niepokojący tekst. Człowiek nie bardzo wie, co mają na myśli, ale martwi się, na wypadek gdyby mieli rację.

Już sama świadomość, że to miejsce tkwi przycupnięte z drugiej strony świata, gdzie nie można go dostrzec, jest niepokojąca i zawsze szukam pretekstu, aby tam pojechać – choćby po to, aby rzucić na Australię uważnie okiem. Przypadkiem tak się też składa, że uwielbiam ten kraj. Większości jeszcze nie widziałem, jest jednak tylko jedno miejsce, na ponowne odwiedzenie którego długo czekałem – miałem tam bowiem do załatwienia mogącą doprowadzić do rozpaczy, nie zamkniętą sprawę.

Kilka tygodni temu nieoczekiwanie znalazłem pretekst, którego szukałem.

Byłem w Anglii. Wiem o tym, ponieważ siedziałem na deszczu, pod mokrym kocem, na błotnistym polu, słuchając jakiejś pieprzonej orkiestry w czymś przypominającym czerwony namiot, w którym grano przeboje ze ścieżek dźwiękowych amerykańskich filmów. Czy istnieje jakiekolwiek inne miejsce na świecie, gdzie ludzie robiliby coś takiego? Jakiekolwiek? Robiliby coś podobnego we Włoszech? Robiliby to na Wyspie Baffina? Nie. Moim zdaniem nawet w Japonii, gdzie jednym z narodowych hobby jest wyszarpywanie sobie za pomocą noża własnych wnętrzności, postawiono by znak stop.

Między kolejnymi atakami deszczu i trąb nawiązałem konwersację z uroczym jegomościem, który okazał się najbliższym sąsiadem mojej siostry z Warwickshire, gdzie znajdowało się owo nasączone wodą pole. Nazywał się Martin Pemberton, a był wynalazcą i projektantem. Wśród rzeczy, które wymyślił lub zaprojektował, znajdowały się rozmaite istotne elementy pociągów metra, wspaniały nowy myślący toster oraz Sub Bug.

– Co to jest – zapytałem grzecznie – Sub Bug?

– Sub Bug – wyjaśnił – to coś w rodzaju napędzanego odrzutowo pojazdu podwodnego. Przypomina nieco przednią część delfina. Trzymasz się z tyłu, a urządzenie ciągnie cię przez morze na głębokości do dziesięciu metrów. Pamiętasz scenę z Operacji „Piorun”! To trochę jak tam. Doskonałe do badania raf koralowych.

Nie jestem pewien, czy dokładnie tak powiedział. Mógł się wyrazić: „lazurowego morza” albo: „przejrzystych głębin”. Prawdopodobnie nie mówił o rafach koralowych, ale kiedy siedziałem w zacinającym deszczu i obserwowałem, jak zbiegła parasolka zataczając się, mija estradę, w moim mózgu powstał taki właśnie obraz.

Musiałem wypróbować ten sprzęt. Powiedziałem to Martinowi. Być może nawet położyłem go siłą na łopatki i ukląkłem mu na tchawicy – szczerze mówiąc, wszystko, co się wtedy działo, nieco się rozmazywało – w każdym razie stwierdził, że z przyjemnością pozwoli mi wypróbować egzemplarz swojego wynalazku. Pytanie brzmiało: „gdzie?”. Mogłem wypróbować urządzenie wszędzie – nawet w najbliższym miejskim basenie, ale nie! Sztuka polegała na tym, żeby jakoś doprowadzić do wypróbowania go w Australii, na Wielkiej Rafie Koralowej. Jeżeli miałem jakiemuś nieszczęsnemu czasopismu wydrzeć z gardła pieniądze na podróż, abym mógł wypróbować aparat – a wierzcie mi, jest to jedyny sposób, aby podróżować – potrzebowałem uzasadnienia.

W tym momencie przypomniałem sobie o nie załatwionej sprawie w Australii.

W Whitsundays, na południowym krańcu rafy jest wyspa, na której byłem krótko dziesięć lat temu. To miejsce, zwane Hayman, było wtedy dość okropne. Sama wyspa jest piękna – w odróżnieniu od zbudowanego na niej ośrodka turystycznego, gdzie trafiłem przez pomyłkę, wycieńczony trasą promocyjną, którą właśnie odbyłem. Znienawidziłem to miejsce od razu. Z broszury aż się wylewały takie określenia jak „międzynarodowe”, „znakomite” i „wyszukane”, a znaczyło to tyle, że spomiędzy liści palm walił muzak*, a co wieczór odbywały się bale przebierańców. W ciągu dnia siedziałem przy stoliku niedaleko basenu, powoli nawalając się tequilą sunrise i słuchając rozmów prowadzonych przy pobliskich stolikach, których najczęstszym tematem zdawały się być wypadki drogowe z udziałem ciężarówek. Wieczorem oddalałem się zakręcony do pokoju, aby uniknąć widoku spitych do szaleństwa Australijczyków i Australijek, siejących po nocy zniszczenie w spódniczkach z trawy albo kowbojskich kapeluszach, albo w tym, co akurat było hasłem balu kostiumowego i oglądałem na hotelowym wideo filmy z Mad Maksem. Także w nich pokazywano liczne wypadki samochodowe, częściowo z udziałem ciężarówek. Nie byłem w stanie znaleźć czegokolwiek do czytania. W sklepie hotelowym były tylko dwie przyzwoite książki, a obie sam napisałem.

Pewnego razu rozmawiałem na plaży z parą Australijczyków. „Cześć, nazywam się Douglas, nie macie dość tego muzaka?”. Stwierdzili, że właściwie to nie. Ich zdaniem było to coś bardzo przyjemnego, międzynarodowego i wyszukanego. Mieszkali na owczej farmie jakieś dziewięćset kilometrów na zachód od Brisbane, gdzie jedyną rzeczą, jaką słychać, to ich zdaniem: „nic”. Uznałem, że to musi być bardzo przyjemne, na co odparli, że po jakimś czasie robi się nudne, a cichy lekki muzak jest dla nich jak balsam. Nie chcieli się zgodzić z moją koncepcją, że raczej przypomina całodzienne zapychanie ludziom uszu spamem i wkrótce nasza konwersacja umarła śmiercią naturalną.

Uciekłem z wyspy Hayman i trafiłem na łódź nurkową przy Rafie Hooka, gdzie spędziłem najlepszy tydzień w życiu, badając korale, nurkując w towarzystwie ogromnej różnorodności ryb, delfinów, rekinów, a nawet jednego płetwala karłowatego.

Dopiero po wyjeździe z wyspy Hayman dowiedziałem się o czymś naprawdę ważnym, czego nie obejrzałem.

Po drugiej stronie wyspy była schowana zatoczka o nazwie Manta Ray Bay, pełna – jak należało się spodziewać po nazwie – diabłów morskich: olbrzymich, pełnych wdzięku, podwodnych latających dywanów, będących jednymi z najpiękniejszych zwierząt na świecie. Człowiek, który mi o tym opowiadał, twierdził, że to tak spokojne i łagodne stwory, że pozwoliłyby jeździć ludziom na grzbietach. A ja to przeoczyłem! Przez dziesięć lat się tym gryzłem. Dotarły do mnie jakiś czas temu informacje, że cała wyspa Hayman zmieniła się nie do poznania. Została wykupiona przez australijskie towarzystwo lotnicze Ansett, które wydało squilion dolarów na wyrwanie muzaka z palm i przerobienie miasteczka na coś, co było nie tylko międzynarodowe, znakomite, wyszukane i tak dalej, ale także przerażająco drogie i pod każdym względem naprawdę dobre.

Pomyślałem, że właśnie to jest uzasadnienie. Napiszę artykuł o ir porcie Sub Buga na wyspę Hayman, o znalezieniu przyjaznego di morskiego i przeprowadzeniu porównawczej jazdy testowej.’

Każdy zdrowy na umyśle i racjonalny człowiek powiedziałby, że to kompletnie idiotyczny pomysł i przyznam, że wielu tak zrobiło. Tak czy inaczej, oto artykuł: Opis porównawczej jazdy testowej podwodnego, napędzanego pędnikiem, niebiesko – żółtego, jednoosobowego Sub Buga i gigantycznego diabła morskiego.

Udała się?

Zgadnijcie.

 

Kiedy patrzyłem na przetaczany wózkiem po asfalcie pasa startowe go lotniska na wyspie Hamilton wielki czterdziestokilowy srebrny pojemnik z Sub Bugiem, z ogromną siłą dotarła do mnie ewidentnie niedorzeczna nierzeczywistość pomysłu. Doszło do mnie, że istnieje olbrzymia różnica między opowiadaniem ludziom w Anglii, że wybieram się do Australii, aby przeprowadzić porównawczą jazdę testową Sub Buga i diabła morskiego, a mówieniem ludziom w Australii, że przyjechałem przeprowadzić porównawczą jazdę testową itd. Nagle poczułem się jak kompletnie idiotyczny Anglik, którego każdy znienawidzi i obdarzy pogardą, którego wszyscy będą pokazywać palcami, z którego będą chichotać i się wyśmiewać.

Moja żona Jane spokojnie mi wyjaśniła, że kiedy po przelocie dużej odległości samolotem jestem z powodu zmiany czasu zmęczony i oszołomiony, zawsze zachowuję się paranoidalnie i spytała, czy nie chciałbym się czegoś napić oraz zrelaksować.

Wyspa Hamilton jest dość dobrym przykładem, czego nie należy robić z piękną subtropikalną wyspą, znajdującą się na skraju jednego z największych cudów natury – nie wolno pokrywać jej obrzydliwą, wysoką, śmieciowatą architekturą, sprzedawać piwa, bawełnianych podkoszulków oraz pocztówek ukazujących, jak była piękna, zanim pojawiły się sklepy z pocztówkami. W każdym razie mieliśmy tam przebywać jedynie przez kilka minut. Przy pirsie obok maleńkiego lotniska czekała na nas Sun Goddess – biały, lśniący jacht, podobny do tych, na jakich (biorąc pod uwagę, że podobno był urzędnikiem państwowym) zwykł nadmiernie dużo czasu spędzać James Bond. Jacht został przysłany po gości, wybierających się na wyspę Hayman i był pierwszym sygnałem, jak bardzo to miejsce się zmieniło.

Zostaliśmy elegancko wprowadzeni na pokład. Jeden służący zaoferował nam po kieliszku szampana, podczas gdy inny trzymał wartę przy przesuwnych szklanych drzwiach prowadzących do klimatyzowanego wnętrza.

Jego zadaniem było otworzenie ich przed nami. Wyjaśnił, że okazało się to konieczne, ponieważ niestety drzwi nie otwierają się automatycznie, kiedy się do nich podchodzi i niektórzy z japońskich gości stoją przed nimi przez kilka minut, coraz bardziej skonsternowani i spanikowani, do chwili, aż ktoś odsunie je ręcznie.

Podróż trwała mniej więcej godzinę, jacht lekko muskał ciemne i świecące morze oświetlane przez jaskrawe słońce. Mijaliśmy oddalone małe wysepki, porośnięte bujną roślinnością. Obserwowałem długi kilwater, rozwijający się na morzu za nami, popijałem szampana i rozmyślałem o starym moście w Sturminster Newton w hrabstwie Dorset. Do dziś przynitowana jest do niego metalowa tabliczka ostrzegająca, że ktokolwiek zechce uszkodzić most albo w jakikolwiek sposób go zbezcześcić, zostanie ukarany przewiezieniem. Do Australii. Sturminster Newton to przemiłe miasteczko, zadziwia mnie jednak, że most jeszcze stoi.

Jane, która znacznie lepiej umie czytać przewodniki ode mnie (zawsze czytam je w drodze powrotnej, by stwierdzić, czego nie widziałem, a często kończy się to szokiem), odkryła coś wspaniałego w książce, którą czytała. Czy wiedziałem, spytała, że Brisbane zostało założone jako kolonia karna dla skazańców, którzy popełnili nowe przestępstwa już po przybyciu do Australii?

Spędziłem dobre pół godziny, rozkoszując się tą informacją. Było to coś wspaniałego. A więc my, Brytyjczycy, nieszczęsne, szare, przemoknięte stwory, siedzieliśmy skuleni pod naszym szarym, północnym niebem, z którego kapie jak ze zaśmierdłego zmywaka i z zapałem posyłaliśmy tych, których chcieliśmy najsurowiej ukarać w miejsce, gdzie mogli sobie posiedzieć w jasnym słońcu na brzegu Morza Tasmana na południowym krańcu Wielkiej Rafy Koralowej i być mc nawet trochę posurfować. Nic dziwnego, że Australijczycy mają specficzny rodzaj uśmiechu, który zachowują wyłącznie do użytku wobec Brytyjczyków.

Z morza wyspa Hayman wygląda na bezludną – jakby była jedynie dużym, dzikim wzgórzem, otoczonym bladymi plażami, wciskającym się w granatowe morze. Dopiero z bliska da się dostrzec długi, niski hotel, wtulony między palmy. Ponieważ jest praktycznie stłamszony pod czymś, co wygląda na posadzone w donicach, gigantyczne dzikie rośliny, nie ma w zasadzie miejsca, z którego można by mieć nań dobry widok. Wije się i przeciska między roślinnością – kolumny, fontanny, zacienione placyki, tarasy do opalania, dyskretne sklepiki, w których sprzedawane są małe zabaweczki z etykietkami projektantów i cenami, od widoku których może się zatrzymać akcja serca, a które trzeba ostrożnie rozwijać oraz niedyskretnie wielkie baseny.

Wyglądało dość bajecznie. Natychmiast się zachwyciliśmy. Dwadzieścia lat temu za przyjazd do dokładnie takiego miejsca znienawidziłbym każdego, kto by tu przyjechał. Jednym z wielkich plusów starzenia się i dostawania darmowych wakacji jest to, że wreszcie można robić wszystko, za co gardziło się ludźmi: można siedzieć na tarasie i w okularach słonecznych, które kosztują mniej więcej tyle, ile wynosi roczne stypendium studenta, zamawiać u obsługi pokoi groteskowe usługi, być rozpieszczanym i noszonym na rękach przez personel, i który – należy to wyraźnie podkreślić, bo jest to istotny element tego, co dzieje się na wyspie Hayman – nie mówi: „żaden problem”, kiedy dziękujesz za dolanie szampana do kieliszka, ale: „absolutnie żaden problem”. Naprawdę i rzetelnie chcą, abyś to ty, właśnie ty, a nie jakiś tam stary, tłusty, leżący w kapeluszu słonecznym palant – abyś to dokładnie ty czuł, że nie ma na tym najlepszym ze wszystkich możliwych światów, do którego przybyłeś, żadnych problemów, którymi miałbyś się w jakimkolwiek zakresie przejmować. Naprawdę. Naprawdę. Nawet tobą nie pogardzamy. NAPRAWDĘ. Żaden problem.

Gdyby to tylko była prawda. Problem istniał – oczywiście Sub Bug. To olbrzymie, wspaniałe urządzenie, które przewiozłem dziesięć razy dalej, niż Mojżesz przewlókł za sobą dzieci Izraela, tylko po to, aby sprawdzić, jak wypada na tle diabła morskiego jako środek transportu podwodnego. W wielkim, srebrnym opakowaniu zniesiono go po cichu jachtu i dyskretnie zmagazynowano w centrum nurkowym, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć ani domyślić się jego przeznaczenia.

Zadzwonił telefon w naszym pokoju. Tak się przypadkiem składało, że pokój był bardzo przyjemny. Ponieważ przebywaliśmy w nim na wasz koszt, na pewno chcielibyście usłyszeć, jak wyglądał. Nie był przesadnie wielki, ale bardzo wygodny, słoneczny i gustownie ozdobiony pastelami przedstawiającymi Kalifornię. Naszym ulubionym miejscem był balkon z widokiem na morze, ponieważ miał sterowaną elektrycznie markizę. Klawisz do jej opuszczania i podnoszenia miał dwa ustawienia. Można go było ustawić na tryb AUTO – wtedy markiza opuszczała się sama, gdy wschodziło słońce, albo na tryb MANUEL [sic!], w którym to przypadku – jak przypuszczaliśmy – pojawiał się niski, niekompetentny latynoski służący, by zrobić to za nas*. Bardzo nas to bawiło. Śmialiśmy się, śmialiśmy i śmialiśmy, wypiliśmy kolejny kieliszek szampana, potem jeszcze się trochę pośmialiśmy, a potem zadzwonił telefon.

– Mamy pańskiego Sub Buga – powiedział głos.

– Ach tak… – odparłem. – Oczywiście… eee… Sub Buga. Bardzo dziękuję. Wszystko w porządku?

– Żadnych problemów – odparował głos. – Absolutnie.

– Ach… świetnie.

– Jeśli ma pan ochotę, może pan przyjść rano do centrum nurkowego. Sprawdzimy sprzęt, zobaczymy, jak działa, ustalimy, czego pan potrzebuje, popływamy nim – co pan chce. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby panu pomóc.

– O! Dziękuję. Bardzo dziękuję.

– Proszę się nie przejmować. Absolutnie żaden problem.

Głos był bardzo przyjazny i uspokajający. Moja wywołana lotem paranoja zaczęła nieco ustępować. Poszliśmy na kolację.

 

W ośrodku były cztery restauracje i wybraliśmy lokal podający orientalne dania z owoców morza. W Australii owoce morza zazwyczaj składają się z ryby barramundy, „robaków” z zatoki Morton i wszelkich możliwych innych składników.

– Robaki z zatoki Morton są jak homary, ale tylko takie duże – wyjaśniła uśmiechnięta chińska kelnerka, rozstawiając palce wskazujące na odległość mniej więcej ośmiu centymetrów. – Rozbijamy im łebki. Bardzo dobre. Będą państwu smakować.

Tak naprawdę nie bardzo nam smakowały. Restauracja była kunsztownie udekorowana w japońskim czarno – białym stylu, ale jedzenie wyglądało lepiej, niż smakowało, a na dodatek atakowano nas muzakiem. Przez chwilę czułem ducha starej, paskudnej wyspy Hayman, snującego się po nowym, gustownym domu. Pozostałymi trzema restauracjami były polinezyjska, włoska oraz lokal, który najbardziej reklamowano – La Fontaine, restauracja francuska, którą postanowiliśmy zachować sobie na ostatni z czterech wieczorów, choć dręczyły nas w związku z nią dość mocne wątpliwości. O ile nie jestem w Walii, staram się zaprzyjaźniać z miejscową kuchnią, a myśl o przeniesionej do miejsca, w którym się znajdowaliśmy, francuskiej sztuce kulinarnej, nie przepełniała mnie zaufaniem. Mimo wszystko starałem się zachować otwarty umysł, bowiem tak się składa, że jeden z najlepszych posiłków, jaki spożyłem w życiu, składał się z duszonego kraba i chateaubrianda z zebu, przygotowanego na południu Madagaskaru przez szkolonego u Francuzów kucharza. Z drugiej strony Francuzi rozpleniali się po Madagaskarze przez siedemdziesiąt pięć lat i zostawili tam w spadku bogatą spuściznę umiejętności kulinarnych i straszliwej biurokracji. Postanowiliśmy tego wieczoru, że przynajmniej rzucimy na i La Fontaine okiem. Przebijając się w kierunku lokalu, przetrawersowaliśmy akry przepięknie utrzymanych trawników, minęliśmy szereg fortepianów, liczne kandelabry i meble w stylu Ludwika XVI. Stwierdziłem, że przeczesuję rozpaczliwie pamięć w poszukiwaniu jakiegoś mogącego się w niej kołatać wspomnienia o pałacu, powiedzmy, schizmarycznej, osiemnastowiecznej francuskiej dynastii, który – choćby krótko – stał na Wielkiej Rafie Koralowej. Spytałem o to Jane, która jest historykiem – zapewniła mnie, że jestem bardzo głupiutki, po czym poszliśmy spać.

Następnego poranka – i każdego kolejnego – dokładnie o wpół do ósmej rano obudziła nas mewa, która przycupnęła na naszym balkonie i wykonywała mające nas obudzić wrzaski. Po śniadaniu poszliśmy do centrum nurkowego, które znajdowało się niecały kilometr od hotelu i spotkaliśmy się z łanem Greenem.

To on dzwonił do mnie poprzedniego wieczoru. Odpowiadał za cały znajdujący się na wyspie Hayman sprzęt do nurkowania i trudno wyobrazić sobie osobę, która byłaby bardziej przyjazna i chętna do pomocy. Rozpakowaliśmy Sub Buga i sprawdziliśmy go w odbijających się od niego promieniach słońca.

Jak mówiłem, miał kształt przedniej połowy delfina. Korpus był niebieski, a w przedniej części umieszczono dwie małe, żółte płetwy – po jednej z każdej strony – które przekręcane o kilka stopni sprawiały, że pojazd opadał w dół lub wypływał ku powierzchni. Z tyłu znajdowały się dwa duże uchwyty, za które należało się trzymać podczas jazdy w przód. W zasięgu kciuków kierującego znajdowały się przyciski uruchamiające urządzenie oraz kontrolujące zanurzanie i wynurzanie. Wewnątrz Buga znajdował się zbiornik ze sprężonym powietrzem – zwykła butla, jakiej używa się do nurkowania – napędzająca dwie śruby pchające urządzenie do przodu oraz dostarczające za pomocą elastycznego węża powietrze do regulatora. Jest to urządzenie, które człowiek wkłada sobie do ust i przez które jest w trakcie nurkowania zaopatrywany w powietrze. Sens takiej konstrukcji polega na tym, że płynąc Sub Bugiem, człowiek potrzebuje jedynie maski i płetw – ponieważ jest zaopatrywany w powietrze z kadłuba, nie musi mieć na plecach butli z powietrzem. Bug został skonstruowany tak, że pozwala z góry ustalić głębokość, której nie przekroczy. Maksymalne zanurzenie to dziesięć metrów.

Ian dostał od Martina Pembertona chmarę faksów dotyczących ustawienia urządzenia i był w tym względzie dość pewny siebie.

– Nie ma żadnych problemów – stwierdził i zapytał, jakie mam plany. Uznałem, że przez zabraniem urządzenia na głęboką wodę, warto by je wypróbować na płytszej. – Nie będzie problemów. – Stwierdziłem, że w takim razie możemy wziąć aparat na właściwą wycieczkę, która zacznie się następnego poranka. – Żaden problem.

– Popływam więc sobie trochę, zapoznam się z urządzeniem i przyzwyczaję do niego, wypróbuję na różnych prędkościach wokół rafy.

– Żaden problem.

– Potem… eee… do artykułu, który mam napisać, a który ma być swego rodzaju porównawczą jazdą testową, chcę to samo zrobić na diable morskim.


Date: 2015-12-18; view: 676


<== previous page | next page ==>
Jakie jest pana ulubione miasto? Co najbardziej pana w nim fascynuje? | Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)