Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 2 page

– Nie ma mowy. Absolutnie nie ma mowy.

 

Chyba powinienem był to przewidzieć.

A może i dobrze, że tego nie przewidziałem? Gdybym przewidział, nie stałbym ubrany do połowy w skafander, patrząc na migoczące Morze Tasmana, myśląc: „O, jasna cholera…”. Siedziałbym w gabinecie w Islington, zastanawiając się, czy dość już „się napracowałem” i mogę z czystym sumieniem zjeść słodką bułeczkę.

Sprawa była bardzo prosta. Jako ktoś, kto ponad dwa lata spędził, pracując nad projektami ekologicznymi, pierwszą rzeczą, jaka powinna dotrzeć do mej świadomości, to fakt, że nie przeszkadza się zwierzętom. Próba wspięcia się na grzbiet diabła morskiego może byłaby w porządku dziesięć lat temu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o zatoce, ale nie teraz. Mowy nie ma. Nie tyka się rafy. Nie zabiera się niczego. Żadnych muszli, żadnych korali. Nie dotyka się ryb – może poza kilkoma, które wolno karmić. A na pewno nie rozrabia się, próbując przejechać się na diable morskim.

– Raczej nie będzie szansy, aby dostał się pan choćby w pobliże któregoś – wyjaśnił łan. – To bardzo bojaźliwe stwory. Wydaje mi się, że w przeszłości udało się kilku osobom przejechać naparu z nich, ale wyobrażam sobie, że to bardzo trudne. Teraz nie możemy na to pozwolić.

– Oczywiście – odparłem dość zawstydzony. – Proszę mi uwierzyć, rozumiem to. Chyba nie przemyślałem odpowiednio sprawy.

– Ale możemy wypłynąć w morze i trochę się pobawić Sub Bugiem – stwierdził łan. – Żaden problem. Możemy zrobić kilka zdjęć. Ma pan niesamowity aparat.

 

Dochodzimy teraz do kolejnej, dość żenującej części opowieści, o której jak na razie milczałem jak grób. Niektórzy bardzo mili ludzie w angielskim Nikonie pożyczyli mi na tę wyprawę nowiusieńki aparat Nikonos AF SR z autofokusem, przeznaczony do zdjęć podwodnych – przy wartości mniej więcej piętnastu tysięcy funtów szterlingów najseksowniejszy, najbardziej pożądany i najwspanialszy aparat świata. Jest to bryła wspaniałej, błyskotliwej techniki. Naprawdę. Jeżeli chce się robić zdjęcia podwodne, nie ma lepszego sprzętu. To coś po prostu zadziwiającego. Dlaczego tak się nad tym rozwodzę? Cóż, spędzam dużo czasu przy komputerze, a ponieważ korzystam z macintosha, rzadko zawracam sobie głowę czytaniem instrukcji, tak więc zupełnie nie widziałem powodu, aby przeczytać instrukcję obsługi tego aparatu.



Dotarło to do mnie, kiedy dostałem zdjęcia.

Proszę – naprawdę nie chciałbym mówić więcej, z wyjątkiem: „Dziękuję ci bardzo, Nikon”. To naprawdę zdumiewający aparat i mam wielką nadzieję, że pewnego dnia pożyczycie mi go ponownie. Więcej nie wspomnę w tym artykule o aparacie.

Popłynęliśmy maleńkim pontonem do oddalonej mniej więcej o dziesięć minut, małej, bezludnej wysepki. Spędziliśmy z łanem szczęśliwą godzinę czy coś koło tego na baraszkowaniu Sub Bugiem. Mieliśmy kilka drobnych problemów – ziarno piasku w zaworze i tym podobne. Stwierdziliśmy, że Bug nie pracuje zbyt dobrze w bardzo płytkiej wodzie, przy przeciwnym prądzie. No cóż, następnego dnia zamierzaliśmy wziąć go na nieco głębszą. Jane leżała na słońcu na plaży i czytała książkę. Wkrótce wróciliśmy pontonem na wyspę i udaliśmy się do ośrodka. Nie jest to w sumie wielka historia, wspominam o tym jednak dlatego, ponieważ pamiętam wszystko bardzo wyraźnie i czasami mam wrażenie, że jednym z niedostatków takich miejsc jak na przykład Islington, jest brak szybko dostępnych maleńkich wysepek, na których można spędzić popołudnie, baraszkując Sub Bugiem. Przyznam, że to nieco gorzka myśl. Nie mamy nawet porządnych mostów, które można bezcześcić.

 

Następnego poranka było nas może dziesięć osób w łodzi do nurkowania. Hotel jest tak rozległy i chaotycznie zbudowany, że nieczęsto widuje się większą liczbę innych gości, ciekawe było jednak powolne zauważanie, ilu z nich to Japończycy. Nie zwykli Japończycy, ale Japończycy trzymający się za ręce i patrzący sobie stale w oczy. Odkryliśmy, że Hayman jest głównym japońskim celem podróży poślubnych.

Sub Bug leżał w tyle łodzi, ja zaś siedziałem i w czasie godzinnej jazdy na rafę stale mu się przyglądałem. W zasadzie żadna z wysp Wielkiej Rafy – z wyjątkiem wyspy Heron – nie znajduje się na samej rafie. Trzeba się na nie dostawać łodziami. Byłem bardzo podniecony. Pomijając kilka nurkowań w basenach w celu odświeżenia umiejętności, miało to być moje pierwsze od lat prawdziwe nurkowanie. Uwielbiam nurkować. Należę do ludzi, których przez lata dręczyły marzenia o lataniu, a nurkowanie to najbardziej zbliżona do latania rzecz, jaką, znam. Dla kogoś, kto ma metr dziewięćdziesiąt sześć wzrostu i jest nieco mniej gibki od – wybierzmy pierwszą lepszą osobę… – księżnej Walii, dla tego odczucie nieważkości jest ekstatyczne. Poza tym przy wypływaniu zazwyczaj wymiotuję, co jest doskonałym sposobem na zaostrzenie apetytu.

Dotarliśmy do rafy, zacumowaliśmy, włożyliśmy mokre skafandry i przygotowaliśmy się do nurkowania. Przy odpływie rafa zazwyczaj przebija się przez powierzchnię wody. Można wręcz po niej chodzić, choć jest to odradzane z powodu ran, jakie może spowodować koral.

Nawet w trakcie przypływu nurkowanie na rafie nie jest sportem każącym się głęboko zanurzać. Większość tego, co warto zobaczyć, znajduje się w górnych dziesięciu metrach i rzadko jest powód do schodzenia poniżej dwudziestu. Nurek sportowy może zejść na trzydzieści metrów, ale nieczęsto ma to sens. Na tych głębokościach ogląda się nie tyle korale, co nagie skały, a wyrażone w prawie Boyle’a zjawisko fizyczne sprawia, że na dole człowiek znacznie szybciej zużywa powietrze. Jeśli nie chce się dostać choroby kesonowej, trzeba też między nurkowaniami spędzać znacznie więcej czasu na powierzchni. Sub Bug utrzymuje człowieka na bezpiecznej głębokości maksimum dziesięciu metrów.

Aby ustalić, na czym stoję, chciałem najpierw zrobić zwykłe nurkowanie. Założyliśmy maski i włożyliśmy regulatory do ust, potem wykonaliśmy Wielki Krok z pokładu nurkowego na rufie i wpadliśmy do wody w eksplozji pęcherzyków powietrza. Zacumowana łódź zawsze wzbudza zainteresowanie mnóstwa ryb, które oczekują – zwykle mając rację – że zostaną nakarmione. Kto ma szczęście, ujrzy wargacza maoryskiego – niezwykle bladooliwkową rybę o wielkości mniej więcej walizki. Mają wielkie, wydatne wargi i grube, wystające brwi, ale powodem, dlaczego nazywa sieje tu „maoryskimi” – jak z przepraszającym uśmiechem zapewni każdy Australijczyk – są przypominające wymalowane farbą znaki na czole. Australijczycy nie są już rasistami.

Wokół łodzi było sporo wargaczy i popełniłem błąd, wpływając między nie a kawałki chleba, które ktoś rzucił z łodzi. Ryby beztrosko przemknęły obok mnie, by dotrzeć do pokarmu.

Opadałem ku rafie w wielkiej przestrzeni światła pod łodzią i przez chwilę swobodnie wokół niej dryfowałem, przyzwyczajając się ponownie do przebywania pod wodą, po czym wróciłem do łodzi, aby pozbyć się aparatu do oddychania i wziąć Sub Buga. Wciągnęliśmy go do wody razem z łanem. Ustawiłem się w odpowiedniej pozycji za aparatem i uruchomiłem go. Jedną z dziwacznych cech nurkowania jest to, że choć skafander i sprzęt są na powierzchni ciężkie, nieporęczne i niewygodne – jest to jedna z rzeczy, która przeraża początkujących – to ledwie człowiek zejdzie pod powierzchnię, wszystko zaczyna działać gładko i łatwo, a trzeba pamiętać jedynie o jak najmniejszym wysilaniu się, aby oszczędzać tlen. Niemal z definicji jest to jeden z najmniej aerobowych sportów, jakie istnieją. Nie poprawia sprawności fizycznej.

Początkowo byłem rozczarowany, że Sub Bug nie przenosi mnie szybciej , niż byłbym w stanie płynąć bez jego pomocy. Sunęliśmy łagodnie w dół, kiedy jednak przyzwyczaiłem się do tempa, w jakim odbywa się wszystko pod wodą, zacząłem się rozkoszować długimi, powolnymi, baletowymi zakrętami, które zakreślał Sub Bug i zamiast płynąć w „normalnej” pozycji – z łokciami przy bokach albo dłońmi przy piersiach – wyciągnąłem ręce całkiem przed siebie. Podążanie za konturami rafy przypominało jazdę na nartach w skrajnie zwolnionym tempie – doświadczenie niemal rodem z praktyki zen. Doskonale się bawiłem, choć po kwadransie eksperymentowania zacząłem odnosić wrażenie, że wyczerpałem repertuar możliwości Buga i nabrałem ochoty do pływania o własnych siłach. Podejrzewam, że ta maszyna prawdopodobnie najlepiej się nadaje dla ludzi, którzy chcieliby doświadczyć, czym jest nurkowanie, a nie chce im się zawracać głowy nauką używania kamizelki wypornościowej i tak dalej.

Wróciłem do łodzi i wyciągnęliśmy urządzenie z wody. No cóż – przetestowałem Sub Buga, przez cały lunch martwiłem się jednak całkowitym załamaniem się mojego absurdalnego planu przeprowadzenia jazdy porównawczej i zacząłem rozmawiać z łanem i Jane o tym, co mi chodzi po głowie.

– Moim zdaniem musimy zastanowić się nad tą jazdą porównawczą na bazie konceptualnej – stwierdziłem. – Trzeba poprzyznawać punkty. Oczywiste, że Sub Bug zdobędzie kilka za to, że do pewnego stopnia jest przenośny. Można go zabrać do samolotu, czego nie da się zrobić z diabłem morskim – przynajmniej nie z diabłem morskim, którego się polubiło, a wydaje mi się, że prawdopodobnie lubimy wszystkie diabły morskie z zasady, prawda? Diabeł morski będzie na pewno szybszy i zwrotniejszy i nie trzeba mu co dwadzieścia minut zmieniać butli z powietrzem. Najważniejszym powodem wygranej Sub Buga jest fakt, że da się nim płynąć. Jeżeli pomyślimy o nim jako o środku transportu, należy moim zdaniem uznać to za jego wielki plus. Spójrzmy jednak na problem także z innej strony. Na diable morskim nie da się jeździć wyłącznie z czysto ekologicznego powodu, a wedle dowolnego kryterium ekologicznego diabeł morski wygrywa w cuglach. Tak naprawdę to każdy środek transportu, którego nie da się używać, należy uznać za istotną korzyść dla środowiska naturalnego, prawda?

Ian ze zrozumieniem skinął głową.

– Mogę dalej czytać? – spytała Jane.

 

Ian powiedział, że na popołudniowe nurkowanie chciałby zabrać mnie w przeciwnym kierunku od łodzi. Gdy spytałem dlaczego, spojrzał wymijająco. Zszedłem za nim do wody i powoli poruszając płetwami, popłynęliśmy w kierunku nowej dla mnie części rafy. Kiedy tam dotarliśmy, płaski szczyt rafy znajdował się nieco ponad metr poniżej powierzchni wody, a słońce delikatnie nakrapiało jasnymi plamkami niezwykłe kształty i połacie kolorów korali mózgowych, korali rogowych, piórówek i ukwiałów. To, co widuje się pod wodą, często sprawia wrażenie zwariowanej parodii tego, co można ujrzeć nad wodą. Pamiętam, że kiedy wiele lat temu po raz pierwszy nurkowałem na Wielkiej Rafie, przyszło mi do głowy, że widzę to, co w latach pięćdziesiątych ludzie zwykli sobie stawiać na obramowaniu kominka. Chwilę zajęło mi uwolnienie się od poglądu, że rafa to zbiorowisko kiczu.

Nigdy nie nauczyłem się nazw mnóstwa rodzajów ryb. Zawsze starannie je oglądałem na łodzi, po czym zapominałem o nich po tygodniu, jednak obserwowanie pod wodą zapierającej dech w piersiach różnorodności kształtów i ruchów hipnotyzuje mnie zawsze na długie godziny – a raczej robiłoby to, gdyby pozwalał na to zapas tlenu. Gdybym nie był ateistą, byłbym z pewnością katolikiem, ponieważ ryb nie stworzyły siły natury – musiał to zrobić jakiś Włoch.

Płynąłem powoli w płytkiej wodzie. Kilka metrów przede mną lico rafy stopniowo opadało w szeroką dolinę. Dno było szerokie, ciemne i płaskie, łan skierował na nie moją uwagę. Nie rozumiałem, dlaczego. Wyglądało na to, że wybrał sobie miejsce, w którym po prostu nie ma interesujących korali. Nagle na moich oczach czarne dno doliny powoli się uniosło i zaczęło się łagodnym ruchem oddalać. Brzegi „dna” lekko falowały i stwierdziłem, że jest od spodu idealnie białe. Zamarłem, gdy dotarło do mnie, że patrzę na gigantycznego diabła morskiego o szerokości dwóch i pół metra.

Ryba odpływała na głębszą wodę szerokim, łagodnie zakręcającym łukiem. Zdawała się poruszać niezwykle wolno i miałem rozpaczliwą ochotę utrzymać się tuż za nią. Zanurzyłem się głębiej przy rafie, łan dał znak, abym nie niepokoił stwora, jedynie powoli za nim podążał. Szybko zrozumiałem, że wielkość ryby jest zwodnicza, a porusza się ona znacznie żwawiej, niż mi się początkowo wydawało. Diabeł morski ponownie skręcił za krzywiznę rafy i jeszcze wyraźniej ujrzałem jego kontur. Z grubsza biorąc, ciało stwora miało kształt brylantu, bez długiego ogona jak u ogończowatych. Najbardziej niezwykłą częścią diabła morskiego jest jego łeb. Tam gdzie należałoby się spodziewać łba, jest miejsce, które wygląda, jakby coś wygryzło dziurę. Z obu wystających najbardziej do przodu punktów korpusu – zewnętrznych krawędzi „ugryzienia”, jeżeli rozumiecie, co mam na myśli – wystają dwa zwinięte ku dołowi rogi. Na każdym znajduje się wielkie czarne oko.

Obserwując, jak migocząca, wykonująca falujące ruchy gigantycznych płetw ryba sunie przez wodę, stwierdziłem, że patrzę na najpiękniejszą i najbardziej nieziemską rzecz, jaką widziałem kiedykolwiek w życiu. Niektórzy ludzie uważają, że diabeł morski wygląda jak żywy bombowiec B–2, ale używanie tego skojarzenia w stosunku do czegoś równie majestatycznego, poruszającego się równie płynnie i równie łagodnego, jest wstrętne.

Popłynąłem za nim dookoła rafy. Nie płynąłem szybko ani dobrze, diabeł robił jednak tak szerokie zakola, że wystarczyło, bym pokonywał stosunkowo krótkie odcinki wokół rafy, aby go cały czas widzieć. Okrążył rafę dwa, może nawet trzy razy, po czym zniknął i wydawało mi się, że straciłem go na dobre. Stanąłem w miejscu i zacząłem się rozglądać.] Nic z tego. Zdecydowanie zniknął. Byłem zasmucony, ale równocześnie rozradowany tym, co udało mi się ujrzeć. Nagle uświadomiłem sobie, że na skraju mojego pola widzenia, po dnie morza sunie cień. Uniosłem wzrok, całkiem nie przygotowany na widok, który mnie czekał.

Diabeł morski unosił się nad znajdującym się powyżej mnie szczytem rafy, tyle tylko, że tym razem miał za sobą dwa następne. Trzy olbrzymie stwory, poruszające się falującymi, doskonałymi w swej harmonii torami, jakby sunęły po niewidzialnych szynach, odpływały szybko, aż w końcu zniknęły w ciemniejącej w oddali wodzie.

Kiedy po południu pakowaliśmy Sub Buga z powrotem do srebrnej skrzyni, byłem bardzo cichy. Podziękowałem łanowi za znalezienie diabłów morskich. Przyznałem, że rozumiem, dlaczego nie należy jeździć im aa grzbietach.

– Żaden problem, stary – odparł łan. – Absolutnie żaden problem.

 

 

 

*

 

Jacy są pana ulubieni pisarze?

 

Charles Dickens, Jane Austen, Kurt Vonnegut, P. G. Wodehouse, Ruth Rendell.

 

*

 

Sunset at Blandings*

 

Jest to ostatnia – i niedokończona – książka P. G. Wodehouse’a. Jest; niedokończona nie tylko w tym znaczeniu, że dla tych, którzy kochali tego; człowieka i jego dzieła, nagle, w łamiący serce sposób, urywa się w trak – ; cie opowieści, ale także w znaczeniu znacznie istotniejszym – nie skończony jest także istniejący tekst. Pierwsza wersja służyła zawsze Wodehouse’owi do zorganizowania zasadniczych składników historii – struktury fabuły, naszkicowania postaci, zaplanowania kolejności ich pojawiania się i znikania, przedstawienia gór, na które będą się wspinać i klifów, z których będą spadać. Dopiero następna faza pisania – bezlitosne korekty, doskonalenie i polerowanie – zmieniała jego dzieła w cuda języka, które znamy i uwielbiamy. Kiedy pisał książkę, przypinał kartki do ścian, tworząc z nich falujące wokół gabinetu linie. Strony, co do których miał przeczucie, że się dobrze sprawdzą, wieszał wyżej, a te, które potrzebowały dalszej pracy, trafiały na niższe partie ścian. Celem było podniesienie całego manuskryptu przed oddaniem do poziomu szyny, na której wisiały obrazy. Większość Zachodu słońca w Blandings prawdopodobnie zostałaby zasłonięta przez oparcia krzeseł. Jest dziełem w trakcie tworzenia. Wiele linijek to prowizorka, chwilowo zajmująca miejsce tego, co pojawiłoby się przy kolejnych korektach – olśniewających obrazów i zwrotów, które sprawiłyby, że kartki wystrzeliłyby w górę ścian.

Czy da się tu znaleźć wiele dowodów geniuszu Wodehouse’a? No cóż, szczerze mówiąc, nie. Nie tylko dlatego, że jest to niedokończone dzieło w trakcie tworzenia, ale także dlatego, że w czasie pisania był osobą, którą można opisać jedynie określeniem „dziewięćdziesięciotrzylatek”. Uważam, że w tym wieku człowiek ma prawo mieć swoje najlepsze dzieła za sobą. Z powodu niezwykłej długowieczności (urodził się w roku śmierci Darwi – na, a pracował wiele lat po rozpadzie Beatlesów) Wodehouse był w pewnym sensie skazany na skończenie swojej książki jak Pierre Menard swojego Cervantesa. (Nie zamierzam tego wyjaśniać. Jeśli ktoś nie wie, o czym mówię, niech przeczyta opowiadanie Pierre Menard, autor Don Kichota Jorge Louisa Borgesa. Ma ono tylko sześć stron, a kiedy je przeczytasz, zechcesz wysłać mi pocztówkę z podziękowaniem, że zwróciłem na nie twojąuwagę). Powinieneś jednak także zechcieć przeczytać Zachód słońca – dla pełności i tego specyficznego wrażenia, jakie daje bardzo niedokończona forma, bycia nagle i w całkiem nieoczekiwany sposób blisko Mistrza przy pracy – nieco jakby się oglądało wiadra z farbą i rusztowania, wnoszone do Kaplicy Sykstyńskiej.

Mistrz? Wielki geniusz? Oczywiście. Jedną z najbardziej błogich radości języka angielskiego jest fakt, że jeden z jego najwspanialszych praktyków wszechczasów, osobnik z najwyższej półki, był żartownisiem. Choć może nie powinno to aż tak bardzo zaskakiwać. Kto jeszcze mógłby się znaleźć na samej górze? Oczywiście Austen, Dickens i Chaucer. Jedynym, kto nie byłby w stanie zażartować nawet, aby uratować życie, był Szekspir.

Kochani – bądźmy przez chwilę szczerzy i nieustraszeni. Nie ma nic gorszego od oglądania angielskiego aktora, mężnie próbującego zgrywać się jak Dogberry w Wiele hałasu o nic. Rozpaczliwa sprawa. Spuśćmy zasłonę na wymuszone zaciskanie pośladków, określając środek komiczny, jaki stosuje w tym przypadku mianem „malapropizmu” – od postaci z The Riva!s Sheridana, pani Malaprop, która robi dokładnie to samo, tyle że dowcipnie. Nie ma sensu twierdzić, że ma to jakikolwiek związek z tym, iż Szekspir pisał w XVI wieku. Jaka to różnica? Chaucer nie miał kłopotu z byciem dowcipnym jak cholera w XIV wieku, kiedy pisownia była jeszcze gorsza.

Może właśnie dlatego, że nasz największy geniusz literacki nie był w stanie być dowcipny, postanowiliśmy, iż bycie śmiesznym się nie liczy. Jest to dla Wodehouse’a niepomyślne (jakby się tym choć trochę przejmował), cały jego geniusz bowiem skupiał się na byciu dowcipnym, do tego w tak wysublimowany sposób, że usuwał w cień poezję. Precyzja, z jaką bawi się równocześnie każdym aspektem słowa – jego znaczeniem, dźwiękiem, rytmem, paletą jego idiomatycznych związków oraz zapachów – zmusiłaby Keatsa do gwizdnięcia z zachwytu. Keats byłby dumny, gdyby napisał: „Uśmiech zniknął z jego twarzy jak para j oddechu z brzytwy” albo o śmiechu Honorii Glossop, że brzmiał jak „kawaleria na blaszanym moście”. Jeśli już o tym mowa, to na Szekspirze, autorze słów: „Można śmiać się, śmiać się i być zbirem”, mogłoby co nieco wywrzeć wrażenie zdanie: „Może i wielu ludzi wygląda przyzwoicie, a mimo to chowa się za krętymi schodami”*.

To, co pisał Wodehouse, było czystą muzyką słów. Nie ma najmniejszego znaczenia, że wszystko co pisał, było kolejną wariacją tematu składającego się z porywania świń, wyniosłych kamerdynerów i oszustw tak; absurdalnych, że aż śmiesznych. Był największym muzykiem angielskiego języka, a muzycy cały czas zajmują się poszukiwaniem wariacji znanego materiału. Prawdę mówiąc, to, o czym pisał, było cudownie nieistotne. Piękno nie musi być „o czymś”. O czym jest wazon? O czym są zachód słońca albo kwiat? O czym jest 23. Koncert fortepianowy Mozarta? Mówi się, że wszystkie rodzaje sztuki rozwijają się w kierunku stanu, w jakim znajduje się muzyka, a muzyka nie jest o niczym – z wyjątkiem sytuacji, kiedy nie jest to zbyt dobra muzyka. Muzyka filmowa jest o czymś. The Dam Busters ‘March jest o czymś*. Fuga Bacha to czysta forma, samo piękno i figlarność, nie wiem, czy istnieje od fugi Bacha coś lepszego z zakresu sztuki i osiągnięć, stworzonych przez człowieka. Może elektrodynamiczna kwantowa teoria światła. Może Uncle Fred Flits By*. Nie wiem.

Chyba Evelyn Waugh porównał świat Wodehouse’a do Raju sprzed upadku pierwszych ludzi i to prawda, że Plum – jeżeli wolno mi go tak nazywać – wymyślając Blandings*, stworzył i utrzymywał całkowicie niewinny i dobrotliwy Raj, co – jak być może niektórzy pamiętają – w bardzo sławny sposób przerosło siły Miltona, który prawdopodobnie za bardzo się starał. Podobnie jak Milton, aby zdobyć metafory, czyniące konstrukcję realną dla czytelników, Wodehouse sięga poza swój Eden. Tam jednak, gdzie Milton – w dość zagmatwany sposób – sięga po potrzebne mu obrazy w świat klasycznych bogów i bohaterów (jak autor programów telewizyjnych, który korzysta jedynie z tego, co oferują inne programy telewizyjne), Wodehouse jest niezwykle realny. „Stała i przypatrywała się sejfowi, puchnąc delikatnie jak walijska grzanka z serem, która właśnie ma dojść do stanu maksymalnego rozgrzania”, „Wąsy Duke’a unosiły się i opadały jak wodorosty na falach”. Kiedy dochodzi do tworzenia metafor (dobrze, niech będzie – porównań), nie należy majstrować przy Mistrzu. Oczywiście, że Wodehouse nigdy nie brał na swoje barki ciężaru uzasadniania Człowiekowi dróg, którymi chadza Bóg, a interesowało go jedynie doprowadzeniem Człowieka na kilka godzin do niczym nie zmąconej radości.

Wodehouse był lepszy od Miltona? Cóż, to oczywiście absurdalne porównanie, choć wiem, którego będę sobie trzymał w salonie – nie tylko dla towarzystwa, a także z powodu sztuki.

My, miłośnicy Wodehouse’a, bardzo lubimy dzwonić do siebie i przekazywać sobie nowe odkrycia. Możemy jednak zrobić wielkiemu człowiekowi niedźwiedzią przysługę, wyciągając publicznie nasze ulubione cytaty, takie jak: „Na górnych zboczach lokaja powstawał lód” albo „…jak wielu solidnych Amerykanów, ożenił się młodo i nie przestawał się żenić, skacząc od blondynki do blondynki, jak alpejska kozica skacze z grani na grań”, albo (znów muszę się wtrącić) mój obecnie ulubiony: „Zawirował wokół własnej osi, robiąc przy tym wyrażający poczucie winy skok, niczym baletmistrz przyłapany na dolewaniu kotu wody do mleka”, ponieważ choć są przepiękne i nie da się z nich nic ująć, w izolacji są nieco jak stojące na gzymsie kominka wypchane ryby. Aby w pełni doświadczyć, jakie robią wrażenie, trzeba je widzieć w działaniu. W oderwanym wersie Freddiego Threepwooda: „Mam w tym worku kilka zwykłych szczurów” nie ma nic, co informuje o tym, że czytany w kontekście, stanowi szczyt jednego z najsubtelniejszych epizodów w całej angielskiej literaturze.


Date: 2015-12-18; view: 745


<== previous page | next page ==>
Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 1 page | Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)