Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Alexandrine. Koniec życia

 

Nie pamiętam, gdzie i kiedy przeczytałam zdanie: „Szczęście ma wielką wadę, a nieszczęście – wielką zaletę: i jedno, i drugie kiedyś się kończy”.

Dzisiaj jest 19 października. Kolejna rocznica.

Dawniej ta data kojarzyła mi się z Puszkinem i liceum w Car­skim Siole. W gimnazjum uczyliśmy się na pamięć długiego wier­sza 19 października. Poruszyło mnie elegijne wezwanie poety do ostatniego licealisty, który przeżyje wszystkich kolegów:

 

Nieszczęsny ten! Wśród nowych ludzi żyje,

Niepożądany gość i dokuczliwy;

Wzruszone oczy drżąca dłoń zakryje,

Gdy wspomni nas, dni naszej chwały żywej... [22]

 

To ja jestem ostatnim licealistą, który wszystkich przeżył. Tyle że w moim życiu nie ma nic elegijnego. I stwierdzenie o drżącej dłoni jest nazbyt optymistyczne. Drżą mi tylko powieki.

Ale 19 października wspominam z innego powodu.

Ta data kiedyś podzieliła moje życie na dwie części. Nie było wstęgi Móbiusa, nie było zmierzchu zmiękczającego granicę pomię­dzy dniem i nocą. W poprzek mojego losu stoi mur, po jednej jego stronie jest światło i szczęście, po drugiej – czarna zimna niedola.

Raz do roku z drżeniem serca sięgam po tę książkę. Wolałabym nie zdejmować jej z półki, niechby się kurzyła. Ale czy można uciec od przeszłości? Nie mogę przecież stać się jak ten żałosny staru­szek z amnezją następczą, który niedawno jęczał i stękał pięć kro­ków od mojego łóżka.

Dlatego co roku 19 października zmuszam się do przeżycia na nowo poranka 1942: początek przywołuję bardzo powoli, resztę – jak najszybciej.

Wspomnienia te zajmują mniej więcej pół godziny.

 

Ósma rano. Chyba świeci słońce, ale nasze okna zawsze ocienione są przez kamienicę naprzeciwko. Nienawidzę tej wąskiej krzywej uliczki. Przypomina żyłę starego człowieka, którą ledwie płynie krew. Latem jest tu duszno, w innych porach roku – ciemno.

Z łazienki dobiegają pluskanie wody i płacz dziecka. Piecyk gazowy znowu nie działa, a mycie w zimnej wodzie oznacza nieustający ryk.

– Słonie przyszły do wodopoju. Tra-ta-ta! – trąbi Dawid i się śmieje.

„Wesołek – myślę ze złością. – No pewnie, tylko się obija całymi dniami”.

Wczoraj znowu się pokłóciliśmy z powodu gwiazdy. To znaczy, ja krzy­czałam, a on obracał wszystko w żart. Po nim wszystko spływa jak po kaczce.



Śniadanie gotowe, już za pięć dziewiąta!

– Dawid, chodźcie szybko! Kasza stygnie!

 

Z daleka te dziesięć lat wydaje się ciągiem szalonego szczęś­cia – bardzo długim, a zarazem zbyt krótkim słonecznym dniem. A tak naprawdę, na którąkolwiek stronę zajrzę, zaskakuje mnie, jak bardzo się czułam zbolała. Stale narzekałam. Byłam zazdrosna o męża, bałam się, że mnie za mało kocha, przesadnie martwiłam się o córkę – małe dzieci często chorują. Szczęście, o którym się nie wie, to właśnie pełnokrwiste życie. Szczęśliwa para może mieć wiele trosk i lęków, ale jeśli mąż i żona stanowią jedną istotę, cała reszta nie ma znaczenia. Przy wszystkich naszych kłótniach, różnicach poglą­dów i temperamentów tworzyliśmy z Dawidem całość. Kiedy jego coś bolało, bolało i mnie. Było mi żle, kiedy cierpiał. A kiedy nam obojgu było dobrze, nie istniało nic lepszego na świecie.

To tyle na ten temat. Wystarczy.

 

Patrzę na nasze śniadanie i chce mi się płakać. Dla dziecka ugotowa­łam kaszkę ryżową z drogocennych zapasów i dodałam maleńki kawałek masła. Mleko skończyło się wczoraj. My z Dawidem wypijemy po filiżance erzacu kawy i zjemy suchą kromkę chleba. Mamy też jabłko, które po­dzielę między nich. Jutro przyjdzie moja kolej i mąż nie dostanie owocu.

 

Nasza rodzina przez dziesięć lat swojej historii miała tłuste i chude lata. To typowe dla każdego młodego małżeństwa, z tym że zwykle ludzie z biedy dochodzą do dostatku, a u nas było na odwrót.

Saul Kannegiser przebudził się ze śpiączki w samą porę, żeby zapłacić hunhuzom okup za syna, ale udar miał swoje konsekwen­cje. Tej samej jesieni przydarzył mu się drugi, tym razem śmier­telny. Syn lekkoduch odziedziczył wielkie, rozbudowane przedsię­biorstwo, z którym nie umiał i nie chciał sobie radzić. Poza tym bank prowadził interesy głównie w regionie Oceanu Spokojnego, a nas już tam nie było. Nie oszaleliśmy, żeby żyć w pobliżu Saburowa, Słowa i Łajeckiego.

Wyjazd z Harbina nie zasmucił ani mnie, ani Dawida. Byliśmy wolni, bogaci, kochaliśmy się. Cały świat stał przed nami otworem, z wyjątkiem skrawka Ziemi na obrzeżach Azji. Zgiń, przepadnij, przeklęta dziuro!

Wahaliśmy się pomiędzy Paryżem, Londynem a Nowym Jor­kiem. Długo dyskutowaliśmy i nie mogliśmy się dogadać. W końcu urządziliśmy losowanie. Los padł na Paryż i oboje tak się ucieszy­liśmy, że stało się jasne: oboje chcieliśmy jechać właśnie tam.

Zmiana miejsca pobytu przebiegła gładko i naturalnie. Z rosyjskojęzycznego Harbina przenieśliśmy się do miasta, które co prawda gadało po francusku, ale Rosjan mieszkało tam równie wielu co na brzegach Sungari.

Pierwsze cztery lata, dopóki nie skończyły się pieniądze „tatka”, nazywałam „złotym wiekiem króla Dawida”. Kupiliśmy ogromne mieszkanie na Avenue Rapp i zimową willę w Mentonie. Jeździli­śmy do górskich kurortów i na rejsy transatlantyckie. Z okazji róż­nych świąt, a często bez okazji mąż obdarowywał mnie rubinami – mówił, że to mój kamień.

Potem pozbawiony gospodarza bank ogłosił upadłość. Przez kolejny rok wszystko przejadaliśmy: willę w Mentonie, rubiny i apartament na Avenue Rapp. Pewnego dnia – mieszkaliśmy już w skromnej trzypokojowej mansardzie przy Ogrodzie Luksem­burskim – Dawid, komicznie rozkładając ręce, oznajmił: „Wyob­raź sobie, powiedzieli mi, że mój rachunek jest pusty. Chyba będę musiał iść do pracy”.

Byłam na to przygotowana. Już od dawna czekałam, aż skończą się pieniądze „tatka”. Luksus wcale mnie nie uszczęśliwiał, znosi­łam go, udając zachwyt kolejną rubinową błyskotką albo torebką ze skóry strusia za tysiąc franków. I oto nastał mój czas. Teraz ja zacznę kierować naszym życiem i możecie być pewni, że nie zbankrutuję.

Spełniło się odwieczne kobiece marzenie o uzależnieniu uko­chanego. Nastąpił koniec panowania króla Dawida, przyszła epoka królowej Saby.

Objęłam męża i wygłosiłam zawczasu przygotowaną przemowę w duchu słów królewny Łabędzicy do księcia Gwidona: „Dobroć twoją odwzajemnię, będziesz miał pożytek ze mnie!”. [23] A na za­kończenie dodałam: „Teraz będziemy żyć naprawdę. Jak wszystkie normalne rodziny”.

Złoto Iwana Iwanowicza pięć lat czekało w sejfie szwajcarskiego banku na swoją godzinę – i ta godzina wybiła.

Od tej pory trzy razy w miesiącu jeździłam do Genewy i sprze­dawałam jeden albo dwa samorodki – dokładnie za sumę mającą wystarczyć na rozsądne, umiarkowane życie do mojej kolejnej wizyty.

Oszczędzanie i planowanie wydatków sprawiało mi radość. Złota znad Zółciuchy przy takim gospodarowaniu starczyłoby na dwieście lat.

Tak przeżyliśmy kolejne cztery lata.

Dawidowi było obojętne, kto nas utrzymuje. Nie miał na tym tle żadnych kompleksów. Chyba nie spotkałam człowieka, który by tak lekceważył pieniądze przy jednoczesnym upodobaniu do wygody i zbytków.

Trwał najlepszy okres naszego małżeństwa. Często się obraża­łam, nocami płakałam w poduszkę, skarżyłam się mamie na prob­lemy, a przy tym byłam nieprzyzwoicie szczęśliwa.

Lata chude nadeszły, kiedy w czterdziestym roku zamknęli gra­nicę. Jak większość rosyjskich emigrantów posiadaliśmy paszporty nansenowskie. Dopóki byliśmy bogaci, nie miało to znaczenia – ludzie majętni są wszędzie mile widziani. Kiedy zaczęła się wojna, nawet się cieszyłam, że Dawid nie przyjął obywatelstwa francu­skiego, bo wzięliby go do wojska.

Jednak po kapitulacji zakosztowaliśmy prawdziwej biedy. Mimo najlepszych chęci Dawid nie mógł pracować. Ja zarabiałam gro­sze rzadkimi przekładami z chińskiego i wyprzedawałam rzeczy – niewiele warte, bo rubinów już nie mieliśmy. Przeprowadziliśmy się do malutkiego mieszkania za Placem Włoskim. Właśnie tam przygotowałam nasze ostatnie śniadanie...

 

Nie, to nie do zniesienia! Teraz bawią się w zwierzęta u wodopoju. Dziewczynka już nie płacze, tylko piszczy i gaworzy. Boże, co on wypra­wia! Jakby nie wiedział, że się spieszę! I kasza wystygła. Można by pomy­śleć, że to on zdobył ten ryż!

Przepełniona złością idę przez nasz krótki przedpokój, otwieram drzwi łazienki na oścież. Dawid z podwiniętymi rękawami i w zachlapanej koszuli patrzy na mnie ze szczerym uśmiechem. Jest bardzo przystojny. Nie potrafię się na niego gniewać.

– Kasza wystygła. Wycieraj ją i marsz do kuchni – mówię i wyciągam ręcznik w stronę jaśniejącego obłoczka, który kołysze się przy umywalce.

 

Dziewczynki nie widzę. Pewnego razu wyrzuciłam z pamięci wszystko, co się z nią wiązało, i teraz jej sobie nie przypomnę, na­wet gdybym chciała. Tak jak się wycina z fotografii twarze ludzi, o których trzeba zapomnieć.

Musiałam przestać myśleć o córce, inaczej bym zwariowała. Tak długo zakazywałam sobie wymawiać jej imię, że je zapomniałam. Naprawdę. Zepchnęłam do najgłębszych pokładów podświadomo­ści, do których klucz przepadł na zawsze. Jeśli dziecko pojawia się w moich wspomnieniach, to jako gasnąca plamka światła i mętne echo dźwięcznego głosiku, tak że nie da się rozróżnić słów.

Matką byłam taką sobie. Wypełniałam wszelkie rodzicielskie zobowiązania, ale męża kochałam bardziej niż córkę. Dziecko sta­nowiło sposób na silniejsze przywiązanie do mnie Dawida, część strategii oswojenia go. Pajęczyca wymyśliła sobie, że na swojej sieci zrobi kolejny supełek, żeby motylek nigdy się nie wyplątał. Wia­domo, że mężczyźni tracą głowę przy małych dziewczynkach, dla­tego chciałam właśnie dziewczynkę. Moje rachuby się sprawdziły. Niemowlę gaworzyło, Dawid miękł i zaczął spędzać więcej czasu w domu. A od czasu kiedy w okupowanym mieście nie miał dokąd chodzić, stali się nierozłączni.

Całymi godzinami raczkowali po podłodze i bawili się... Boże, w co oni się bawili?

Nie pamiętam. Niczego nie pamiętam. I dobrze.

Najpierw dziewczynki nie było, potem się pojawiła i znikła. Ot, cała historia.

 

Wszystko toczy się jak zwykle. Staram się zachować cierpliwość, na­mawiam świecący obłoczek, żeby nie kaprysił, tylko jadł. Dawidowi udaje się to znacznie lepiej.

– No co, koteczko – mówi – widzę, że złapałaś myszkę! Pokaż, jak ją schrupiesz.

– Am! – odpowiada obłoczek.

– Zuch! A co masz na łyżeczce? Jeszcze jedną myszkę? Udało ci się po­lowanie. Zjedzmy ją szybko, żeby nie uciekła!

Wzdycham.

– Powinnam cię wziąć ze sobą, żebyś mamę nakarmił.

 

Pierwsze oznaki rozpadu osobowości pojawiły się u mamy pół­tora roku przed wojną. Stała się podejrzliwa, kapryśna i drażliwa. Myślałam, że przeżywa kryzys nerwowy z powodu mojej ciąży, ale jednocześnie z każdym miesiącem zawężał się krąg jej zaintereso­wań. Zaczęła zapominać o podstawowych rzeczach i przestała so­bie radzić – musieliśmy przyjąć dla niej pomoc domową, a potem kolejną, bo żadna długo nie wytrzymywała. Z przerażeniem roz­poznawałam symptomy: dziesięć lat wcześniej to samo działo się z tatą, a jeszcze wcześniej z babcią.

W maju czterdziestego roku nie mogliśmy uciec z Paryża, bo z mamą wyjechać się nie dało, a nie chcieliśmy jej zostawić. Po­wtórzyła się sytuacja, z powodu której nie opuściliśmy Piotrogrodu w 1918. Miałam poczucie, że na naszą rodzinę spadło fatum, skazu­jące nas na wczesną demencję (ani o chorobach genetycznych, ani o zjawisku przejmowania choroby psychicznej krewnego jeszcze wtedy nie słyszałam).

Mama jak gdyby poruszała się w przeciwnym kierunku osi czasu, z dorosłości ku dzieciństwu. Z każdym rokiem jej świadomość schodziła o stopień niżej: siedem lat, sześć, pięć, cztery... Powin­niśmy zamieszkać razem, ale o tym nie było co marzyć. Mama nie opuszczała swojego mieszkania i gorzko płakała, jeśli ktoś próbo­wał przenieść jakąś rzecz w inne miejsce, a przeprowadzki chyba by nie przeżyła. O wojnie i Niemcach nie wiedziała, zapomniała o istnieniu wnuczki i czasami pytała, kiedy Dawid wróci z Harbina. Interesowało ją tylko jedzenie. Domagała się pierożków drożdżowych z grzybami, konfitur poziomkowych albo kwaszonych ogór­ków i długo zawodziła, kiedy nie mogłam spełnić jej prośby.

Litowałam się nad nią, ale bardziej nad sobą. „Mam troje dzieci na głowie i znikąd pomocy” – często powtarzałam w duchu.

 

– Jak chcesz, to posiedź z dzieckiem, a ja pojadę do mamy – z goto­wością proponuje Dawid.

– Nie. To zbyt ryzykowne, żebyś jechał na drugi koniec miasta.

Dawid mruga:

– Po prostu się boisz, że będę miał romans z Bożeną.

Co za lekkomyślny człowiek! Tylko mu żarty w głowie.

 

Bożena uciekła z Polski, przebyła długą drogę do Francji przez Skandynawię tylko po to, żeby znowu trafić pod okupację niemiecką. Była to niemłoda, otyła baba z poszarpanymi nerwami i trudnym charakterem. Dawid nigdy jej nie widział, ale stale wysłuchiwał mo­ich skarg i Bożena stała się ulubionym przedmiotem jego żartów.

Polka pracowała jako sprzątaczka w domu towarowym. Nie miała gdzie mieszkać, a mnie nie było stać, żeby płacić nocnej opie­kunce. Tak więc sytuacja zadowalała obie strony: kiedy wracała ze zmiany, ja mogłam jechać do domu. Dziewczynka o tej porze już spała. Dwie godziny spędzane sam na sam z Dawidem były dla mnie najlepszą porą dnia. Siedzieliśmy w kuchni i rozmawiali­śmy szeptem. Niestety często się kłóciliśmy i zawsze to ja zaczy­nałam.

 

– Jedz to jabłko szybciej! Dawid, powiedz jej! Przecież wiesz, że Bo­żena o dziewiątej idzie do pracy, a mamy nawet na minutę nie można zo­stawić samej!

– Jabłko weźmiemy ze sobą na spacer. Prawda, słoneczko?

Kręcę głową. Nie chcę rozpoczynać stałej kłótni, ale i tak mówię:

– Te wasze spacery. Jeszcze żebyście zostali na podwórku, a wy znowu się będziecie włóczyć po ulicach.

– Na podwórku śmierdzi ze śmietnika. I ani krzaczka, ani trawy. Dzie­cko potrzebuje świeżego powietrza – mówi Dawid monotonnym głosem. Już wie, co powiem.

– To załóż gwiazdę. W tramwaju mówili, że w gestapo powstała „bry­gada rozpoznawcza”. Chodzą, przyglądają się ludziom i jak ktoś wyda się im podejrzany, żądają dokumentów. Żydów zabierają do obozu w Drancy.

– Eee, babskie gadanie – odpowiada Dawid beztrosko. – Gestapo ma lepsze rzeczy do roboty.

 

Rozmawialiśmy o tym dziesiątki razy – od czasu kiedy na terenach okupowanych wprowadzono „Statut des Juifs” ograniczający prawa Żydów. Noszenie sześcioramiennej gwiazdy stało się obowiązkowe, w przeciwnym razie groziły areszt i deportacja. Dawid kategorycz­nie odmówił podporządkowania się nakazowi, mówiąc, że nigdy nie czuł się Żydem i w ogóle nie może znieść, jak mu się coś narzuca. Najpierw szalałam z niepokoju za każdym razem, kiedy wychodził z domu. W czerwcu czterdziestego drugiego w całym Paryżu prze­szła fala łapanek Żydów. Kilka tysięcy ludzi aresztowano i wywie­ziono na stadion w Drancy, a stamtąd, jak mówiono, transportami do obozów koncentracyjnych. Ale Dawida nie zatrzymano. Twier­dził, że dokumenty sprawdzają tylko tym, co się rozglądają strachliwie i wciskają głowę w ramiona, i że takiego eleganckiego człowieka nikt nie tknie, bo brunetów z dużym nosem jest wśród Francuzów pod dostatkiem.

Musiałam się z tym pogodzić. Wmówiłam sobie, że mężczyzna spacerujący z małym dzieckiem nikomu nie wyda się podejrzany. Co mi pozostawało? Przecież nie można miesiąc po miesiącu i rok po roku żyć w stanie psychotycznego strachu.

 

We troje schodzimy po wąskich schodach. Boję się spóźnić.

– Nie skacz – mówię z rozdrażnieniem, wyciągając rękę, i moja dłoń niknie w pobłyskującej pustce.

– Idź szybciej! Boże, nie musicie mnie odprowadzać! Lecę.

Zwykle odprowadzają mnie na przystanek, ale tamtego dnia porzucam ich w połowie drogi, bo zza rogu dobiega dzwonienie tramwaju.

Na zakręcie, jakby coś mnie tknęło, odwracam się.

W jasnym słońcu stoi mężczyzna w długim płaszczu i kapeluszu, z bia­łym szalikiem przerzuconym przez ramię, i macha mi. Obok, nad ziemią, kołysze się złocista poświata.

Nagle czuję, że nie chcę ich zostawiać. Moglibyśmy razem dojść do na­stępnego przystanku. Mama pobędzie piętnaście minut sama, nic się nie stanie. Podarowałabym sobie kwadrans rodzinnego szczęścia, przecież dziewczynka spędza ze mną tak niewiele czasu.

Wahanie trwa sekundę albo dwie.

(„Wróć, wróć! Może wszystko będzie inaczej” – wzywam trzydziestosiedmioletnią Alexandrine (wszyscy mnie tak wtedy nazywali, nawet Dawid). Ale dobrze wiem, że nie wróci. Kula spada pod nogi Bolkońskiemu, Anna widzi dymiący parowóz. Można czytać wciąż na nowo, ale niczego się już nie zmieni).

Co za kaprysy? Wstyd!

Skręcam za róg. Biegnę ze światła w mrok.

 

Wieczorem, kiedy zmęczona i rozdrażniona wracam od mamy, okna na piątym piętrze są ciemne. Jednak nie zamierzam pogrążać się w tej czerni, w koszmarze kolejnych godzin i dni. Pamiętam, co się działo, i nie chcę znowu tego przeżywać.

 

Żeby ustalić przebieg wydarzeń, przez dwa dni biegałam, wypy­tywałam i szukałam.

Stało się to, co stałoby się prędzej czy później, a łańcuch fatal­nych zbiegów okoliczności sprawił, że nieszczęście było nieuchronne.

Kilka minut po tym jak pobiegłam do tramwaju, Dawid został zabrany z ulicy. Nie nosił przy sobie dokumentów, jego twarz wy­glądała nazbyt podejrzanie. Ludzi bez papierów zatrzymywano do czasu potwierdzenia tożsamości. Rozdzielano dzieci i rodzi­ców. Wygląd i odmowa podania adresu doprowadziły do kontroli lekarskiej, która potwierdziła podejrzenie o ukrywanym żydow­skim pochodzeniu. Taka była procedura. Zdemaskowanego Zyda natychmiast wysłano do Drancy.

Kolejny przypadek: na miejscu stał już transport gotowy do drogi. Ci, którzy od dawna przebywali na stadionie, świetnie zdawali sobie sprawę, dokąd zmierzają pociągi, i starali się ukryć w jakimś kącie. Dawid o tym nie wiedział, zresztą nie wyobrażam go sobie wciska­jącego się w kąt, niezależnie od sytuacji.

Godzinę później zatłoczony pociąg odjechał na wschód, do Auschwitz.

Gdyby mój mąż został w Drancy przynajmniej dwa dni, odna­lazłabym go. Poruszyłabym niebo i ziemię i wyciągnęła go stam­tąd, albo – co bardziej prawdopodobne – przyłączyła się do niego. Jednak nie sądzę, żeby to uratowało mu życie. Wiadomo, że z sie­demdziesięciu pięciu tysięcy deportowanych Żydów ocalało dwa i pół procenta.

Kiedy wyjaśniło się, że Dawid odjechał z transportem, od razu zrozumiałam, że więcej go nie zobaczę. „Taki jak on nie wytrzyma w niewoli dłużej niż tydzień. Nie mogę mieć żadnych nadziei” – powiedziałam sobie. Niemcy to nie hunhuzi, nie potrzebują okupu i nie będą go traktować jak księcia. A on nie pozwoli się trakto­wać inaczej.

 

Później dowiedziałam się, że przeceniłam Dawida. Od chwili kiedy znalazł się wśród deportowanych, nie przeżył nawet godziny.

Latem czterdziestego piątego w hotelu Lutetia, gdzie tymcza­sowo osiedlano powracających ze wschodu, odnalazłam człowieka z tamtego transportu. Cudem przeżył obóz. Wątły, obojętny sta­ruszek w wieku trzydziestu lat opowiedział mi, jak zginął mój mąż.

Na stacji rozbrzmiewał krzyk i płacz, ludzie bali się wsiadać do wagonów towarowych. Żołnierze bili ich kolbami po plecach. Wtedy Dawid podszedł do głównego Niemca („takiego rudego, pyzatego, z zaciętą miną”) i coś do niego ostro powiedział. Nie zmieniając wyrazu twarzy, wojskowy wyciągnął pistolet. Wystrze­lił w pierś, a po chwili, już leżącemu – w czoło. Potem nie trzeba było nikogo poganiać – wszyscy szybko zapełnili wagony. Czło­wiek z Lutetii, najwyraźniej chcąc mnie pocieszyć, powiedział, że w obozie często wspominał Dawida i szczerze mu zazdrościł. „Pani mąż postąpił mądrze – powiedział głuchym głosem. – Nadal mu zazdroszczę”.

Dawidowi zawsze dopisywało szczęście. Los wielokrotnie wy­ciągał go z tarapatów. Ocalił z głodującego Piotrogrodu, ustrzegł w czasie wojny domowej, wyciągnął z rąk hunhuzów. Również nasz wyjazd z Chin, gdzie wkrótce rozpętała się wielka wojna, do pewnego momentu wydawał mi się wielkodusznym darem fortuny. Obejmując męża, żartowałam: „Mój ty chlebku, uciekłeś przed dziadkiem, uciekłeś przed babką, a od lisiczki nie uciekniesz”. I tak się stało. Tyle że lisiczką nie byłam ja, a śmierć z ręki rudego Niemca.

 

Po rozmowie z człowiekiem, o którym Iwan Iwanowicz powie­działby, że uszło z niego całe życioświatło, moje istnienie znowu nabrało sensu.

Przez trzy lata żyłam jak w malignie. Kurczowo trzymałam się nadziei – przecież niektórzy się odnajdowali, a od początku wios­ny nieliczni zaczęli powracać. Córki od dawna już nie szukałam. Zniknęła bez śladu. Jakby jej wcale nie było. Jeszcze nie wiedzia­ła, jak się nazywa... Na listach deportowanych dzieci umieszczano bezimiennie, w rubryce „nazwisko” stawiano znak zapytania. Żadne nie wróciło. Słyszałam opowieści kolejarzy, którzy sprzątali takie pociągi po ich powrocie ze wschodu. W każdym wagonie leżało po kilka maleńkich trupów.

Stop. Stop.

Latem czterdziestego piątego nie myślałam już o dziewczynce. Instynkt samozachowawczy zamknął te drzwi na zamek, a klucz wyrzucił. Kiedy dowiedziałam się o śmierci Dawida, nie było już sensu czekać na pociągi z Niemiec i zawracać głowy personelowi Lutetii.

Za to w moim życiu pojawił się stabsfeldwebel Kropp.

Dość szybko poznałam nazwisko dowódcy transportu (po nie­miecku „transportfuhrera”) Nr D901/14, odprawionego 19 paź­dziernika 1942 roku ze stacji Le Bourget-Drancy do obozu Auschwitz-Birkenau. Rudowłosy Heinrich Kropp urodził się w 1900 roku – był rówieśnikiem dwudziestego wieku. Jak gdyby cała tępota i okrucieństwo tego stulecia zostały odzwierciedlone w prosięcej fizjonomii, która spoglądała na mnie z fotografii służ­bowej. Wyruszyłam śladami transportfuhrera i żadna siła by mnie z tej drogi nie zawróciła.

Wkrótce wiedziałam już o nim wszystko. Nie dosłużył się stop­nia oficerskiego, bo miał tylko podstawowe wykształcenie. Do końca wojny pozostał starszym sierżantem sztabowym. W kwiet­niu przepadł bez wieści. Jedno z dwojga: albo zdezerterował, albo trafił do niewoli radzieckiej – w obozach aliantów nie było nikogo o takim nazwisku.

Miałam zamiar zamieszkać w jego rodzinnej wsi pod Stuttgar­tem, zawrzeć znajomość z jego rodziną, poczekać, czy nie dostaną jakiejś wiadomości od niego. Jeśli rzeczywiście jest u Rosjan, prze­niosę się do ZSRR. Wtedy wielu emigrantów otrzymywało prawo wjazdu. Za rok, za dziesięć albo dwadzieścia lat odnajdę Heinri­cha Kroppa.

Na pewno przeżyje, bo takie gnidy posiadają nadludzką żywot­ność. Będzie prześlizgiwać się jak żmija, pełzać jak stonoga i prze­mykać się jak mysz, ale ocali skórę.

Pierwsze co zrobi, kiedy odzyska wolność, to pójdzie napić się piwa, którego nie próbował tyle łat.

Zamówi pełny kufel i porcję serdelków z kapustą. Zdmuchnie pianę, obliże swoje tłuste wargi. Potem zauważy, że z radosnym uśmiechem spogląda na niego chuda posiwiała kobieta, i też się do niej uśmiechnie. Tak dawno nie miał baby, że nie zniechęci go ani wymizerowane ciało, ani siwizna.

Podejdę do niego. Nie zapytam, czy pamięta człowieka, któ­rego kiedyś zastrzelił na stacji. W jego parszywym życiu musiało być wiele takich przypadków. Zresztą nie dbam o to, czy pamięta.

Prawą ręką wezmę jego dłoń i powiem: „Mam na imię Alexan­drine”. Przytrzymam go mocno, żeby się nie wyrwał. W lewej będę mieć ostry nóż. Wetknę go Heinrichowi Kroppowi poniżej pępka i powoli rozpłatam jego parszywy brzuch aż po żebra, nie spusz­czając wzroku z wytrzeszczonych bielejących oczu.

 



Date: 2015-12-18; view: 606


<== previous page | next page ==>
Sandra wchodzi po schodach | Skrzynka otwierała się jak najzwyczajniej?
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)