Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Skrzynka otwierała się jak najzwyczajniej?

 

Jeśli w ogóle mogło się to wydarzyć, to tylko w ten sposób. Bez planowania, bez podejmowania decyzji i uciekania się do rozsądku. Wiera nie spodziewała się tego po sobie. Wcześniej nie uwierzyłaby, że to się może stać – a już na pewno nie z Bierzinem.

Ale kiedy zaczął mówić łamiącym się głosem i połykać łzy, to jakby przestał być Bierzinem, a zmienił się w innego człowieka, bliskiego i drogiego. Oczywiście nie stał się kimś innym. Po pro­stu ze Sławy opadł pancerz i Wiera po raz pierwszy zobaczyła go naprawdę. Otworzyła dla niego serce, a dalej wszystko potoczyło się naturalną koleją rzeczy.

Kiedy gorączkowe tykanie w końcu się uspokoiło i okazało się, że bomba nie wybuchnie, Wiera zgodnie ze swoim zwyczajem za­częła analizować własne uczucia.

Co zobaczyła w jego oczach, kiedy łzy zmyły z nich zwycięską pewność siebie?

Ze Sława jest tak samo poraniony jak większość ludzi. Nawet bardziej, dlatego że koniecznie chce się wydawać niezniszczalny i silny.

Poza tym (dziwaczna myśl): jest niezwykle podobny do Ma­jakowskiego. On też był wysoki, z wydatną żuchwą i obcesowymi manierami. Z zewnątrz – nastroszony jeż, a w środku wrażliwy i bezbronny.

 

I oto,

olbrzymi,

w oknie się zgiąłem,

garbię się z twarzą przy szkle,

szybę pławię bezsennym czołem.

Czy będzie miłość, czy nie?

Jaka –

wielka czy maleńka? [24]

 

A to już dokładnie o Bierzinie:

 

A więc – znowu

ciemny, ponury,

wezmę serce,

łzami okapię,

będę niósł je jak pies,

który niesie do budy

przejechaną łapę. [24]

 

Bierzin miałby być poetą? Zabawne. Jestem poetą, zwę się Kwia­tek i oczekuję na wasz datek.

Włosy w nieładzie, mruga niepewnie – rzęsy ma długie i jasne jak noworodek. Zrozumiał, że znieważył niewinną dziewczynę, i się przestraszył. Nie tego, co trzeba.

Zachichotała. Euforię, która zawsze ogarniała ją po ataku, po­głębiała przyprawiająca o zawrót głowy świadomość: „teraz jestem prawdziwą kobietą”! Już nie kaleką ani westalką mimo woli!

Chodziło nie tylko o to. Wiera odkryła oszałamiającą prawdę. Do tej pory była pewna, że bomba z opóźnionym zapłonem i seks przeczą sobie nawzajem. Tymczasem było na odwrót!



Wynalazła nową formułę. Miłość + Zagrożenie Śmiercią = Naj­większa Rozkosz. Tak, tak! Najpełniejsza egzystencja to życie na skraju otchłani. Kiedy każdy dotyk może być ostatnim. Jeśli upra­wiać miłość, to tylko w ten sposób”. Albo wcale. Przecież nie można tego sprowadzać do oddziaływania bodźców na zakończe­nia nerwowe!

Sława, który widząc jej uśmiech, trochę się rozluźnił i nabrał śmiałości, nagle odsunął rękę.

– Co ci jest? Nie dotykać cię, tak?

Bo Wiera właśnie nachmurzyła się od nowej idei, tym razem nieprzyjemnej.

A może odezwał się w niej utajony instynkt samobójczy? Nigdy by nie przypuszczała.

Jeszcze bardziej zdenerwowała się na myśl, że skupia się tylko na sobie i własnych przeżyciach. Ona będzie szukać rozkoszy w hu­raganie oraz balansowaniu na krawędzi i prędzej czy później się doigra. A co wtedy będzie ze Sławą?

– Dotykaj, dotykaj – odparła, wpatrując się w niego uporczywie.

Głos, który był mądrzejszy i dojrzalszy niż Wiera, powiedział jej: „Kiedy się kocha, zagrożenia rozkładają się na dwie osoby. To normalne”.

„Ale przecież on nie wie o zagrożeniu – sprzeciwiła się Wiera, głaszcząc Sławę po włosach. – To niesprawiedliwe”.

„Za to miłosierne. Miłosierdzie nie bywa sprawiedliwe”.

Mimo wszystko pozostała z przekonaniem, że odkryła w sobie coś nowego i chyba niedobrego.

 

* * *

 

Nieprzyjemne odkrycia na tym się nie skończyły. Tego samego dnia, kiedy Sława prowadził długie rozmowy telefoniczne z sekre­tarką, żeby zmieniła jego grafik na kolejny dzień i zwolniła z wszel­kich zobowiązań, Wiera poszła do kawiarni pogadać z rezydenta­mi, a zarazem zorientować się, czy sprytne staruszki zauważyły, że zniknęła z pracodawcą w mieszkaniu na całe dwie godziny. W za­sadzie to jej prywatna sprawa, ale lepiej byłoby przestrzegać zasad konspiracji, inaczej przyjdzie odpowiadać na niekończące się py­tania i wysłuchiwać masy dobrych rad.

Spotkała Marię Prokofiewnę, osiemdziesięciolatkę z Petersburga, całą we łzach. Spytała, co się stało. Okazało się, że staruszce umiera kotka Katia, która ma siedemnaście lat, czyli w przeliczeniu na wiek ludzki mniej więcej tyle co jej pani. Wiera nie potrafiła pocieszyć Marii Prokofiewny, ale przynajmniej popłakała razem z nią. Potem, wychodząc z toalety, usłyszała, jak dyrektor rozmawia z przełożoną pielęgniarek, mało sympatyczną Francuzką.

Wysuszona stara panna dość głośno powiedziała:

– Ależ ta mała obłudnica (petite cafarde) podnieca się na widok łez i cierpiętników! Jak wampir na widok krwi.

„Ciekawe, o kim mówią” – pomyślała Wiera.

Luc odparł z uśmieszkiem:

– To się nazywa „dobroć duszy rosyjskiej”. Proszę poczytać Do­stojewskiego. A w żargonie freudowskim – „popędowość typu empatycznego”.

Wiera domyśliła się, że mówią o niej, i była wstrząśnięta. Obra­ziła się jak dziecko, które po raz pierwszy dowiaduje się, że o zgrozo!, nie wszyscy je kochają.

Oczywiście już wcześniej wiedziała, że siostra przełożona jej nie znosi. Wiecznie wygłaszała różne uprzejme podłości – Francuzi świetnie posiedli sztukę prawienia impertynencji przy zachowaniu pozorów kurtuazji. „Zechciałaby pani doktor mi powiedzieć, co tu napisała – bo nie wiem, czy to po francusku, czy po rosyjsku” albo: „Pani doktor sądzi, że trzaskanie drzwiami podczas zajęć z medy­tacji jest dobrym pomysłem?” Za co stary babsztyl jej tak nie lubił? Pewnie za to, za co wszystkie stare babsztyle nie cierpią młodych, ładnych dziewczyn.

Lucowi też się naraziła.

Rasowy ogier, sułtan nadbałtyckiego haremu, miał do niej kilka podejść – jak ciężarowiec do sztangi. Pierwsza próba była niewy­szukana, jakby od niechcenia.

Jeszcze w maju, podczas koktajlu dla personelu z okazji czyichś urodzin, Charpentier zbliżył się do niej z kieliszkiem w ręku.

– Pomówmy jak lekarz z lekarzem. Pani jest młodą, zdrową ko­bietą w okresie największej aktywności hormonalnej. Na randki pani nie jeździ, pani też żaden kochanek nie odwiedza. Celibat nie może się tak ciągnąć, to wbrew naturze. – Przemawiał w lekkim, jakby żartobliwym tonie, ale jego uporczywy wzrok świadczył, że miał poważniejsze zamiary. – Jestem tu jedynym pełnowartościowym mężczyzną i absolutnym monopolistą w dziedzinie usług seksu­alnych dla żeńskiej części ośrodka. Między nami wydarzy się to prędzej czy później. Pod wpływem nadmiaru wina albo w chwili szaleństwa. Więc po co tracić czas? Niech pani wiele się po mnie nie spodziewa, jestem lekkomyślny, zwłaszcza w relacjach męsko-damskich. Ale gwarantuję pełną satysfakcję. Oraz efekty uboczne: lekkie zawroty głowy, senność w ciągu dnia i przyjemne stany eufo­ryczne.

Czysta komedia. „Pani jest ładna, a ja bardzo przystojny”.

Mimo wszystko nie zabrzmiało to bezczelnie. Luc jakby paro­diował prymitywne zaloty, odgrywał cynicznego donżuana, stwa­rzając możliwość obrócenia całej sytuacji w grę słowną. I Wiera tak zrobiła. Po co obrażać człowieka, z którym ma pracować cały rok?

– Nadmiar wina mi nie grozi, bo nie piję – uśmiechnęła się we­soło. – Przyjdzie poczekać na chwilę szaleństwa.

Odczepił się.

Wtedy jeszcze nie znała go dobrze. Potem niejednokrotnie wi­działa Luca w akcji. Obsługiwał jeśli nie cały cheptel baisable „Pór Roku”, [25] to jego znaczącą część, przy czym tę sferę swojego życia zręcz­nie godził z obowiązkami służbowymi, unikając napięć i skandali. Niemłode kobiety w rodzaju przełożonej pielęgniarek i pracownice niższego szczebla z krajów nadbałtyckich stanowiły jego pastwi­sko. Chyba nikt nie oskarżył go o molestowanie ani nadużywanie obowiązków służbowych. Stare panny cieszyły się z jego względów i – co dziwne – nie walczyły między sobą. Ten typ kobiet, zdaniem Wiery, nie jest zbyt wybredny w sprawach romansowych. Jeśli cho­dzi o bezinteresowność powodzenia, którym Luc cieszył się wśród przyjezdnych salowych i sprzątaczek, Wiera miała pewne wąt­pliwości – w końcu podpisują krótkie kontrakty i są uzależnione od kierownictwa. Ale nie, Charpentier nie wykorzystywał swojego stanowiska. Nie miał takiej potrzeby, będąc dystyngowanym mężczyzną, czarującym, nawet błyskotliwym – Alainem Delonem i Belmondem w jednym.

Ze swoimi królewskimi manierami i siwą czupryną nie przy­pominał byka rozpłodowego, tylko raczej przywódcę lwiego stada. Jednak nie należało ufać pierwszemu wrażeniu. Nie był lwem. Je­śli drapieżnikiem, to niewielkim. Dlatego że, jak zauważyła Wiera, zdobycz zawsze dobierał wedle uzębienia, bez ryzyka. Na przykład nigdy nie wiązał się z mężatkami. I nie kleił się do córek i wnu­czek staruszków, chociaż niektóre często bywały w „Porach Roku”.

Po pierwszej próbie jeszcze kilkakrotnie – zwykle podczas tań­ców albo innych imprez – dopytywał się, czy Wiera nie dojrzała do uroczej przygody.

– Dojrzewam – uśmiechała się nieodmiennie, a w jego oczach od razu coś gasło. Czy przeciwnie – zapalało się matowym światłem?

Przy tym wszystkim był znakomitym specjalistą. Wiera nie­jednego się od niego nauczyła. Podstawowa zasada Luca Charpentiera głosiła: dyrektor ośrodka powinien wszystko wiedzieć, wszystko umieć i we wszystkim się orientować, aż po najdrobniej­sze szczegóły. W medycynie, psychologii, gotowaniu, elektryczno­ści, hydraulice, finansach i tak dalej. Dlatego że pensjonat dla osób starszych jest jak statek na pełnym morzu, a kapitan odpowiada za wszystko i za wszystkich. Umiał udzielić wyczerpującej konsultacji w dowolnej sprawie.

Prawdopodobnie jedynym miejscem, gdzie nigdy nie zaglądał, był pokój Madame. Kiedyś wyjaśnił Wierze, że sytuacja nieszczęs­nej staruchy, poprzedniej dyrektorki rezydencji, budzi w nim zabo­bonny lęk. A zarazem ciekawość. Wiedząc, że Wiera często bywa u swojej sąsiadki, często o nią wypytywał.

Ogólnie rzecz biorąc, Wiera odnosiła wrażenie, że Charpen­tier dobrze się do niej odnosi, nawet ją lubi, przy czym nie tylko na samczy sposób.

Tym bardziej zabolała ją jego drwiąca replika o „popędowości typu empatycznego”. W przekładzie na normalny język oznaczała, że seksualnie pobudzają tylko to, co wywołuje współczucie. A więc powodem jej poświęcenia się opiece nad ludźmi starymi i chorymi jest lubieżność.

Co za niesprawiedliwość! Co za podłość!

Nie chciała się pokazywać oczerniającym ją współpracownikom i poczekała, aż odejdą. Przez pewien czas cierpiała z powodu nie­zasłużonej krzywdy, po czym, jak często bywało, wrodzony obiek­tywizm i surowość wobec siebie kazały jej spojrzeć na sprawę z in­nej strony.

Wiera zadała sobie pytanie: „A więc stara klępa cię obmawia, bo zazdrości ci twojej młodości i niebiańskiej urody? A Luc jej wtó­ruje, bo mu nie dałaś? I tyle? Nie, kochaneńka. To jest tylko twoja reakcja obronna, boisz się spojrzeć prawdzie w oczy”.

Ostatecznie nie poszła do kawiarni. Usiadła w kącie za palmami w oranżerii i zajęła się autoanalizą, a raczej samobiczowaniem, co na jedno wychodzi.

Obgadywanie za plecami nie stanowi powodu do obrazy, tylko do przemyśleń. Wcześniej, kiedy ruch „Szczęśliwa Starość” dopiero się rozkręcał, Wiera często czytała błogi i fora internetowe: co lu­dzie o nas piszą? I do łez doprowadzało ją, kiedy ktoś ich krytyko­wał – że niby chcą się rozreklamować, popisać swoją dobroczynnoś­cią. Zdarzało się jej z pasją odpowiadać nieznajomym oskarżycielom. A potem zrozumiała, że nie ma prawa wdawać się w pyskówki. To jakby podsłuchiwać pod oknem czyjąś rozmowę, a potem iść z pre­tensjami. Nie podoba się, to nie słuchaj. Obrażać się można, jeśli ktoś świadomie chciał cię skrzywdzić. Jeśli zaś przypadkowo dowiedzia­łaś się, że na tobie wieszają psy, najpierw się zastanów, czy nie mają racji.

Wiera się zamyśliła – i zdenerwowała nie na żarty.

„Możliwe, że stara wywloką ma słuszność. Rzeczywiście lubię współczuć. Dlatego zajęłam się rosyjskimi domami starców. Ludzie, którzy dożywają tam swoich lat, są nieszczęśni do granic możliwo­ści. Z tego powodu tak bardzo nie spodobały mi się »Pory Roku«, kiedy tu przyjechałam. Niby wszystko jest świetnie, a czegoś bra­kuje. »Oni nie wymagają litości«. To znaczy, jeśli są chorzy, to wy­magają. Ale większość ma się dobrze. I brakuje motywacji do pracy. Bez współczucia jak bez benzyny, silnik nie pracuje...”

To odkrycie ją dobiło.

Pomyślała jeszcze chwilę i doszła do wniosku, że Luc ze swoją parszywą „popędowością” też ma rację.

Dlaczego Bierzin, który nigdy nie był obiektem jej marzeń, nagle stał się jej bliski i drogi – do tego stopnia, że sama uwiesiła się mu na szyi i mało nie umarła z zachwytu? Dlatego, że wywołał w niej litość! A litość zadziałała jak afrodyzjak! Wcześniej nie miała po­wodu się nad nim użalać, więc nie robił na niej wrażenia. Jednak wystarczyło, że pobudził jej gruczoły łzowe, podstawił bezbronny brzuszek, i z pomrukiem rzuciła się na zdobycz.

Wiera zawsze sądziła, że ma skomplikowaną osobowość, na­wet nieprzeciętną, a w rzeczywistości „skrzynka otwierała się jak najzwyczajniej”! [26] Nie jest wielkodusznym i miłosiernym człowie­kiem, tylko wampirem karmiącym się współczuciem...

W ten sposób męczyła się pięć czy dziesięć minut, a potem zmieniła perspektywę.

„Stop, Korobiejszczykowa – powiedziała sobie. – Skończ z tym masochizmem. Prawdopodobnie karmisz się litością i współczu­ciem. Ale przynajmniej nie okrucieństwem! Albo chciwością! Może dobrego człowieka ekscytują dobre rzeczy, a złego – złe? No i do­brze. Widocznie tak jestem skonstruowana. Czuję się dobrze, kiedy żałuję ludzi i pomagam im. To mnie uszczęśliwia. I chwała Bogu! Jeśli czerpię erotyczną przyjemność z litowania się nad mężczyzną, to moja sprawa. Ludzi powinno się oceniać po czynach, a nie po skrywanych motywach i myślach, prawda? Dlaczego nie mam tego stosować do siebie? Czułabym się winna, gdybym zrobiła coś złe­go albo nie zrobiła czegoś dobrego. A resztę mogę sobie wybaczyć. Jak to się mówi: „Parce que vous le valez bien”. [27]

 

* * *

 

Kiedy wróciła do Bierzina, dumnie oznajmił, że „urwał” całe dwa dni wolnego, a na taki luksus nie pozwolił sobie od dziesięciu lat.

Prawdziwość formuły ekstazy na skraju otchłani potwierdziła się ponownie i zadziałała jeszcze silniej niż za pierwszym razem. Może dlatego, że donikąd się nie spieszyli i Wiera miała możliwość przyjrzeć się swoim odczuciom. Nawiasem mówiąc, nie współczuła już kochankowi i wcale jej to nie przeszkadzało, więc z „popędowością” Luc zapewne przesadził.

W pewnej chwili krew w tyle głowy zabulgotała jej tak, że Wiera pomyślała: „KONIEC! TERAZ UMRĘ!”. Przerażenie i rozkosz wybuchły jak wulkan i Wiera naprawdę umarła – przynajmniej na kilka sekund. Ale zmartwychwstała. I powiedziała sobie: zwolnij, idiotko, nie bądź kamikadze.

Leżała w pozycji umarłego, regulowała oddech, a Bierzin pchał się z czułościami i przeszkadzał kalece powrócić do życia.

Wieczorem, kiedy się położyli, znowu rozpoczął zaloty, ale Wiera zachowała zdrowy rozsądek. W związku z obrotem wyda­rzeń wcale nie miała ochoty umierać.

– Wystarczy – powiedziała, odsuwając się. – Ciąg dalszy jutro. Albo pojutrze.

Do głowy przychodziły jej zupełnie nieromantyczne myśli. Mu­szę iść do kardiologa. Wyjaśnię mu sytuację, może przepisze tabletki do zażywania przed plaisirs d'amour. Niemożliwe, żeby Francuzi nie mieli na takie okazje jakiegoś skutecznego środka. Chrzanić skraj otchłani. Obejdę się bez skrajności.

Jednak Bierzin zrozumiał jej słowa po swojemu i okropnie się obraził.

– Znam te kobiece sztuczki! Boisz się, że się znudzę! Chcesz mnie prowadzić na smyczy! To dasz kość do gryzienia, to nie dasz, tak? Żeby facet był ciągle głodny. Kobiecych czasopism się naczy­tałaś, głupku?

– No tak, dostałeś swoje i już jestem „głupkiem” – roześmiała się Wiera, bo złościł się bardzo zabawnie. – Słusznie mi babcia mówiła, że wszystkie ichnie czułości mijają po pierwszym łóżku.

– Ech ty – gorzko zaczął Bierzin. – Ja nigdy się tobą nie znudzę! Jak chcesz, to w ogóle nie będę cię dotykać. Przecież dla głupich bab to dowód miłości, prawda? To patrz. Kładę między nami miecz.

Na środku łóżka położył jej kapeć, skrzyżował ręce na piersi i się naburmuszył.

Jednak ma w sobie coś z poety. To podobało jej się jeszcze bar­dziej niż ukryte rany. Macho z wrażliwym sercem jest bardzo sexy. Nawet wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć, ale w porę przypomniała sobie o kardiologu. Poczucie odpowiedzialności, by tak rzec, wzięło górę nad pierwiastkiem zwierzęcym.

– Jutro – powiedziała, bo przyszło jej do głowy, że może się jej uda dostać na wizytę następnego dnia rano – nawiązała bliskie znajomości w klinice uniwersyteckiej. – Przesada szkodzi zdrowiu.

– Skoro jutro, to jutro. Śpij.

Uniósł się na łokciu.

– A ty?

– Popatrzę na ciebie. Tego nie możesz mi zabronić.

– Wariat! Ja tak nie zasnę! – zaprotestowała Wiera, ale sama nie wiedząc kiedy, wkrótce zasnęła.

 

Pierwszą połowę kolejnego dnia spędzili oddzielnie. Wiera nie zdradziła, po co jedzie do kliniki – powiedziała, że ma ważną spra­wę i Bierzin będzie jej tylko przeszkadzać.

– Lepiej posiedź z ojcem. Po obiedzie gdzieś pojedziemy, a wie­czorem będę miała dla ciebie niespodziankę.

Uśmiechnął się chytrze i na wszystko zgodził. Jej babcia, mama ojca, skarbnica ludowej mądrości, udzielając wnuczce kobiecych wskazówek, często mówiła: mężczyznom tylko jedno w głowie.

Tymczasem Wiera miała na myśli nie to, o czym myślał Sława, raczej coś przeciwnego. Jeśli nie dostanie się do lekarza, na pocie­chę pokaże Bierzinowi cudowne miejsce, które niedawno odkryła. Ze strychu przez małe drzwiczki można dostać się na kręte schodki i wejść po nich na niezadaszoną wieżę. Bóg wie, po co ją zbudo­wano. Może kiedyś stał tam teleskop. Roztaczał się z niej przejmu­jący widok. Jeśli trafi się gwiaździsta noc, to będzie coś. A miejsca jest tam niewiele, we dwoje można stać tylko w objęciach. Co na swój sposób jest niegorsze od seksu. Zobaczymy, jaki ze Sławy poeta.

Znajomy kardiolog przyjął ją w czasie „przerwy na kawę”, en amie, czyli bezpłatnie. Wniknął w problem. Powzdychał. Orzekł, co następuje.

Lekarstw regulujących rytm serca jest co niemiara i od strony technicznej zadanie nie przedstawia trudności: tętno będzie stabilne i ciśnienie nie podskoczy, jeśli tabletkę zażyje się na godzinę przed seksem. Nie bardzo romantycznie, za to skutecznie. Istnieje jednak gorszy problem. Sztuczna regulacja krwiobiegu prawdopodobnie ograniczy doznania sensoryczne i emocjonalne, a to oznacza, że miłość nie przyniesie przyjemności. Zresztą, powiedział kardiolog, nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, przed wypisaniem recepty muszę skonsultować się z seksuologiem. Na zakończenie rozmowy lekarz nagle objął Wierę i pocałował – nie na sposób francuski, ledwie muskając policzki, a od serca. „Biedna Weronika” – rzucił i pobiegł do pacjentów.

Wcale nie czuła się biedna. Cóż, pogodzenie rozumu ze szczęś­ciem jest zadaniem trudnym, może niewykonalnym. Dla Wiery nie stanowiło to odkrycia.

Skoro już była w Rouen, zadzwoniła do profesora Sanlisa, z któ­rym poznała się na konferencji poświęconej starczym zaburzeniom pamięci, i znów dopisało jej szczęście: mistrz mógł jej poświęcić pół godziny.

Wiera wypytała go o najnowsze metody leczenia amnezji na­stępczej. Okazało się, że są stosunkowo efektywne. Na przykład z wykorzystaniem amobarbitalu, kiedy za pomocą sztucznego snu wywołuje się z pamięci wspomnienia zepchnięte do podświadomo­ści. We Francji jednak tej metody się nie stosuje, trzeba by zabrać Eduarda Muchina za granicę. A tutaj można spróbować seansów hipnotycznych – w Cannes mają znakomitego specjalistę.

Do „Pór Roku” Wiera wracała, mając sto trzydzieści na liczniku, chciała jak najszybciej podzielić się z Bierzinem dobrymi wieściami. Wbiegła po schodach na drugie piętro, co było kategorycznie nie­wskazane. Sława siedział przy biurku, szybko stukając palcami po ekranie telefonu.

– Nareszcie! Czemu tak długo? Nie mogę się doczekać niespo­dzianki.

Najwyraźniej sam przygotował niespodziankę – wyczulonym wę­chem Wiera wyczuła zapach perfum. Nie orientowała się w pachnidłach, ale sądząc po wyszukanym bukiecie, było to coś drogiego.

Mimo że nie używała perfum, zrobiło się jej przyjemnie. Pew­nie gdzieś kupił. Pojechał do Deauville?

– Ja się nie perfumuję. Wychodzę z założenia, że jeśli komuś się spodobam, będzie lubił mój własny zapach – powiedziała z uśmie­chem, żeby się nie obraził.

– Wiem. Dlatego nie kupuję ci perfum. Sam też przestałem używać wody po goleniu. A czemu o tym mówisz?

Dziwne. Wiera wciągnęła nosem powietrze. Na pewno perfumy!

– Ktoś tu był?

– Nie. Siedzę i stukam w klawisze jak dzięcioł, rozsyłam maile i SMS-y z przeprosinami. Za odwołane spotkania.

Od razu opadło z niej całe ożywienie. Coś przed nią ukrywa. A raczej kogoś. W „Porach Roku” drogich perfum używają tylko bogate staruchy, kobiet z personelu na to nie stać. Chyba że był tu ktoś z zewnątrz...

Chciała zapytać wprost, ale dała spokój. Uznała, że to poniżej jej godności. No i w ogóle, co za pospolita scena. „Byłeś z kobietą, nie kłam, czuję jej zapach”. Jak w operze mydlanej.

Dobry nastrój prysł do reszty, kiedy Bierzin zlekceważył jej pro­pozycje co do Muchina.

– Na co to komu? Teraz tylko ja się męczę, kiedy go widzę. On jest zupełnie zadowolony. Co będzie, jak mu wróci pamięć? Znowu złapie doła i wjedzie w mur? Niech już lepiej mucha siedzi w swoim bursztynie.

Kto tu u niego był? A przede wszystkim po co to ukrywa?

Nagle zachciało jej się powiedzieć mu coś przykrego.

– Jak chcesz. To twój ojciec. Zresztą dawno chcę porozmawiać z tobą o czymś innym...

– Aha, będziemy się kłócić – stwierdził Bierzin z rezygnacją. – Poznaję po głosie. No to wal.

Jednak Wiera miała wątpliwości. Z książek wiedziała, czym zwykle kończą się kłótnie między kochankami, jeśli w pobliżu stoi łóżko. Wcale nie zamierzała wpaść w tę pułapkę.

W samą porę na biurku zadzwonił wewnętrzny telefon.

– Nie, w ośrodku widzieli, że wróciłam, i teraz nie dadzą mi spokoju. Chodźmy gdzieś indziej.

– Co, znowu do mumii? – jęknął Sława. – Dobrze, chodźmy.

Stali przy oknie. Madame równo oddychała przez rurkę. Emena nie było w pokoju – zawsze o tej porze jadł obiad.

– Wiesz co, cały czas myślę o tych domach opieki, które zaczą­łeś budować pod Moskwą, i wcale mi się ten pomysł nie podoba.

Bierzin zgodnie z oczekiwaniem momentalnie się zjeżył.

– Dlaczego?

– Dlatego, że wyniknie z tego typowa rosyjska historia. Chcieli­śmy jak najlepiej, a wyszło jak zwykle. Wszystko na pokaz! Ja będę gadać w telewizji o tym, jak to nasza fundacja zapewnia emery­tom godną starość, a tak naprawdę zamieszkają tam sami bogaci i uprzywilejowani. Tym ludziom i tak dobrze się żyje! Nie dla nich tworzyłam nasz ruch.

Wątpliwości rzeczywiście męczyły ją od dawna, ale teraz pod wpływem rozdrażnienia obraz nagle się wyostrzył i odpowiednie sformułowania zaczęły się same nasuwać.

– „Szczęśliwa Starość” to ruch społeczny, czyli dla wszystkich. A twoja „Szczęśliwa Starość” będzie spółką akcyjną. Zamykającą drzwi przed biednymi i samotnymi. Nie zamierzam brać w tym udziału!

Ona się gorączkowała, a Bierzin był wcieleniem roztropności.

– Jasne, że spółką akcyjną, a coś ty myślała? Nie jestem do­broczyńcą, tylko człowiekiem czynu. Chcę stworzyć biznes, który przyniesie nie tylko korzyść społeczną, ale i dochód. Nie tworzymy przytułków, tylko rentowne przedsiębiorstwa o profilu socjalnym. Nie wierzę w jałmużnę i darmochę!

– Chcesz powiedzieć, że nie wierzysz w wielkoduszność i bez­interesowność.

– Nika, serce moje, zrozum: nie problem stworzyć jedną małą wysepkę rajskiego życia dla staruszków. Na to znajdą się sponsorzy. Ale to będzie nie tyle wyspa, co stateczek szczęścia na oceanie biedy. Sympatyczna sprawa, tylko na małą skalę. W sam raz dla łaska­wego kapitalisty, żeby zaspokoił miłość własną. A mnie interesują zadania globalne. Nie stateczek i nie wysepka, tylko kontynent! Chcę zapewnić szczęśliwą starość wszystkim obywatelom Federa­cji Rosyjskiej, a w dalszej perspektywie również krajów sąsiedzkich. Samą dobroczynnością takiej machiny się nie puści w ruch. Trzeba stworzyć samowystarczalny system.

Wiera doceniła metaforę o stateczku szczęścia i trochę złagod­niała. Ale nie na tyle, żeby pozwolić się zagadać.

– Cóż, realizuj swoje globalne zadania. Osuszaj oceany, twórz rentowne domy starców. Ale mnie z tobą nie po drodze. Będę szukać partnera, który pomoże mi zbudować taki statek, gdzie wszystko będzie po ludzku, bez przekrętów. Może inni na nas spoj­rzą i zechcą zbudować taki sam.

Zamilkli. Ale Wiera wiedziała, że to jeszcze nie koniec rozmowy. Sława przetwarza nowe informacje, procesor przegania megabajty z miejsca na miejsce i zaraz wypracuje nowy algorytm.

– Dobrze cię zrozumiałem? – Zmarszczył czoło w skupieniu. – Zgadzasz się brać udział w projekcie, jeśli sfinansuję twój szczęśliwy stateczek? To znaczy wydzielę środki na urządzenie domu opieki według twoich pomysłów i przy pełnym poparciu Fundacji? Okej. Jeśli taki stawiasz warunek, zgadzam się. Przedstaw plan i budżet. Oczywiście realistyczny – bez jacuzzi i marmurowych wodotry­sków. Umówmy się, że w naszych sprawach zachowamy rozsądek.

Postanowienie Wiery, żeby nie obrażać się bez sensu, zatrzeszcza­ło w posadach. Człowiek wcale nie chciał jej urazić, a ona zachwiała się, jakby dostała potężny cios. Ach, tak, zachowamy rozsądek?

– Wiesz co, Bierzin, wracaj sobie do Moskwy – powiedziała ci­chym, metalicznym głosem. – Ty planów lubisz olbrzymy, sążniste kroki rozmachu.[28] A w naszych sprawach nic nie wyniknie. Szukaj sobie innej towarzyszki życia.

– Nie rozumiem... – przeraził się. – Wyjaśnij, o co chodzi.

– Jeśli trzeba wyjaśniać, to nic nie trzeba wyjaśniać – Wiera przy­toczyła zdanie, które gdzieś przeczytała. A potem na dobre zamilkła.

Mówił Bierzin. Przekonywał, złościł się, nawet kilka razy, co dla niego nietypowe, podnosił głos, ale wtedy oglądał się na chorą staruszkę i zaczynał mówić ciszej.

Rzucił wściekłe spojrzenie na Emena, który skrzypnął drzwiami, obojętnie usiadł na swoim krześle i nawet nie spojrzał na zniecierp­liwionego Sławę.

– Boże, powiedz coś! – syknął Bierzin. – Co cię nagle naszło?

Wiera milczała nie z uporu ani żeby go bardziej rozzłościć. Jak mu wyjaśnić, że w ich stosunkach nie da się zachować rozsądku? Albo rozsądek, albo szczęście. Kardiolog wie najlepiej.

Koniec końców Sławę ogarnęła furia i tupnął nogą jak dzieciak. Wybiegł z pokoju, na pożegnanie rzucając, że jest „upartą wydrą”, i posyłając ją tam, dokąd dżentelmeni dam nie posyłają. Kolejny paradoks: teraz on chciał ją obrazić, a Wiera nie czuła się dotknięta.

Po upływie nie więcej niż pół minuty na parkingu zaryczał sil­nik, sto pięćdziesiąt metrów od wejścia, a jeszcze trzeba było zejść z drugiego piętra. Prawdziwie poetycki temperament.

– Przepraszam pana – powiedziała Wiera po francusku do Emena. – Wszyscy się zachowują, jakby pan nie istniał. Albo le­żał w śpiączce jak Madame. A może pan jednak wszystko słyszy i rozumie?

Emen nie poruszył się, kiedy Sława trzasnął drzwiami, nie zare­agował i teraz. Siedział z dłońmi na twarzy staruszki i jakby wsłu­chiwał się w tylko dla niego słyszalne dźwięki.

Wiera ponuro powlokła się ku drzwiom. Na wszelki wypadek powiedziała: „Au revoir, monsieur-dame", zgodnie ze śmieszną fran­cuską tradycją, według której należy najpierw zwracać się do męż­czyzny, a potem do kobiety.

Ani monsieur, ani dame jej pożegnania pewnie nie słyszeli.



Date: 2015-12-18; view: 655


<== previous page | next page ==>
Alexandrine. Koniec życia | Alexandre. Początek życia
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.02 sec.)