Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra wchodzi po schodach

 

Straszny dzień. Albo nikt do mnie nie przychodzi tygodniami, oprócz pielęgniarek, masażystki i Piętaszka, albo znów pojawiają się cale pielgrzymki. Chociaż to słowo nie jest stosowne do sceny, która właśnie rozegrała się kilka kroków od mojego łóżka.

Oczywiście nie mogłam widzieć kopulacji, ale słuch, a zwłasz­cza węch z nawiązką kompensowały brak obrazu. Już od bardzo dawna nie czułam zapachu ciała w stanie podniecenia. Dziwne, że tak się nim przejęłam – ja, półmartwa starucha.

A Piętaszkowi było wszystko jedno. Rozumiem każdy jego ruch – dokładnie przysłuchiwałam się każdemu szelestowi ubrania, więc wiem, że obejrzał się na bezwstydników tylko raz, na krótko, i go nie zainteresowali. Podobnie spojrzałby na dwie namiętnie brzę­czące muchy.

Aleja nie cierpię na autyzm. Fale energetyczne zjednoczenia jin z jang, a potem nonszalancka gadanina starej rozpustnicy – mówiąc szczerze – podnieciły mnie. Jak głęboko zakorzeniona jest siła ży­cia! Czyżbym jeszcze mogła nazywać się kobietą?

Sama otwiera się stronica, na którą od wielu lat nie zaglądałam i którą ostatnio ominęłam.

Książka dawno minionego mandżurskiego lata wypadła mi z rąk i otworzyła się, gdzie sama chciała.

Znowu jestem w szopie myśliwskiej pośrodku głuchego lasu. Noc, w palenisku tli się ogień. Ptak krzyczy ponuro.

Iwan Iwanowicz kołysze się rytmicznie, rozkoszując się dzia­łaniem Kryształowej Tęczy. Szumi mi w głowie, dopiero co wypi­łam kilka łyków wódki. Sama nie wiem po co. Pozazdrościłam mu oszołomienia? Czy w nadziei lotu w chmury, gdzie przebywa mój nauczyciel?

Też chcę „słuchać głosu życioświatła”, ale zamiast tego czuję, że nie mogę spokojnie usiedzieć na miejscu. Coś wisi w powietrzu, jakieś szaleństwo, które wypełnia mi pierś i rozgrzewa w dole brzu­cha. Chce mi się zrobić jakiś kawał, który wytrąciłby Iwana Iwano­wicza z jego błogiej euforii. Niechby staruszek chociaż raz zrobił wielkie oczy. Czym by go zadziwić?

(Nic nie poradzę na mój stary zwyczaj znajdowania na wszystko wy­jaśnień naukowych. Nastrój, któremu uległa podchmielona Sandra, nazywa się „bodźcem świętokradczym” albo „motywacją wywrotową” i oznacza niepohamowane pragnienie złamania jakiegoś tabu. Zwykłe dewiacyjne zachowanie tego rodzaju typowe jest dla osób psychopatycznych i socjopatycznych, ale w chwilach pobudzenia nerwowego lub zatrucia alkoholem czy narkotykami chęć naruszenia tabu może owładnąć przeciętnym czło­wiekiem, u którego skutkiem reakcji chemicznych zostaje naruszona kon­trola nad własnym postępowaniem. Zdarza się, że trzeźwiejąca osoba nie jest w stanie uwierzyć, że była zdolna do tak niegodnych postępków.



Przychodzi mi na myśl jeszcze inne wyjaśnienie tego, co się stało-już nie z dziedziny neurochirurgu, tylko behawioryzmu. Pod wpływem al­koholu Sandra zbuntowała się przeciwko hierarchii „patriarcha-uczennica”. Za to z perspektywy freudyzmu mamy do czynienia z syndromem córek Lota. „Upójmy go winem także tej nocy i idź ty, i śpij z nim). [21]

– Iwanie Iwanowiczu, a pan kiedykolwiek... poznał kobiety? – pytam, chichocząc skrycie. Zobaczymy, co odpowie niewzruszony starzec.

Starzec pozostał niewzruszony. Jego odpowiedź jak zwykle była życzliwa i wyczerpująca:

– Masz na myśli, czy z nimi obcowałem cieleśnie, bo ani męż­czyzny, ani kobiety nie da się naprawdę poznać, przecież sami sie­bie do końca...

Przerywam:

– Tak, chodzi mi o cielesne obcowanie.

Śmieszy mnie to archaiczne wyrażenie. W nosie łaskocze, jak­bym wypiła szklankę wody gazowanej. Nie mogę się powstrzymać i kicham.

Jednak nie udaje mi się zbić Iwana Iwanowicza z tropu.

– Oczywiście, Mała Tygrysico, przecież od urodzenia żyje we mnie siła jang. Nigdy nie byłem jej niewolnikiem, ale jeśli czułem, że kobieta będąca przy mnie jej potrzebuje, to nie odmawiałem.

Fascynujące! Nie sądziłam, że można z nim swobodnie rozma­wiać o takich rzeczach!

– A często miał pan przy sobie kobiety, które tego potrzebo­wały? – pytam figlarnie.

Zwraca ku mnie głowę, przez pewien czas milczy. Nagle z rów­nym spokojem mówi:

– Ty tego potrzebujesz?

– Słucham?

Robię się czerwona. Od razu odechciewa mi się drażnić i pro­wokować.

– Potrzebujesz tego... – potakuje sam sobie. – No cóż, nie można wybawić się od żądz, nie dając im ujścia, a co silniej się pali, szyb­ciej się wypala, dlatego pomogę ci stać się kobietą, jeśli rzecz jasna naprawdę tego chcesz, a ty nie możesz tego nie chcieć, bo jesteś dziewicą i ciąży ci twoje dziewictwo.

Pijackie łobuzerstwo zostaje zastąpione przez inne uczucie, tak silne, że próbując je podporządkować rozsądkowi, sama przed sobą udaję cynizm. A co mi tam! Stracić niewinność ze stuletnim sta­ruszkiem to jeszcze ciekawsze niż z rosyjskojęzycznym samurajem. Przynajmniej będzie co wspominać.

– A co? – mówię rozwiąźle. – Nie mam nic przeciwko. Mam się rozebrać?

Iwan Iwanowicz grozi mi palcem.

– Po pierwsze, opanuj się i nie myśl, że teraz zanurzysz się w bru­dzie, dlatego że w cielesnym obcowaniu nie ma nic brudnego, jeśli tylko nie przyrzekłaś komuś być wierną.

Ma słuszność. To ja, to moje ciało, które oprócz mnie do nikogo nie należy, a Dawidowi nie jest potrzebne.

– Od razu lepiej. Teraz cię nauczę, jak się oddawać miłości, a ty zobaczysz, że to łatwe, znacznie łatwiejsze od prawidłowego oddy­chania, dlatego że twoje ciało samo wie, co robić, po prostu mu nie przeszkadzaj. Na pewno lubisz tańczyć, prawda? Wszystkie młode kobiety lubią. Oddaj się mnie, jak oddajesz się muzyce i tańcowi, nie sprzeciwiaj się, o niczym nie myśl i wszystko samo się ułoży.

– Dobrze, nie będę myśleć – obiecuję, ale nie bardzo mi się to udaje.

Poleca mi zdjąć ubranie, rozłożyć je na podłodze i się położyć. Tak robię, ale muzyki jakoś nie słychać, a myśli mam zupełnie nieerotyczne. Marznę, na skórze gęsia skórka, od ziemi ciągnie. Żeby tylko ta uczta rozkoszy nie skończyła się przeziębieniem. Co za mucha mnie ugryzła?

– Zapamiętaj ważną zasadę: nigdy nie należy mieć przewagi nad partnerem, ale jeśli istnieje, trzeba się jej wyrzec. Jin i jang po­winny być na równych prawach. Jestem ślepy, więc i ty wyrzeknij się wzroku i zamknij oczy.

Okej, zamykam.

Kiedy pozostaje mi tylko głos Iwana Iwanowicza, wszystko się zmienia. Dźwięki stają się bardziej donośne, zapachy silniejsze, skóra bardziej wrażliwa. Nigdy bym nie pomyślała, że wzrok może sta­nowić przeszkodę. Już nie jestem całkiem sobą, a on – niezupełnie nim. Znika wstyd, nie mam powodu ironizować.

– W miłosnym połączeniu jest tak, jakbyś wchodziła po schodach, a potem skakała w dół – przekonuje mnie opanowany, pozbawiony wieku głos. – Stopni jest szesnaście, będę cię po nich prowadzić. Schody te wiodą bardzo wysoko, do samego słońca, dlatego będzie ci coraz goręcej, a kiedy żar stanie się nie do wytrzymania, wtedy skoczymy i będziemy lecieć, a ty zaczniesz krzyczeć ze słodkiego przerażenia, a potem wpadniesz w chłodną, ożywczą toń i złapiesz oddech, dopiero kiedy wypłyniesz. Jesteś gotowa?

– Tak.

Trzask ogniska. W prawy bok mi ciepło, w lewy – zimno. Po dachu fanzy przebiegł jakiś niewielki zwierzak – soból albo kuna.

Szelest ubrania. Iwan Iwanowicz rozbiera się i kładzie obok mnie.

Nie potrafię opanować ciekawości. Odwracam głowę i pod­glądam.

Ma dziwne ciało: niemłode i niestare, pozbawione włosów, ale i zmarszczek. Jego męskość, skurczona i blada, przypomina suchy korzonek jang-szenia. Czy ten wątły, pozbawiony życia odrostek jeszcze się na coś nada?

– Zamknij oczy, nie patrz – mówi Iwan Iwanowicz. – To ci przeszkadza.

Leżymy blisko siebie, ale nasze ramiona się nie dotykają.

– Zaczynamy się wspinać, na razie każde z osobna. Pierwszy stopień jest jak przy każdym innym działaniu: zacznij oddychać w odpowiednim rytmie, uczyłem cię tego. Oddechy przy wchodze­niu po schodach miłości powinny być takie: trzy głębokie, krótkie wdechy, potem jeden gwałtowny wydech, jakbyś spychała życio­światło z górnej części ciała w dolną. Do góry, do góry, do góry!

I w dół... Tak wiele razy, dopóki twoja głowa nie stanie się lekka, a w dole nie zrobi się ciepło. Połóż lewą dłoń poniżej pępka i lekko naciśnij – wyczujesz granicę ciepła i zimna. Zaczynaj.

Oddycham według wskazówek i wszystko dzieje się tak, jak mó­wił: poniżej dłoni robi się gorąco, głowa jakby opustoszała i więcej o niczym nie myślę.

– Dobrze, możemy wejść na drugi stopień. Skieruję swoją krew nasyconą życioświatłem do jang, a ty do jin. U mężczyn wygląda to inaczej niż u kobiet, bo jang to szczyt, a jin – dolina. Jako ko­biecie z miasta będzie ci łatwiej wyobrazić sobie, że jesteś zlewem, a twój jin – odpływem, i cała woda, gorąca i spieniona, kieruje się właśnie tam.

Zupełnie nieromantyczna metafora. Chichoczę, ale to mi nie przeszkadza – przeciwnie, pozwala się odprężyć.

– A teraz – wciąż jesteśmy na drugim stopniu – wyobraź sobie, że jesteś łodygą, w której płyną życiodajne soki, a twój jin – nierozwiniętym pąkiem. Powoli napełnia się życioświatłem, płatki na­bierają barwy, pęcznieją, otwierają się... Tylko w żadnym wypadku nie poruszaj biodrami.

„Hipnotyzuje mnie” – słyszę w głowie, ale to już nieważne. Coś się we mnie dzieje, coś bardzo silnego. Z trudem powstrzymuję się, żeby nie zacząć się wić, i mocno zaciskam nogi. Podobna rzecz zda­rzała mi się we śnie, nad ranem. I jeszcze kiedy Dawid poślinił palec i zdjął rzęsę z mojego policzka.

Jestem gotowa! Nie trzeba nic mówić! Dość tej gadaniny!

Otwieram oczy, zerkam na Iwana Iwanowicza. Nadal jest nie­ruchomy, ale ta część ciała, która niedawno wydała mi się pozba­wiona życia, odrodziła się i przeobraziła – jak jang-szeń, napełniony sokami jin-szenia.

– Dobrze. Wejdźmy na trzeci stopień, ale pamiętaj, że czeka nas jeszcze długa wspinaczka, więc w żadnym wypadku nie przyspie­szaj. Weź moją rękę i połóż ją tam, gdzie ci najgoręcej...

(Zadziwiające, że potem, z Dawidem, ani razu nie pomyślałam o „miłosnych schodach”. Nie nastrajałam oddechu na właściwy rytm, nie kierowałam życioświatła do odpływu mojej umywalki. Życioświatło samo tam popłynęło. Jeszcze jak!)

Zamykam książkę. Drugi stopień mi wystarczy.

Na każdą lekturę jest właściwy czas. W wieku lat sześćdziesię­ciu nie warto czytać Dzieci kapitana Granta, a w wieku stu pięciu – Kamasutry.


Jesienią

 


Stas Bierzin

 

Otoczenie nie rozumiało Stasa Bierzina. Ci, którzy byli z nim skłóceni, mówili, że jest cwanym, bezlitosnym draniem. Partnerzy w interesach uważali go za twardego, ale godnego zaufania partnera. Współpracownicy sądzili, że szef ocenia u ludzi wyłącznie ich zdol­ności biznesowe i gdyby mógł, pracowałby z robotami. Zaś wszy­scy bez wyjątku myśleli, że jest żywą amfibią, w głowie ma Dolinę Krzemową, a zamiast serca – króliczka Duracell, który niestrudze­nie wali w bębenek.

Jednak wszystko to chybiało celu.

Otoczenie nie rozumiało najważniejszego – logiki jego postę­powania i dlatego zawsze umiał wszystkich przechytrzyć. Nikt nie domyślał się, jaki jest tak naprawdę, a gdyby nawet sam powiedział, nie uwierzono by mu.

Bierzin nie był ambitnym przedsiębiorcą z napoleońskimi planami. Był wielkim poetą. Nie pisał wierszy, ale to nie zmienia istoty rzeczy. Swoje poematy układał nie ze słów, lecz z czynów. Zasada obowią­zywała ta sama: w dziele poetyckim nie powinno być nic zbędnego, każda cząstka musi siedzieć na swoim miejscu, wersy mają się ry­mować i przestrzegać rytmu, a całość – tworzyć efekt mantrycznej magii. Dobry projekt ma być właśnie taki, żeby nic dodać, nic ująć.

Szczególną wagę Stas przywiązywał do rymu, nadając temu po­jęciu własne znaczenie.

W świecie istnieje niezliczona ilość perspektyw, szans i możli­wości – nie wiadomo, gdzie się obrócić. Jednak nie można wybierać na oślep. Poszczególne wybory muszą się ze sobą rymować. Każda wielka rzecz opiera się na prawidłowych rymach, w przeciwnym razie wszystko się sypie.

Weźmy rodzinę, główny życiowy projekt przeciętnego człowieka. Na świecie jest tyle nieszczęśliwych małżeństw, bo ludzie nie czują ry­mów, wiecznie zestawiają pałkę z sałatką, a potem się dziwią, dlaczego wszystko się tak super zaczęło i tak niefajnie skończyło. Chociaż te­oretycznie każdy tłumok powinien znać podstawy sztuki: w małżeń­stwie aktywność rymuje się z biernością, słabość z siłą, romantyzm z podejściem praktycznym, charakter melancholijny z radosnym, wierność z wiernością, niewierność z niewiernością itede, itepe.

Tę samą zasadę stosuje się przy tworzeniu zespołu do realizacji długoterminowych przedsięwzięć. Ludzie, których istnienie ma jakikolwiek sens (reszta się nie liczy, to gleba, na której wyrastają przyszłe pokolenia), dzielą się na dwie jakościowo nierówne czę­ści: nowatorów i realizatorów. Nowatorzy są zdolni do produko­wania nowych idei. Pracowników tego typu jest niewielu, ale i tak więcej, niż potrzeba, co bywa szkodliwe jak nadmiar kapłanów plemiennych.

Druga kategoria to realizatorzy pomysłów. Dobrych wykonaw­ców jest na świecie więcej niż twórców, ale też niewielu. To kadry o wielkiej wartości, które należy doceniać i wykorzystywać do ści­śle określonych zadań.

Jeśli obie grupy ze sobą nie współpracują, ich talenty idą na marne. Odwieczny problem rosyjski polega na tym, że nowatorzy chcą sami wcielać w życie swoje idee, a realizatorzy silą się na kre­atywność. Dlatego od wieków kraj ponosi same klęski.

Sam Bierzin nie był ani wybitnym nowatorem, ani idealnym wykonawcą idei, ale posiadał dar jeszcze rzadszy: umiał rymować kadry. Dzięki temu tworzył wyraziste i składne wiersze, wywołu­jące zachwyt. A w pewnym momencie dokonał oszałamiającego od­krycia: wszystkie jego dzieła, napisane i jeszcze nienapisane, mogą złożyć się w jeden wielki poemat, genialnie łączący epikę i lirykę. Czy może być coś fajniejszego od przekształcenia własnego życia w poemat?

Bierzin prawie nie musiał biedzić się nad rymami. Jak gdyby ja­kaś siła szczodrze zsyłała je z nieba, a on ledwie nadążał je chwytać.

Zaczęło się od tego, że Stas na serio zaczął myśleć o kwestii porządnych pensjonatów dla starych ludzi (miał ku temu ważny powód). Ocenił perspektywy finansowe. Zaczął szukać nowatorów i realizatorów. I od razu natknął się w internecie na ruch wolontariacki świetnie rymujący się z jego ideą.

Pokopał trochę głębiej i napotkał dziewczynę, która rozkręciła sporą sprawę przy zerowym budżecie i minimalnych zasobach or­ganizacyjnych. Nazwa ruchu – „Szczęśliwa Starość” – brzmiała dokładnie tak, jak trzeba. Twarz założycielki, Weroniki Korobiejszczykowej, była idealna dla takiego trendu – charyzmatyczna, na pierwszy rzut oka prosta, a zarazem wyrażająca jakąś intrygującą tajemnicę. Na taką twarz chciało się patrzeć, co, jak przyzna każdy reklamiarz, nieczęsto się spotyka.

Stas zawarł znajomość z dziewczyną i okazało się, że nie tylko jej wygląd budzi ciekawość. Panienka miała też nie byle jaki cha­rakter. Po prostu osobowość.

Idee popłynęły jak wodospad, rymując się ze sobą nawzajem. Plan początkowo ograniczał się do wprowadzenia firmy na giełdę po pięciu latach i odzyskania włożonych środków z odpowiednim zyskiem. Jednak ostatnio otwierał przed Bierzinem coraz to nowe możliwości, a ostatecznie przekształcił się w Projekt Na Całe Życie.

Dziewczyna też nie nadawała się do pięcioletniego wykorzy­stania z planowaną odsprzedażą. Nika Korobiejszczykowa już przy pierwszym spotkaniu ogromnie mu się spodobała. Jeszcze bardziej przy drugim. Przy trzecim – do szaleństwa. A potem zaczęła mu się podobać tak bardzo, że bardziej już się nie da. Rymowała się ze wszystkim. Jeśli sprawy zawodowe stają się osobistymi, a osobiste zawodowymi, w życiu zapanowuje pełna harmonia.

Rymowanie szło super, za to rytm kulał. Nika istniała w zupeł­nie innym wymiarze poetyckim, a Bierzin świetnie to rozumiał, w końcu nie jest idiotą. Miał małe szanse, żeby spodobać się takiej księżniczce.

Dlatego z tym trudnym problemem postąpił tak, jak postępo­wał ze wszystkimi innymi problemami, które bez przerwy się na niego zwalały: wytężył mózg i zaczął myśleć.

Pytanie: jakiej kobiecie nie spodoba się młody, pewny siebie, in­teligentny multimilioner?

Odpowiedź: jedynej, której on naprawdę potrzebuje.

Z punktu widzenia Niki w Bierzinie wszystko było nie tak – i pewność siebie, i bogactwo, i bystrość, i nawet, kurka wodna, mło­dość. Przecież ona kocha staruszków!

Jednak „małe szanse” nie oznaczają zera całych i zera dziesiątych. A z tego wniosek, że trzeba będzie pracować mózgownicą intensyw­niej niż zwykle, poświęcić wiele czasu i sił. Czy Stas kiedykolwiek żałował czasu, sił i szarych komórek na przygotowanie ważnego biznes-projektu? A tu chodziło o coś więcej – sprawę całego życia.

Rozpatrzmy parametry wyjściowe planowanego zadania.

Trzeba zdobyć dziewczynę, dla której w sensie zawodowym sta­nowimy środek do osiągnięcia pewnego celu, a w osobistym – ka­wałek mięsa pozbawiony duszy.

Zadanie komplikują czynniki uboczne: brak wspólnych upodo­bań i zainteresowań poza granicami projektu; katastrofalna odmien­ność sposobu życia; organiczne niedopasowanie kręgów znajomości.

Trudne? Tak, trudne. A jednak, jak już zostało powiedziane, szanse nie są zerowe. Punkt podparcia jest, a to oznacza (spytajcie Archimedesa), że Ziemię da się poruszyć.

Trzon znajomości stanowi wspólny cel. Dla takiej dziewczyny nie ma nic ważniejszego. Niech kieruje się swoimi motywami, a Stas swoimi, ale projekt „Szczęśliwa Starość” mogą zrealizować tylko razem. Są skazani na długą współpracę. Czyli czasu jest dość, można się nie spieszyć.

Jak zatem wygląda sprawa niesprzyjających czynników ubocznych?

Zainteresowania. Na własnych mu specjalnie nie zależy. Gotów jest przyjrzeć się, co ona lubi, a czego nie, i powoli się dostosować. Bez udawania, uczciwie. Czyta Nabokowa, Prousta? Nie ma problemu. Choćby i Joyce’a. Jak trzeba, to damy radę. Nie znosi piłki nożnej? Chrzanić piłkę nożną, obejdziemy się bez niej.

Dalej: odmienny sposób życia. Z tym gorzej, bo Stas z pew­nych rzeczy nie potrafił zrezygnować. Przecież nie będzie jadł zu­pek chińskich z kebabem. Żołądek by sobie popsuł. Albo jeździć metrem? Szkoda czasu, w swoim maybachu ma wszystko, co ko­nieczne do pracy, łącznie ze środkami łączności, tak że nawet mo­skiewskie korki mu niestraszne.

Wniosek? Skoro nie da się zejść do poziomu życia Niki, trzeba stopniowo przyzwyczajać ją do swojego, zapewnić odpowiedni standard. Jako prezes Fundacji Nika miała zagwarantowane kom­fortowe warunki funkcjonowania – piękne i wygodne mieszka­nie, super bryczkę, pieniądze na dowolne wydatki. Jednak wynik­nęły niespodziewane trudności. Pomocy domowej Nika odmówiła, mimo że jej usługi opłacał sekretariat – że niby sama lubi sprzątać swój dom. Ze służbowej karty kredytowej bez limitu, którą mo­gła płacić za stroje, restauracje, salony z masażami, w ogóle nie korzystała. Potem zbuntowała się przeciwko „mercowi”, którego Bierzin sam miłośnie podrasował. Ogólnie rzecz biorąc, dotychczas nie udawało się przekabacić Niki na swój sposób życia. Ale to nic, kropla drąży kamień.

Za to z kręgami znajomości układało się pomyślnie. Kiedy Nikę otaczali jej jajogłowi przyjaciele i przyjaciółki, Stas nie widział dla siebie miejsca wśród tych darmozjadów. Dobrze przynajmniej, że nie musiał usuwać z drogi żadnego smarkatego boyfrienda (służba bezpieczeństwa doniosła, że obiekt nikogo nie ma i nie miał). Nie­mniej panowie wolontariusze, z którymi Nika spędzała czas pracy i czas wolny, stawali na drodze sercowym planom Bierzina. Jednak wystarczyło wspomnieć dziewczynie o potrzebie zdobycia doświad­czenia za granicą i od razu znalazło się rozwiązanie. Stas udawał niezadowolonego z jej wyjazdu, a naprawdę triumfował. Przez rok więź Niki z otoczeniem osłabnie, a tymczasem on będzie ją od­wiedzał. Z nudów i z braku głębszych znajomości (staruszkowie się nie liczą) sama zacznie się do niego garnąć – zadziała prawo zachowania masy: jeśli gdzieś ubędzie materii, to przybędzie jej w innym miejscu.

W tym wariancie wszystko się świetnie rymowało. „Pory Roku” Stas od dawna miał na liście aktywów; Nika kiedyś uczyła się fran­cuskiego; staż pomoże jej w karierze zawodowej; a poza tym Nor­mandia nie jest zbyt daleko. Jeśli do tego momentu Bierzin miał wątpliwości, czy wzorować się na systemie amerykańskim, czy fran­cuskim, to teraz je rozstrzygnął. Oczywiście, że francuskim. W dal­szej perspektywie lepiej przystaje do rosyjskich realiów, bo zakłada dużą rolę państwa. I też się rymuje – zwłaszcza jeśli w przysźłości będziemy walczyć o pełny monopol w rodzaju kolei albo Gazpromu.

Prawdziwy wymiar swoich planów Stas ujawniał Nice stopniowo. Kobiety instynktownie obawiają się gigantyzmu, lecz zarazem ce­nią w mężczyznach rozmach.

Czego jak czego, ale rozmachu planom Bierzina nie brakowało.

Takie jak Nika nie wybaczają kłamstwa, dlatego był z nią szczery, jednak nie wprowadzał jej we wszystkie szczegóły. Po co na przykład ma znać okoliczności wydatków na „środki smarujące”, bez których w Rosji żadna sprawa nie przejdzie przez oficjalne instancje?

Również nie było sensu opowiadać Nice o subprojekcie „Kon­kurent”. Przewidując zbliżające się problemy z przepisami antymonopolistycznymi, Bierzin tworzył nową fundację, mającą uruchomić alternatywny system domów opieki według wzorców amerykań­skich. Ze obie rośliny będą wyrastały ze wspólnego korzenia, nikt, nawet Nika, wiedzieć nie musi. W przyszłości, kiedy państwo weź­mie projekt pod swoje skrzydła, obie jego odnogi się połączą, a pre­zesem zarządu zostanie Stanisław Bierzin. Do tego czasu wejdzie już do ekstraklasy – pod względem społecznym i finansowym. Aku­rat będzie miał około czterdziestu pięciu lat, tyle ile trzeba.

Obliczenia i rachunki miał tip-top, ale w praktyce szło marnie. Nie z Projektem (ten rozwijał się według planów), tylko z Niką. Stas sam był temu winien – czasami nad sobą nie panował, z właś­ciwego tonu przechodził na kategorycznie zabronione szczebio­tanie i wszystko psuł. Jak w piosence: , ydnd then Igo and spoil it all by saying something stupid like »I loveyou«”. Ale jak tu się powstrzy­mać, skoro okropnie tęsknił, nagle ma ją obok siebie, kręcone włosy pachną świeżością, a oczy... Jednak kiedy tylko popuszczał cugli i próbował przejść na ton osobisty, Nika od razu rzucała mu zimne spojrzenie. Na razie Stas nie mógł zbliżać się na odległość strzału. Za wcześnie.

Dlatego ustanowił ścisłe reguły: widywać ją nie częściej niż raz w miesiącu i koniecznie z jakiegoś ważnego powodu. Podczas spot­kań nie wgapiać się i odpuścić sobie lirykę. Tę twierdzę można było zdobyć tylko długim oblężeniem i koncentracją sił.

Kilka tygodni wcześniej, kiedy gniotła go tęsknota pomiędzy wyjazdami do „Pór Roku”, wypadły jego urodziny. I wymyślił dla siebie ekstra prezent. Poleciał do Normandii poza kolejką.

Dotrzymał danego sobie przyrzeczenia. Nie pokazał się Nice na oczy. Wieczorem poszedł do parku z porządną lornetką, jak agent Jack Bauer z serialu 24godziny. Przypomniał sobie dzieciństwo na daczy i wlazł na dąb, naprzeciwko jej pokoju. W oknie nie było za­słon, bo po co na drugim piętrze?

Patrzył, jak Nika czyta książkę, pije herbatę i je ciastka. Czatuje z kimś na komputerze. Cały tyłek sobie odcisnął, ale z miejsca się nie ruszył. Kiedy przed snem przebrała się w szlafrok, Stasowi zro­biło się gorąco. Okno w łazience też nie miało zasłonki, ale chwała Bogu kabina prysznicowa była z matowego szkła, inaczej na pewno zleciałby z gałęzi.

Położyła się, zgasiła światło. Jednak lornetka miała też funkcję noktowizora i Bierzin kontynuował obserwację. Nie było specjal­nie na co patrzeć – leży człowiek i leży, ale Stas wyobrażał sobie, jak kiedyś będą kłaść się do łóżka razem. Nawet nie myślał o seksie, tylko tak, po prostu. Powie jej dobranoc, przewróci się na bok i za­mknie oczy, jakby spał, ale w rzeczywistości będzie czekał. I kiedy Nika zacznie głęboko i równo oddychać, Stas uniesie się na łokciu i będzie na nią patrzeć. Za dnia nie należy bez przerwy kobiecie de­monstrować, jak bardzo się kocha, bo to ją osłabia. Ale nocą, kiedy nie widzi, można patrzeć do woli. Jemu się to nigdy nie znudzi. Na głupim dębie siedział godzinę, gapiąc się na jej łóżko, a oprócz po­duszki i pięknych włosów niczego przecież nie widział.

Po północy Nika nagle odrzuciła kołdrę, po czym wstała. Na gołe ciało zarzuciła szlafrok i wyszła z pokoju.

Stas znowu pokrył się potem, tym razem zimnym.

Co się dzieje? Do kogo wyprawiła się w środku nocy w negliżu? Bierzin miał na oku jednego mydłka, dyrektora ośrodka – starego kocura, siwowłosego bel ami ze złotym łańcuchem na szyi.

Jednak niedługo się dręczył.

W oknach sąsiedniego pokoju, gdzie leżała sparaliżowana sta­rucha, zamigotał słaby odblask – drzwi się uchyliły.

Bierzin czym prędzej skierował tam lornetkę.

Zobaczył, że Nika powoli przeszła przez pokój, mówiąc albo szepcząc coś do mumii, zatrzymała się przy framudze okna i za­stygła. W pięćdziesięciokrotnym powiększeniu zdawało się, że jest dwa kroki od Stasa i patrzy prosto na niego. Jej oczy w ciemności były większe niż zwykle i migotały. Pewnie dzięki światłu księżyca jaśniała jak neonowa reklama.

Patrzyli tak na siebie przez piętnaście minut, dopóki Nika nie wróciła do łóżka. Bierzin jeszcze nigdy nie dostał tak superfajnego prezentu na urodziny.

 

* * *

 

Tym razem przyjechał według grafiku. Nika od pewnego czasu śledziła, jak często Bierzin się u niej pojawia, chociaż pilnował, żeby nie zdarzało się to równo co trzydzieści dni. Zawsze miał przy tym jakiś wiarygodny pretekst, jednak Nika żartem nazywała te wizyty „inspekcjami”. Chyba naprawdę uważała, że traktuje ją wyłącznie jak inwestycję. Dobrze, Stas nie miał nic przeciwko. W dodatku ją podpuszczał – dokładnie wypytywał, czego się w ostatnim miesią­cu nauczyła i co z tego może się im potem przydać.

Miłość miłością, ale oprócz tego Nika jako pracownik była czystym złotem. Już w czasie poprzedniego pobytu Stas pomyślał, że o francuskim domu opieki dowiedziała się już wszystkiego, co trzeba. Mogłaby wrócić do Moskwy. Wyobraził sobie, jak codzien­nie będą się spotykać, i nie wytrzymał, zaczął namawiać ją na za­kończenie stażu.

Ale z Niką nie było żartów. Powiedziała: „Postanowiłam spędzić tu cały rok, więc tak będzie. Zrozum, to poważna sprawa, na pewne rzeczy nie wystarczy patrzeć powierzchownie. Trzeba je przeżyć”. Po czym wygłosiła całą mowę. Wszystko rozumie w kwestiach organizacyjno-technicznych i materialnych, ale dręczy ją bardziej złożony problem. Okazuje się, że w warunkach komfortu i braku wyzwań u staruszków przyspieszają procesy degeneracyjne mózgu. Jeden rezydent w ciągu pół roku przeniósł się z mieszkania do KANTU, a dwoje innych marnieje w oczach i nie wiadomo, co robić. Trzeba zapoznać się z nowymi metodami profilaktyki alz­heimera. We wrześniu przyjedzie specjalista w tej dziedzinie, na nich jest teraz ogromny popyt, domy opieki czekają w kolejce. Nie wystarczy zapewnić gościom opiekę i uwagę. Należy nauczyć się walczyć z głównym problemem podopiecznych – zanikiem władz umysłowych.

Argumenty były do rzeczy i Stas się zamknął.

Tego dnia zaraz po przyjeździe spytał: jak tam specjalista od alzheimera, pomógł rozwiązać problem? Kiedy Nika odpowiadała, uważnie jej się przyglądał. Jest taka sama czy znowu się zmieniła?

Jasne, że się zmieniła. Prawdziwa kobieta jest jak woda i ogieńniby ta sama, ale nigdy nie jednakowa, ciągle się przeistacza i nie ma nic bardziej wciągającego niż obserwowanie tego procesu.

Złagodniała. Może jednak się stęskniła?

Pozbyła się głupiej bandany. Teraz jej włosy lśnią jak pióra Og­nistego Ptaka (banalna metafora, ale ostatecznie Bierzin był poetą czynu, a nie słowa).

– Słuchasz mnie? Bo widzę, że gdzieś błądzisz myślami.

– Dlaczego? Słucham. – Powtórzył: – Powiedziałaś, że zdaniem specjalisty im wyższy standard zakładu, tym więcej w nim chorych na alzheimera. Dlatego że rezydenci wkładają niewiele wysiłku w zaspokajanie swoich potrzeb, wszystko za nich robi personel.

– Tak, i to będzie również naszym problemem. Przecież planu­jemy wysoki standard obsługi. Chcesz, żeby po jakimś czasie me­dia rozpętały szum: „W domach opieki Stanisława Bierzina starzy ludzie popadają w marazm szybciej niż w państwowych domach weteranów?”.

Stas od razu złapał, o co chodzi, i spochmurniał.

– Nie, nie chcę. Co robić?

– W przyszłym tygodniu pojadę na seminarium do La Rochelle. Chcę tam porozmawiać z jednym praktykiem, który być może zgo­dzi się pracować w Rosji. Dajesz mi pełnomocnictwo?

– Jasne. O warunkach pogadamy później, byle facet wstępnie się zgodził.

Zauważyła, że zerknął na zegarek.

– Czekasz na telefon?

– Tak, potrzebuję dziesięciu minut. Porozmawiam z kimś i wrócę. Będziesz u siebie?

Dziesięć minut wystarczy aż nadto, żeby skontrolować „drugi element”. A Nika nie musi wiedzieć o tamtej części jego życia.

– Nie, szukaj mnie w świetlicy. Mają tam próbę i obiecałam zajrzeć...

– Dziesięć minut – powtórzył Stas. – Nie więcej.

Odwrócił się, żeby iść do oficyny i odwiedzić starego świra, kiedy nagle on sam wyskoczył zza rogu. Kiedyś już się tak zdarzyło, ale wtedy Stas wziął się w garść. Jednak tym razem nie podołał sytu­acji. Serce nie kowadło i czasami nawala.

Stało się tak po pierwsze, z zaskoczenia, a po drugie, dlatego że nieszczęśnik miał pomalowane wąsy. Cholera wie, jak to robił, nierówno, na ślepo. Paskudnym czarnym kolorem – flamastrem czy atramentem? Pewnie zauważył siwiznę i chciał podretuszo­wać realia.

– Ooo! – wykrzyknął cudak, odsłaniając w uśmiechu żółte zęby. – Czołem, rekrucie! Skąd jesteś, stary byku? Z Moskwy? Ledwo przy­jechałeś, a już się kleisz do jedynej morowej gerli w całym sanato­rium? Jestem Mucha. Daj grabę.

Stas słabo uścisnął jego dłoń, zamrugał i z przerażeniem poczuł, że zaraz popłyną mu łzy.

Na szczęście Nika przyszła z pomocą. Wzięła idiotę pod łokieć, powiedziała coś zabawnego i gdzieś go poprowadziła. Jednak wró­ciła do Bierzina, zanim doprowadził się do ładu.

– Co z tobą? Źle się czujesz?

– Wszystko w porządku.

– Jakie „w porządku”?! Wargi ci drżą i masz łzy w oczach!

Też wzięła go pod rękę, jak nienormalnego, i zaprowadziła pod schody. Od tego gestu Stas zupełnie się rozkleił.

– Ten stary klaun to mój ojczulek – powiedział, uśmiechając się krzywo i ocierając łzy. – Nie mogę patrzeć, co się z nim porobiło... Nie uwierzysz, kiedyś był dla mnie jak... No, wiadomo, jak ojciec. A teraz, kurka wodna, wąsy sobie flamastrem maluje...

Patrzyła na niego tak, że musiał – zresztą teraz już bez różnicy – wszystko jej opowiedzieć.

– Nie bez powodu wysłałem cię tutaj na staż. „Pory Roku” znam od dawna. Ojca tu umieściłem kilka lat temu. Tak że mam dwa po­wody, żeby przyjeżdżać – ciebie i jego.

Myślał: Nika się rozzłości, że jej dotąd o tym nie mówiłem. Ale spytała o co innego:

– Dlaczego nigdy go nie odwiedzasz?

– Odwiedzam. Na kilka minut. Jaki w tym sens? On mnie nie poznaje, a ja za każdym razem, jak go takim widzę...

I znowu załkał. Pieprzone widowisko! Chciał mówić dalej, ale głos się zbuntował.

– Wiesz co – Nika rozejrzała się dookoła – chodźmy do mnie. Spokojnie porozmawiamy.

Jej oczy też napełniły się łzami.

Po drodze na drugie piętro Stas wziął się w garść, ale czuł się parszywie: tyle czasu budował wzajemne relacje, image prawdzi­wego mężczyzny, a teraz wszystko poszło psu w tyłek.

Posadziła go w fotelu jak inwalidę. Przynajmniej tyle, że mu wody nie dała.

– On ma na nazwisko Muchin, a ty Bierzin. Dlaczego? Nawia­sem mówiąc, nawet nie wiem, jak się nazywasz po ojcu.

Stas czuł, że zawalił sprawę, więc ponuro, jak na przesłuchaniu, zaczął udzielać krótkich odpowiedzi.

– Eduardowicz. Nazwisko mam po matce. Była Łotyszką. Zmarła, kiedy miałem dwadzieścia lat. Z Muchina zostałem Bierzinem. Cholera wie, dlaczego. Tak czułem... Bo nie może tak być: był człowiek i nie ma go... Coś powinno pozostać. Przynajmniej na­zwisko. Krótko mówiąc, dziecinada.

Chciał się uśmiechnąć, ale dał spokój. Nika tak na niego patrzyła, że stracił ochotę na sprawianie dobrego wrażenia. Zrozumiał, że musi wszystko wyjaśnić jak trzeba.

– Bardzo ją kochał. To znaczy ojciec. Aż za bardzo. A ona wzięła i umarła. Żeby jeszcze chociaż chorowała, to człowiek zdążyłby się jakoś przyzwyczaić. A ona... Serce się zatrzymało. Pięć minut i ko­niec. Zdarza się. – Nika zaszlochała i było mu już łatwiej opowia­dać. – No i ojczulek się rozjechał na całego. Nie, wtedy jeszcze nie ześwirował, tylko hamulce mu puściły. Rozpił się i rozłajdaczył. Jak byłem młody, to strasznie się na niego wkurzałem, najbardziej za kurwy – wybacz mi mój francuski. – Tutaj Stas jednak zmusił się do uśmiechu, bo Nice po policzkach płynęły łzy, a gdyby mazgaili się na dwa głosy, wyszłoby kompletne Bollywood. – Też dlatego zmieniłem nazwisko. Wyprowadziłem się, rzuciłem studia, zaczą­łem rozkręcać biznes. Kilka lat w ogóle ojca nie widziałem. A tu pewnego dnia dzwonią, że leży na intensywnej terapii. Po pijaku wjechał bryką w mur. Co miałem robić? Jak to się mówi, spełni­łem synowski obowiązek. Tym bardziej że wtedy były już możli­wości finansowe.

– Pamiętam z historii choroby, że miał uraz głowy. To po wy­padku zaczęły się problemy z pamięcią, prawda?

Wyjątkowa dziewczyna nawet płacze wyjątkowo. Łzy płyną, a twarz pozostaje niewzruszona, głos nie drży.

– Tak. Zrobił się taki jak teraz. Nic nie pamięta. Nikogo nie po­znaje. Najpierw myślałem, że się wygłupia. Zdiagnozowali zespół Korsakowa. Na pamięć się nauczyłem: „U podstaw choroby leży rozkład neuronów w ciałach suteczkowatych, wywołany chronicz­nym nadużywaniem alkoholu oraz urazem mózgu”. A profesor mi potem wyjaśnił, że to się też nazywa „amnezja histeryczna” albo „fuga psychogenna”. U ojca mózg zablokował wszystkie wspomnie­nia związane z przyczyną szoku, czyli z matką. Poznali się w sie­demdziesiątym trzecim, kiedy dorabiała na wakacjach w sanato­rium Dzintars, a on przyjechał na wczasy. I tatuś utknął w czasie. Jak mucha w bursztynie.

Nika nie zrozumiała żartu.

– Łotewskie „dzintars” znaczy „bursztyn”. A Muchą go nazy­wali, kiedy był młody.

Na próżno Stas łudził się, że ma cały wstyd za sobą. Dlatego, że Nika nagle pochyliła się nad nim, objęła za szyję, przyciągnęła do sie­bie jego głowę i pocałowała w czoło. W tym momencie jakby puścił wał przeciwpowodziowy. Żelazny Bierzin wybuchnął takim płaczem, że aż zaczęło mu cieknąć z nosa. Płacze i mówi sobie: „Pieprzony poeto, teraz już się pogrążyłeś na dobre. Wypuściłeś Ognistego Ptaka. Tatuś – świr, a synek – histeryk i mazgaj. Wcześniej nie byłeś jej po­trzebny, a teraz to już w ogóle zapomnij”. Od tych myśli łzy lały mu się jeszcze większym strumieniem.

– Co mnie całujesz w czoło jak nieboszczyka...

Chciał się odsunąć, podniósł twarz, popatrzył na Nikę – i się zamknął.

Więcej nic nie mówili.

Pocałowała go w usta. Miał zimne wargi, a ona – gorące, więc i jemu zrobiło się gorąco.

Stas się przeraził. Jakie zamroczenie ją nagle ogarnęło? Na pewno chwilowe. Zawsze trudno zrozumieć, co się z nią dzieje.

I czym prędzej zaczął ją obejmować, gładzić i całować. Żeby za­garnąć dla siebie jak najwięcej, póki woda nie opadnie.

Ale nie odepchnęła go. Przestał się miotać i wszystko poszło dobrze. Tyle że Stas, już po wszystkim, nadal się bał. Leżał obok niej w łóżku i czekał, aż Nika się opamięta i rozpłacze albo powie coś z goryczą – jak w starej powieści czy w filmie Anna Karenina po scenie pierwszego grzechu.

Wyglądała tak, że można było oczekiwać po niej czegoś podob­nego: oczy miała zamknięte i jakby czemuś się w skupieniu przy­słuchiwała.

Ale spojrzała na jego bezradną minę i się roześmiała.

– Bądź spokojny – szepnęła. – Wszystko w porządku. Krew się polała, ale nikt nie umarł.

O co jej chodziło i czemu się śmiała, Bierzin nie wiedział, ale podniosło go to na duchu.

Spoglądał na nią i myślał.

Najpierw: „Kobieta-zagadka, na rozwiązywanie której nie szkoda całego życia, nawet jeśli nie rozwiąże się jej do końca”.

A potem: „Człowiekjest jednak niewdzięczną świnią. Zdarzyło się to, o czym marzyłem jak o nieosiągalnym szczęściu, a zamiast szczęścia czuję strach. Dlatego że nie wiadomo, czym na nie zasłu­żyłem, i skoro tak, to równie łatwo mogę je stracić”.

Dopiero teraz Stas coś sobie uświadomił.

Szczęście tym różni się od zarobków albo dochodu, że na szczęś­cie się nie zasługuje. Ono jest, pieprzony dupku, darem od losu.

 



Date: 2015-12-18; view: 635


<== previous page | next page ==>
Babcia pszczoła z miodem przyszła | Alexandrine. Koniec życia
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.025 sec.)