Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra. Początek drogi 1 page

 

Prawie nie słucham Piętaszka. W przemowie pracownika me­dycyny, którą monotonnie czyta mój więzienny anioł, nie ma dla mnie nic ciekawego. Popularne stwierdzenia, ogólnie znane fakty. Przysypiam. Nie z uporządkowanego skarbca pamięci, lecz z mętnej otchłani sennych widziadeł wypływają chaotyczne obrazy. Harbin miesza się z Piotrogrodem, Sungari z Newą, pojawiają się rozma­zane twarze i dochodzą głuche dźwięki.

Nagle z mglistego huku treści wydobywa się wyraźnie japońskie imię: Saburo. Nie wiem, skąd nagle się wzięło. Może podrzuciła je gasnącej świadomości pamięć – jak rzuca się chrust w gasnące og­nisko, żeby jeszcze płonęło. Mój mózg najwyraźniej nie chce roz­stawać się z latem trzydziestego drugiego roku. Co począć.

Zagasłe światło rozpala się, rozprasza się senny zmierzch. Już nie śpię. Powtarzam w myślach: Saburo, Saburo.

To bardzo popularne w Japonii imię. Niezbyt poetyckie – znaczy „trzeci syn”. Saburow mówił, że jego ojciec był wojskowym i cenił prostotę. Najstarszego syna nazwał Ichirö – „Pierwszy Syn”, ko­lejnego Jirö – „Drugi Syn”, a jemu przypadł w udziale numer trzy.

Nikt z Rosjan nie nazywał go inaczej niż Saburow. Zresztą sam tak się przedstawiał. Saburo-Saburow był jak na Japończyka bar­dzo wysoki, z regularnymi, nieco zimnymi rysami twarzy i nie po azjatycku wydatnym nosem. Zawsze uprzejmy, ubrany bez zarzutu, oszczędny w słowach. Na jego wizytówce po rosyjsku i po angiel­sku widniało: „Saburo Ooe, kapitan Sztabu Generalnego Armii Cesarskiej”. Wyjaśniał mi, co znaczy jego nazwisko, nawet pisał je po japońsku, ale zapomniałam. „Wielka Rzeka” albo „Wielkie Je­zioro” – w każdym razie coś dużego i mokrego. Po rosyjsku Saburow mówił tak, że chodziły słuchy, jakoby nie był Japończykiem, tylko kazańskim Tatarem. Ale ja wiedziałam, że jest potomkiem starego samurajskiego rodu, a rosyjskiego nauczył się jeszcze w dzieciństwie. Jego ojciec przed wojną został przedstawicielem wojennym w Pe­tersburgu i Saburow kilka lat uczył się w Szkole Świętego Piotra, do której posyłało swoje dzieci wielu zagranicznych dyplomatów.

Myślę, że darzyłam go pewnym uczuciem, chociaż nie chcia­łam się do tego przed sobą przyznać. Intrygował mnie, lubiłam jego towarzystwo, ale swoje zainteresowanie nim tłumaczyłam przyczynami czysto antropokulturowymi. Wydawał mi się osobą wybitną, praobrazem przyszłości człowieczeństwa: był wcieleniem japońskiego ducha, wzbogaconego europejskim wychowaniem i wykształceniem; amfibią swobodnie poruszającą się na twardym gruncie Zachodu i wodnym żywiole Wschodu.



Chciałam stać się taką amfibią, dlatego uczyłam się chińskiego. Z przyjemnością wyobrażałam sobie, że nie jestem Saburowowi obojętna i pewnego dnia mi się oświadczy. Być może zgodziłabym się zostać jego żoną i wydać na świat pewną liczbę przedstawicieli nowej rasy euroazjatyckiej.

Teraz jednak świetnie rozumiem, czym tak naprawdę impono­wał Sandrze japoński oficer. W końcu spotkała mężczyznę, który nie ustępował jej siłą charakteru.

Co należało do obowiązków służbowych kapitana Ooe, dokład­nie nie wiedziałam. Wojskowego munduru nigdy nie nosił, na ogół otaczał się Rosjanami. Zapewne wchodził w skład operacyjnego albo politycznego oddziału sztabu Armii Kwantuńskiej, gdzie od­powiadał za kontakty z kręgami emigracyjnymi, które mogły być użyteczne dla jego kraju. W każdym razie w Harbinie był wpły­wową figurą, otoczoną nimbem tajemniczości. Ta aura przyciągała mnie i fascynowała. Pochlebiało mi, że taki człowiek okazuje mi zainteresowanie. Na żadne uwodzenie ani tym bardziej flirty Sabu­row sobie nie pozwalał. Przeciwnie, zawsze zachowywał się popraw­nie i poważnie, ale kilka razy poczułam na sobie jego intensywne, jakby badawcze spojrzenie i wydawało mi się, że dostrzegam w nim skrzętnie ukrywaną, powściąganą żądzę. Mogłam się mylić – w ta­kich sprawach zupełnie nie miałam doświadczenia. Nie miałam wątpliwości co do jednego: z żadnym Rosjaninem nie rozmawiał tak szczerze jak ze mną – ani z mężczyznami, ani z kobietami. Ja też byłam wobec niego bardziej szczera niż wobec kogokolwiek innego.

Kiedy w moim życiu znowu pojawił się Dawid, przestałam do­ciekać, co może oznaczać spojrzenie, którym od czasu do czasu strzelał we mnie Saburow. Przestałam marzyć o wspólnej produkcji przedstawicieli nowej rasy. Było mi wygodnie sądzić, że jesteśmy po prostu współpracownikami i przyjaciółmi. A w mojej sytuacji przyjaciel był mi po prostu niezbędny.

Cały czas myślałam o Dawidzie i mogłabym w kółko o nim opowiadać. Ale komu? Przecież nie mamie.

Saburow często zaglądał do redakcji. Piliśmy kawę, omawia­liśmy nowe wiadomości. I za każdym razem, prędzej czy później, rozmowa schodziła na Dawida Kannegisera. Saburow, jakby od niechcenia, pytał: „A jak tam pani piotrogrodzki znajomy?” – i ja ochoczo podchwytywałam temat.

 

Tamta rozmowa zaczęła się podobnie. Siedzieliśmy w redakcji koło wentylatora. Piliśmy japońską herbatę – Saburow twierdził, że to najlepszy środek przeciwko upałom.

– Jak tam pani golden boy? – zapytał. – Nadal nie rozumie, że jest pani najwspanialszą kobietą w Mandżukuo?

– Nie, jest głupi i ślepy. Woli bezmózgie flirciary. Boję się, że mi­liony przejdą mi koło nosa.

Zawsze opowiadałam o Dawidzie w komicznym tonie, wciela­jąc się w rolę łowczyni polującej na bogatego męża. Wydawało mi się, że w ten sposób skutecznie maskuję swoje prawdziwe uczucia.

Saburow podśmiewał się ze mnie, włączał do gry, udzielał mi rad – jakbyśmy wspólnie snuli tę intrygę i w przypadku powodzenia li­czył na swoją dolę.

– To pan jest wszystkiemu winien – poskarżyłam się. – Znajo­mość z tym osobnikiem odnowiłam przez pana. Ile pieniędzy muszę teraz wydawać na stroje, kosmetyki, i wszystko na darmo. Zwrócę się do pana o pokrycie moich wydatków!

Saburow pokornie skłonił głowę:

– Proszę przedstawić rachunek, wszystkie koszta zostaną ure­gulowane.

– Czemu mnie pan zmusił, żebym do niego podeszła – wes­tchnęłam. Zabrzmiało to mniej żartobliwie, niż planowałam.

Nagle Japończyk przestał się uśmiechać. Twarz, zawsze taka spo­kojna, zaczęła wyrażać jakąś wewnętrzną walkę. Umilkłam, patrząc na rozmówcę ze zdziwieniem. Nigdy dotąd go takim nie widziałam.

– Dość, dłużej tak nie mogę. Wstydzę się – powiedział rap­townie i spuścił głowę. – Często jestem zmuszony manipulować ludźmi, wykorzystywać ich jako instrumenty do tych czy innych naszych celów. Ale z panią, Sandro, nie chcę tak postępować. Pro­szę mi wybaczyć.

– Wybaczyć? Ale co?

(Nawet nie zauważyłam, kiedy przełączyłam się na inny poziom. Już nie wspominam rozmowy z Saburowemja przeniosłam się w przeszłość). Wentylator szumi, fale rozgrzanego powietrza roz­wiewają mi grzywkę. Żółtawa skóra Japończyka lśni od potu.

– Sprowokowałem pani kontakt z Kannegiserem – mówi Sabu­row. Jego długie palce nerwowo gładzą blat stołu. – Jak tylko powie­działa pani, że się znacie od dawna, zadziałały nawyki zawodowe...

Rzuca dobrze mi znane spojrzenie spode łba. Nie mogę powie­dzieć, żeby pozostawiało mnie obojętną. W środku robi mi się cie­pło. Nie tak jak dotychczas – słabiej. A w ogóle, co znaczy „ciepło”? Myślę, wciąż jeszcze w tonie komicznym: „Gdyby tak spojrzał na mnie Dawid, spłonęłabym ze szczętem”.

– Pchnął mnie pan do spotkania z Dawidem specjalnie? Zauwa­żyłam, że wciąż się pan o niego dopytuje... –Tak naprawdę dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę. – Ale dlaczego?

Saburow długo milczy, patrzy w bok. Potem, jak często z nim bywa, zaczyna mówić o czymś innym, jakbym nie zadała żadnego pytania. Ale ja znam tę jego manierę i słucham bardzo uważnie.

– Wkrótce czekają nas wielkie zmiany. Nas wszystkich. – Za­tacza ręką krąg. – Mandżurię, Harbin, Rosjan, mnie. To, co teraz powiem, zalicza się do kategorii „ściśle tajne”. Ale ja pani ufam. Przecież jesteśmy po tej samej stronie? – Doczekawszy się mojego skinienia, ciągnie: – Za miesiąc zostanie wyznaczony nowy do­wódca Armii Kwantuńskiej, który już jest nadzwyczajnym i peł­nomocnym ambasadorem w Mandżurii. To generał Muto, mój nauczyciel, opiekun i dobrodziej – po japońsku nazywa się kogoś takiego onshi. Jego ekscelencja jest człowiekiem o rozległych hory­zontach i świetnym znawcą Rosji. Przy takim dowódcy będę mógł zrealizować swoje idee, ciesząc się silnym poparciem z góry...

– Gratuluję rozwoju kariery – rzucam, kiedy Saburow milknie.

Niecierpliwy gest.

– Nie chodzi o karierę. Ten, kto zbytnio zabiega o awans, da­leko nie zajdzie. Ja chcę być jednym z tych, którzy tworzą historię.

Zostało to powiedziane tak spokojnie, z taką godnością, że aż zaparło mi dech. Na mgnienie oka pożałowałam, że pokochałam kogoś innego. Ale serce nie sługa.

– Co ma wspólnego tworzenie historii z Dawidem Kannegiserem? – pytam cicho. – Przecież on jest tylko ważką-trzpiotką jak z bajki Krylowa.

Na myśl przychodzi mi inny obraz: Szczęśliwy Książę Wilde’a, ale celowo zniżam poziom porównania.

– Sądzę, że nietrafnie go pani ocenia, wcale nie jest ważką. Poza tym nie idzie o niego, tylko o jego ojca, Saula Kannegisera. We­dług naszych rachub bankier ten należy do wąskiego kręgu bar­dzo wpływowych osób, z którymi musimy wypracować kontakty oparte na zaufaniu. Jedynym człowiekiem, który może wywrzeć emocjonalny wpływ na Saula, jest jego syn. Chciałem, żeby za­przyjaźniła się pani z Kannegiserem młodszym, i to się pani udało. Teraz powinna pani spowodować, żeby odniósł się do mnie bez uprzedzeń. Nie jak do przedstawiciela armii japońskiej, tylko jak do pani przyjaciela. W końcu jesteśmy nie tylko stronnikami, ale i przyjaciółmi, prawda?

Saburow uśmiecha się – czarująco, z nutą zakłopotania.

„Kochany jest – myślę. – Idealista, poważny i kochany. Czemu jestem taką idiotką?”

– Rozumie pani, Sandro, powierzono mi zadanie o wielkim znaczeniu, wychodzące daleko poza ramy regionu mandżurskiego. Istnieje projekt pod zakodowaną nazwą „Plan Fugu”. Słyszała pani o rybie fugu? Jest bardzo smaczna, ale nieumiejętnie przygotowana staje się trująca. Jad fugu zabija i nie znaleziono na niego odtrutki. Najgorsze, że człowiek zachowuje świadomość do samego końca, ale nic nie może zrobić. Atakuje go całkowity paraliż mięśni, śmierć następuje od powolnego uduszenia... Danie, które chcemy przygo­tować, jest równie niebezpieczne. I równie smaczne.

– Nie rozumiem. O czym pan mówi?

– O kwestii żydowskiej – odpowiada Saburow, w jego wąskich oczach zapalają się brawurowe ogniki.

Mówi długo i z pasją. Najpierw słucham go z uśmiechem nie­dowierzania. Wydaje mi się, że Saburow tylko żartuje, mąci mi w głowie.

(Przewracam stronę, nie czytając jej do końca. I tak na kolejnej bę­dzie to samo. Wysłucham całej przemowy od początku i już nie wyda mi się tak szalona. Powściągana namiętność, którą słychać w głosie Saburowa, nadaje tej fantastycznej idei przejmującą wiarygodność. Koniec końców wszystkie prawdziwie wielkie zamysły z początku wy­dawały się szalone).

Dzień później. Letnia kawiarnia na brzegu Sungari.

Siedzimy we troje. Saburow w rosyjskiej koszuli z haftowanym kołnierzem. Dawid w lnianym garniturze i eleganckiej białej pa­namie. Nad naszymi głowami szumią skrzydła ogromnego elek­trycznego wiatraka w kształcie smoka, ale i tak jest bardzo gorąco. Mam na sobie nową sukienkę na ramiączkach z cudownego japoń­skiego jedwabiu. Przyjemnie mi, że mimo powagi rozmowy męż­czyźni zerkają na moje opalone ramiona. Ale to oczywiście głup­stwa, które zajmują tylko skrawek mojej świadomości. Przepełnia mnie duma. Uczestniczę w rozmowie, która, być może, będzie miała wagę historyczną.

– ...Jednym z punktów zapalnych naszego wieku jest tak zwana kwestia żydowska – Saburow mówi to, co słyszałam już poprzed­niego dnia, z tym że inaczej dobiera słowa. Pewnie dostosowuje się do możliwości słuchacza. Zwykle małomówny, Japończyk potrafi błysnąć elokwencją. – Siła pierwiastka żydowskiego we współczes­nej cywilizacji dała o sobie znać w epokowych wydarzeniach ostat­nich lat. Rosja, antysemickie imperium, upadła i zlała się z Kominternem – organizacją, w kierownictwie której przeważają Żydzi. Finansowo-przemysłowy kapitał wiodącej na świecie amerykańskiej gospodarki również jest w znacznej mierze żydowski. Ale czy to znaczy, że wasz naród odniósł ostateczne zwycięstwo?

Dawid uprzejmie słucha, w odpowiedzi na pytania retoryczne z udawanym namysłem marszczy brwi, a czasami unosi je z kur­tuazyjnym zdziwieniem. Jak mały lord Fauntleroy.

– Nie, nie znaczy – odpowiada samemu sobie Saburow. – W Niemczech Republika Weimarska przeżywa poważny kry­zys. Bardzo szybko do władzy dojdą tam wasi wrogowie. Nastroje antysemickie narastają również w większości innych krajów euro­pejskich. Nasi analitycy twierdzą, że naród żydowski czekają cięż­kie czasy. Może nawet nowy exodus. Dokąd przeniosą się miliony Aszkenazyjczyków? Kto ich przyjmie? Kto przyjdzie im z pomocą?

Na twarzy Dawida rysuje się stosowny do tematu smutek. Wzdycha i wzrusza ramionami.

– Taki naród istnieje – oświadcza Saburow uroczyście. – To my, Japończycy. Antysemityzmu u nas nie ma i nigdy nie było. A poza tym umiemy okazywać wdzięczność. Uważamy to za najważniejszą ludzką cnotę. Pamiętamy, jak w trudnym dla nas czasie, podczas wojny z Rosją, żydowscy magnaci Ameryki udzielili nam kredytu na dwieście milionów dolarów, pomogli w zaopatrzeniu w broń i żywność. Wielki cesarz Meiji nagrodził przyjaciela Japonii pana Jakuba Schiffa Orderem Świętego Skarbu i Orderem Wschodzą­cego Słońca drugiej klasy. Nigdy dotąd żaden cudzoziemiec nie dostąpił takiego zaszczytu. Szanujemy Żydów za wytrwałość, upór i stanowczość – tymi samymi cnotami możemy się pochwalić my, Japończycy.

Dawid znienacka wyprostował plecy i rzucił mi spojrzenie z ukosa. Czyja wyglądam na wytrwałego, upartego i stanowczego? Marszczę brwi, przywołując go do porządku. Czyżby nie rozumiał, jak poważne są te sprawy?

Saburow ciągnie głosem nieco ochrypłym z przejęcia:

– Na kogo innego mogą liczyć Żydzi, kiedy zaczną mieć prob­lemy w Europie? Amerykanie wpuszczą tylko garstkę najbogat­szych. Anglicy nie pozwolą Żydom przenieść się do Palestyny, bo to skłóciłoby Imperium Brytyjskie z Arabami. A może wiążecie jakieś nadzieje ze Związkiem Radzieckim?

Dawid energicznie pokręcił głową.

– I słusznie. Według naszych informacji w radzieckim szefo­stwie toczy się walka pomiędzy skrzydłem kaukaskim a żydowskim, i to ostatnie z wolna przegrywa. Dotarły do nas wieści, że Stalin zaplanował przenieść znaczącą część populacji żydowskiej jak naj­dalej od serca kraju – na Daleki Wschód, gdzie ma powstać spe­cjalna autonomia z centrum w Birobidżanie. Ale jeśli już się wypra­wiać na Daleki Wschód, to lepiej na naszą stronę. My, Japończycy, dopiero co stworzyliśmy nowe państwo Mandżukuo. Posiada ono bogactwa naturalne, żyzne ziemie i jest słabo zaludnione. Stwarza nieograniczone możliwości dla inwestycji i rozwoju. Mój rząd za­pewni Żydom wszelkie gwarancje i przywileje. Niech pan sobie tylko wyobrazi, jakie perspektywy otworzą się dla waszych przed­siębiorców, jeśli otworzą tutaj swoją bazę! Mowa jest nie tylko o Mandżurii. Z tego przyczółka będziemy rządzić Chinami, a póź­niej całą wschodnią Azją. Bez żydowskiego kapitału nie damy rady unieść tego ciężaru. A wy bez naszego wsparcia jesteście skazani na ciężkie straty i ofiary. Twardość samurajskiego miecza połączymy z bezkrwawym żydowskim podbojem ekonomicznym. „Wszystko kupię – powiedziało złoto. Wszystko wezmę – powiedziała szabla”. Razem kupimy wszystko, czego nie damy rady wziąć, i weźmiemy wszystko, czego nie damy rady kupić. Niech pan porozmawia z oj­cem, panie Kannegiser. Przygotuje go. Ja polecę na spotkanie z nim do Szanghaju, kiedy tylko będzie gotów się spotkać. A dokładniej – polecimy razem. Proponuję wam długoterminowe przymierze. Na pierwszym etapie naturalnie nie obejdziemy się bez pomocy pań­skiego ojca. Ale on jest stary, a ja i pan – młodzi. Jutrzejszy świat będzie należał nie do jego pokolenia, tylko do naszego.

Zakończenie przemowy było szczególnie efektowne i wywarło na mnie wielkie wrażenie. Z niepokojem patrzę na Dawida: co powie?

Ale on milczy.

– Co pan o tym sądzi? – pyta Saburow po chwili milczenia. – Czy może potrzebuje pan czasu, żeby wszystko przemyśleć?

– Ach, więc pan skończył? – Dawid przywołuje kelnera. – Nie, dziękuję, nie mam się nad czym zastanawiać. Wszystko to bzdury, panie Ooe. Niech pan o tym zapomni.

Zwraca się do kelnera z promiennym uśmiechem:

– To, co zwykle. Białe martini z wodą sodową, plasterek cytryny i cztery kostki lodu.

Saburowowi drży kącik ust. Już raz widziałam ten grymas i moje serce ściska strach.

 

Było to wiosną. Zasiedziałam się w redakcji, przygotowując nowy numer. Umówiłam się z Saburowem na kolację, ale musiał na mnie poczekać. Kiedy w końcu wyszliśmy, ulice były już wyludnione.

Powiedział, że zna jedną świetną restaurację, która jest otwarta do późna, ale musimy iść kawałek, aż na bulwar nad rzeką.

Z ulicy Nowomiejskiej, gdzie znajdowała się redakcja, poszli­śmy na Policyjną. Za delikatesami „Marusho” skręciliśmy w uliczkę, gdzie płonęły neonowe ognie restauracyjek i czerwone latarnie azja­tyckich barów. Z jednego z nich chwiejnie wyszło dwóch zdrowo wstawionych japońskich młodszych oficerów.

Pierwszy zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół, mlasnął i coś powiedział. Drugi zaniósł się chrapliwym śmiechem palacza, który przeszedł w kaszel. Sądząc po reakcji Saburowa żart dotyczył mo­ich walorów i był wulgarny.

Saburow rzucił jakieś krótkie, świszczące zdanie. Żołnierze podejrzliwie spojrzeli na fircyka w cywilnym płaszczu i kapeluszu. Ochrypły plunął mu pod nogi gęstą żółtą śliną i zamachnął się. Saburowowi drgnął kącik warg. Nawet nie zdążyłam dokładnie zobaczyć, co zrobił. Po prostu dwa razy jakby zatrząsł się w kon­wulsjach i obaj pijacy znaleźli się na chodniku – jeden twarzą do ziemi, drugi na wznak.

– Chodźmy stąd! – krzyknęłam.

– Chwileczkę...

Pochylił się nad znieruchomiałymi ciałami, sięgnął do ich kie­szeni, wyciągnął dokumenty.

– Bardzo mi przykro, Sandro, ale nie mogę pani towarzyszyć – powiedział mrocznie Saburow, nie patrząc na mnie. – Muszę oddać tych szubrawców w ręce żandarmów. Oni hańbią armię cesarską. Proszę mi wybaczyć. Bardzo mi wstyd.

 

Wspominam ten incydent i czekam, aż obrażony lekkomyślnoś­cią Dawida Saburow przejdzie do ataku. Wstaję z krzesła, gotowa rzucić się Dawidowi na pomoc.

Jednak Saburow jest bardzo opanowany.

– Skoro bzdury, to bzdury – mówi spokojnym głosem. – Do widzenia. Muszę państwa opuścić.

Wstaje, kłania się tylko mnie. Odwraca się i odchodzi.

Naskakuję na Dawida:

– Oszalałeś? Z nim nie można tak rozmawiać!

– A jak mam rozmawiać z tym idiotą? Ty też dobra jesteś. „Ach, kapitan Ooe, taki wielki umysł, taka ważna rozmowa!” Beł­kot i majaki. – Dawid wzrusza ramionami. – Naczytali się japoń­scy stratedzy bzdur. Wiesz, wszyscy, którzy mają bzika na punkcie kwestii żydowskiej, to niepoprawni romantycy. I antysemici, i sy­joniści, i talmudyści. Żydzi są najgorsi! Nie, Żydzi są najpiękniejsi! Oni zgubią świat! Nie, oni zbawią świat! A tak naprawdę Żydzi są takimi samymi bałwanami jak wszyscy inni. Tatko ma wchodzić w skład wszechmocnego Sanhedrynu? Przecież to śmieszne. On za każdy grosz zagryzie konkurenta, choćby tamten był nie wiem jak bardzo Żydem. Wszyscy bankierzy są tacy, inaczej by nie prze­trwali. Kapitał, Sandroczko, nie ma narodowości. Zapamiętaj to sobie. – Z ważną miną uniósł palec i mrugnął. – A Jakuba Schiffa, ten „święty skarb”, spotkałem w Nowym Jorku. Śmieszny staruszek, przechwala się na prawo i lewo, jak to zemścił się na carze Miko­łajku za pogrom kiszyniowski.

– Zamiast mnie, lepiej byś to powiedział kapitanowi Ooe – mó­wię ze złością. – Nie jest idiotą, wszystko by zrozumiał. Niepotrzeb­nie obraziłeś człowieka.

– Jaki z niego człowiek? Krzykacz jeden. Ooooe. Skórka po­marańczowa. Merci.

(Ostatnie słowo skierował do kelnera, który przyniósł koktajl).

Dziwię się nieoczekiwanemu porównaniu:

– Skórka pomarańczowa?

– Japończycy cierpią na chorobę narodową: mundur tak przy­rasta im do ciała, że staje się ich skórą. Nie ma munduru – nie ma człowieka. Czy możesz sobie wyobrazić tego swojego krzykacza w oderwaniu od tajnych misji i stopnia kapitana, po prostu jako człowieka? Właśnie o to mi chodzi. Skórka jest, tylko pomarańczy w środku nie ma...

Chcę coś powiedzieć w obronie Saburowa, ale milczę. Bo tak naprawdę co to za człowiek? Nie mam pojęcia.

(Podobna sytuacja wydarzy się potem jeszcze raz. Dawid umiał wi­dzieć ludzi i wydarzenia w prostszy sposób i bardziej całościowo niż ja. Nie rozpraszały go drugoplanowe szczegóły, skupiał się na tym, co najważniejsze. Ta zdolność nie miała charakteru racjonalnego, lecz in­tuicyjny. Dopiero teraz przyszła mi do głowy myśl, którą zostawię do późniejszej analizy. Być może Dawid był mężczyzną z kobiecą duszą, a ja kobietą z psychiką i emocjami mężczyzny. To by wiele wyjaśniało).

Kolejny ważny dzień tamtego lata.

Widzę przed sobą kalendarz z odrywanymi kartkami harbińskiego wydawnictwa „Promień” – właśnie zerwałam jedną z nich. Na obrazku widnieje jeździec z czarnym krzyżem na białym płaszczu.

26 lipca, piątek. Rocznica założenia przez krzyżowców Króle­stwa Jerozolimskiego. Dzień świętych męczenników Pankracego i Cyryla.

Dzisiaj są urodziny Dawida, kończy dwadzieścia dziewięć lat. Zostałam zaproszona na bankiet do Klubu Jachtowego – z „rau­tem jazzowym”, przejażdżkami na łódkach i barbecue (nowa moda z Ameryki), na wieczór zapowiedziano pokaz chińskich fajerwer­ków. W zaproszeniu napisano: „Strój nieformalny, u dam mile wi­dziane odkryte ramiona i plecy, na wypadek ognia piekielnego na­leży zaopatrzyć się w stroje kąpielowe”.

Stoję przed lustrem w nowym białym stroju kąpielowym, przy­glądam się sobie ponuro. Mam oszałamiającą figurę (jadowicie mamroczę: „osza-ła-mia-jącą”), re-wela-cyjnie pływam i nieee-samowicie skaczę z wieży. Na tle chuderlawych, wymoczkowatych przyjaciółeczek Dawida będę wyglądać jak bogini. W rozmowie na każdy mniej czy więcej konkretny temat każdą z tych lalek zagnę z kretesem. A i tak nie ma dla mnie nadziei. Z połową panienek, które przyjdą mu złożyć życzenia urodzinowe, zdążył już „wdać się w amory” – lekko, przyjemnie i bez zobowiązań. Wiem to od sa­mego Dawida, mówi mi o wszystkim. Po przyjacielsku. Dlatego że, drodzy państwo, „kochanek ma dużo, a przyjaciółkę tylko jedną”. Kiedy mi to powtarza, jestem gotowa wybuchnąć. Albo rozkwasić mu tę jego śliczną fizjonomię.


Date: 2015-12-18; view: 539


<== previous page | next page ==>
Fundamentalne zagadnienia z zakresu profilaktyki choroby alzheimera | Sandra. Początek drogi 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)