Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra. Początek drogi 2 page

Wczoraj siedzieliśmy w koktajl-barze hotelu Arkadia, a on nagle mówi:

– Słuchaj, Sandrinella, nigdy cię o to nie pytam, ale jak ci się wiedzie z kochankami? Teraz nikogo nie masz, to widzę. A wcześ­niej? – Mruga szelmowsko. – Nie zdziwię się, jeśli jesteś dziewicą. Przyznaj się, pewna siebie Sandro, przywódczyni amazonek, jesteś niezerwanym kwiatkiem? – Roześmiał się, bardzo zadowolony z mojej reakcji. – Nie, to by było komiczne! Powiedz, przecież je­steśmy przyjaciółmi!

Próbowałam zdobyć się na pogardliwy uśmiech:

– Żartujesz? Mam dwadzieścia siedem lat. Po prostu nie prze­chwalam się swoimi romansami, w odróżnieniu od ciebie.

Dobrze się złożyło, że poszliśmy na lampkę martini właśnie do Arkadii. Dzięki temu mogłam rzucić znaczące spojrzenie na naguskę z łukiem.

– Ach tak, zapomniałem o włoskim Casanovie – Dawid trzepnął się dłonią w czoło i zmienił temat.

Jednak od wczoraj chodzę przybita i potwornie cierpię. W nocy prawie nie zmrużyłam oka. Cholerne dziewictwo dręczyło mnie, zdawało się wstydliwym kalectwem. Gdybym tylko potrafiła, od­dałabym się pierwszemu lepszemu!

Nie, doprawdy, co za wstyd! Mam już dwadzieścia siedem lat, a nie znalazł się ani jeden mężczyzna, który pokusiłby się na moje tak zwane wdzięki...

(Nigdy nie rozumiałam, jak ludzie mogą odczuwać nostalgię za młodością. Wspominając siebie z tamtych czasów, najczęściej doznaję przykrości, a bywa, że i palącego wstydu. Jakbym, mając trzynaście lat, nie była jeszcze sobą, tylko dopiero jedną dziesiątą siebie, a mając dwa­dzieścia siedem – najwyżej ćwiartką. Nawet znajdując się w obecnym beznadziejnym stanie, jestem lepsza i pełniejsza, niż byłam dwadzieścia, czterdzieści, albo osiemdziesiąt lat temu. Inaczej zresztą być nie powinno. Ile wartjest człowiek, który w miarę upływu czasu staje się gorszy, słab­szy i bardziej nudny?)

Mam pomysł. Tak szalony, że przyprawia mnie o zawrót głowy.

Nie pójdę do Klubu Jachtowego przyglądać się, jak on całuje się ze swoimi dziwkami. Sprawię mu wspaniały prezent na urodziny: pozbędę się przeklętego „kwiatka”, na którym Dawidowi i tak nie zależy. Może wtedy się we mnie coś zmieni, Dawid to poczuje i na­sza znajomość potoczy się innym torem.

Jest ktoś, kto traktuje mnie poważnie – również jako kobietę. On jest mi potrzebny.



 

Saburow mieszka na rogu Aptekarskiej, zajmuje luksusowy pokój w hotelu Tokio, gdzie nie przyjmują gości na stałe – tylko ważnych przyjezdnych z Japonii i Changchunu, stolicy Mandżukuo. Przy wejściu należy zgłosić, do kogo się idzie. Ale portier z posta­wą rezerwisty dobrze mnie zna. Tak, mówi, pan Ooe jest u siebie. Widzę, jak dłoń w białej rękawiczce wyciąga się w stronę telefonu i szybko wbiegam na pierwsze piętro. Chcę sprawić Saburowowi niespodziankę.

Nie dziwi mnie, że w południe jest u siebie. Jego hotelowy po­kój pełni funkcję miejsca pracy – i gabinetu, i biura.

Kiedy krótko, jak swój, stukam delikatnie do drzwi i wcho­dzę, kapitan dopiero sięga po słuchawkę dzwoniącego telefonu. Wiem, że ma zwyczaj czekać, zanim odbierze, tak jakby po dźwięku dzwonka potrafił określić, kto chce z nim rozmawiać. Prawdę mó­wiąc, na biurku stoją dwa aparaty: czarny i brązowy, i kiedy dzwoni brązowy, Saburow odbiera od razu. Kilka razy byłam przy tym obecna, ale rozmowa zawsze odbywała się po japońsku. Czarny te­lefon jest zwyczajny, hotelowy. Saburow widzi mnie, opuszcza rękę i przestaje zwracać na niego uwagę.

– Sandra? – mówi, marszcząc brwi. – Czy coś się stało?

Pyta oficjalnym tonem, ale to mnie nie zniechęca. Po prostu nie jest sam, obok niego siedzi interesant. Ma słomiane włosy i tego samego koloru zaporoskie wąsy, ale oczy tatarskie – podpuchnięte i skośne. Dziwny typ, ale zdarzało mi się tu widzieć jeszcze bar­dziej dziwacznych osobników.

Sądząc po zachowaniu skośnookiego Zaporożca, nie jest wielką figurą. Od razu się zrywa z miejsca, robi kilka kroków do tyłu.

– Później dokończymy – rzuca Saburow, nie patrząc na gościa. Tamten kłania się i znika.

– Co to za Taras Bulba? – pytam.

Wiem, że Saburow odpowie wymijająco, ale wcale mnie nie in­teresują jego tajni agenci. Po prostu chcę zyskać na czasie. Nagle ogarnia mnie strach.

– O czym pani mówi? Nikogo tu nie było. Zdawało się pani.

Uśmiecha się, ale jego wzrok wyraża napięcie. Pewnie wyczuł we mnie coś szczególnego.

A ja rzucam się głową w dół jak z dziesięciometrowej wieży do wody.

– Niech pan posłucha. Nie wiem jak panu, ale mnie się te gry już znudziły. Mam dość ukradkowych namiętnych spojrzeń, półsłó­wek i niedomówień. Nie żyjemy w dziewiętnastym wieku, a ja nie jestem hrabianką Turgieniewa. Jestem młoda i ładna. Pan – młody i przystojny. Od dawna mamy się ku sobie. To może w końcu ze­rwiemy z tą obłudą?

Tak samo jak przy skoku najgorzej jest w chwili odbicia się od podestu i podczas sekundy lotu. Potem przychodzi zetknięcie z wodą – uczucie ulgi i wolności.

Najtrudniejsze za mną. Wszystko zostało powiedziane. Już się nie wstydzę. Chcę tylko jednego: żeby z jego twarzy zniknęło na­pięcie, wziął mnie w objęcia i żeby wszystko potoczyło się jak naj­szybciej. Niech w końcu stanę się prawdziwą kobietą. Wtedy moje życie się odmieni.

Ale Saburow milczy, nie spuszczając ze mnie oczu. Coś w nich pobłyskuje, ale nie namiętność, tylko gorycz i smutek.

– Nieprawda – mówi. – Pani już na mnie nie zależy. Pani zako­chała się w swoim „złotym chłopcu”. A tutaj przyszła pani, żeby mu dokuczyć. Pewnie się pokłóciliście albo coś w tym rodzaju.

Nie do pojęcia – na rzęsach niezłomnego samuraja coś zamigo­tało! Ze złością otarł łzę pięścią.

– Proszę stąd odejść. Sprawia mi pani ból.

W tym momencie wstyd opada na mnie całym swoim gorą­cym i wilgotnym ciężarem. Łzy napływają mi do oczu, odwracam się i wybiegam.

„Idiota, co za idiota!” – mamroczę, schodząc po schodach.

Nie mam na myśli Saburowa, tylko Dawida. Sam jesteś skórką pomarańczową! Pustą kolorową grzechotką. Saburow – to jest człowiek. Boże, czemu jestem taka głupia? Nie, wystarczy. Pora się z nim rozstać. Wóz albo przewóz. Jak najszybciej. Niechby już wszystko naraz...

Postanawiam jednak iść do Klubu Jachtowego i odbyć ostateczną rozmowę z Dawidem. Szlachetność Saburowa wcale mnie nie wzru­szyła, tylko rozzłościła. Pozostaję dziewicą malgré soi! [15]

Chcę opróżnić kielich poniżenia do dna. Dzisiaj jest najbardziej hańbiący dzień w moim życiu! Serce mi pęka z litości nad sobą. Z przyjemnością wyobrażam sobie, jaka będę odrzucona i podep­tana przez wszystkich.

Za to uczciwa. I wolna.

Powiem Dawidowi całą prawdę! Jeśli jest płytki i bez serca, niech idzie do diabła. A jeśli doceni moją śmiałość, to...

O tym nie pozwolę sobie myśleć, żeby nie zboczyć z drogi mę­czeństwa.

(Ależ byłam głupia! Wiecznie lazłam na oślep przed siebie, przypie­rałam do muru, domagałam się natychmiastowych odpowiedzi. Słonica w składzie porcelany. I na co tłukłam te wszystkie filiżanki i talerze, sama tylko pokaleczyłam się ostrymi odłamkami.

I w żaden sposób nie mogę idiotce pomóc, nic zmienić...)

 

Do Klubu Jachtowego przyjeżdżam wieczorem, kiedy zabawa ma się już ku końcowi. Chcę porozmawiać z solenizantem na osob­ności, a do tego musi być ciemno.

Na brzegu zebrało się sporo gapiów, którzy przyszli popatrzeć na fajerwerki, posłuchać jazzu i zza ogrodzenia podglądać rozrywki wyższych sfer.

Jestem wśród zaproszonych gości. Wchodzę, odprowadzana za­wistnymi spojrzeniami. Idę drewnianą dróżką, jakbym szła na szafot.

Na niebie z hukiem otwiera się kolorowy parasol, po chwili drugi i trzeci. Zaczyna się pokaz fajerwerków.

Zewsząd rozlegają się radosne okrzyki. Powierzchnia wody mieni się barwami tęczy.

Jest. Stoi z wysoką szklanką w dłoni, w towarzystwie trzech damulek. Jedna z nich ma upięty we włosach pióropusz („jak koń w cyrku” – myślę). Druga – głęboko wycięty dekolt. Trzecia stoi tak, że widzę tylko jej plecy obnażone prawie po same pośladki.

– Dawid, możemy porozmawiać?

Widzę, że jest już podpity. Ma tę szczęśliwą cechę, że szybko staje się podchmielony, ale potem bez względu na to, ile –wypije, al­kohol nie uderza mu już do głowy.

Cieszy się, że mnie widzi, czuję to.

– Nareszcie! Już myślałem, że nie przyjdziesz. Zatrzymali cię w redakcji? A gdzie prezent?

Bierze mnie pod rękę i prowadzi na brzeg, gdzie cumują łódki i jachty.

Ognie sztuczne wybuchają jeden po drugim, a każdy inny. Niebo zalewa fala to zieleni, to żółci, to znów szkarłatu. Po wysypie gwiazd pojawia się dziwaczny kwiat, po nim migocący wąż.

– Prezentu nie mam. Zawiódł dostawca... – uśmiecham się kwaśno. – Chcę ci powiedzieć coś ważnego. Gdzie możemy być przez chwilę sami?

– Jak to gdzie? Na wodzie – wesoło odpowiada Dawid.

Wsiadamy do białej łódki. Dawid też jest w bieli. A ja ubrałam się na czarno – przywdziałam żałobę po moim życiu. Z pewnej odległości pewnie się wydaje, że Dawid jest sam i mówi do siebie.

Wiele osób wiosłuje po rzece. Po upalnym dniu na wodzie pa­nuje ożywczy chłód. Zewsząd dochodzą śmiech i krzyki. Z jednej z łódek rozlega się dźwięk patefonu. Wertyński niewyraźnie śpiewa moją ulubioną pieśń o balu u Pana Boga:

 

Lecz się wreszcie ziściły Twoje sny o tym niebie.

Miałaś suknię na sobie, w rękach fiołki i bez.

I dwaj czarni panowie, którzy przyszli po ciebie

W wielkiej czarnej karecie powieźli cię gdzieś. [16]

 

Barwne wybuchy rozświetlają rzekę tak często, że pomiędzy nimi oczy nie zdążają przywyknąć do ciemności. To ślepnę, to znów mrużę oczy od rozbłysków światła.

– Odpłyńmy trochę dalej – proszę.

Łódka wypływa na środek rzeki. Oddalamy się od zgiełku za­bawy. Teraz łódki mijają nas rzadziej i nie są to już goście Da­wida. Przejażdżki po Sungari są o tej porze roku bardzo popularne, zwłaszcza wśród miejscowych Chińczyków. Ich stateczki górują urodą nad europejskimi – zdobią je rzeźbione dzioby, papierowe lampiony i sprytnie wymyślone kabinki.

Zanurzam dłoń w oleiście pobłyskującej wodzie. „Spalę wszystko za sobą i skoczę” – myślę ponuro.

Skarżę się:

– Boże, czy oni przestaną w końcu strzelać? Nie da się roz­mawiać!

Dawid się śmieje:

– Przestaną, ale nie tak szybko. Zamówiłem dwieście dziewięć­dziesiąt ogni, po dziesięć za każdy rok mojego życia. Odpalają pe­tardę co piętnaście sekund, co znaczy, że ta wojna krymska jeszcze trochę potrwa... Ile tego będzie...

– Ponad godzinę. Trudno, porozmawiamy z akompaniamentem.

„Co za efektowne tło dla najbardziej parszywego dnia w moim życiu” – myślę.

(Biedna, głupiutka Sandra, nawet nie wyobraża sobie, co ją czeka – aleja to już wiem i dlatego z każdą chwilą coraz bardziej się boję).

Wygłaszam przygotowany tekst. Podniesionym głosem, z prze­rwami – bardziej niż ciszy pomiędzy wystrzałami wyczekuję ciem­ności miłosiernie ukrywającej osłupiałą twarz Dawida.

(Niechby już prędzej skończył się ten epizod, ciężko go wspominać. Sandra wyznaje miłość takim tonem, jakby oskarżała albo groziła).

Z ciemności wyłania się jakaś złowieszcza czarna charybda. Wy­buch fajerwerku i ulga – to tylko Słoneczna Wyspa. W ciągu dnia ludzie się tu kąpią i opalają, ale teraz jest ciemna i opustoszała, re­stauracje na plaży są wieczorem zamknięte. Prąd rzeki poniósł nas daleko od brzegu.

Dawida przeraziło moje natarcie. Jego zakłopotany wzrok i mil­czenie potwierdzają, że nie wydarzy się cud.

– Czemu jesteś taki spłoszony? – rzucam. – Nie bój się, nie zgwałcę cię. Ani nie utopię. Przecież nie jestem kobietą art nouveaux, sam to mówiłeś. I na tym zakończmy. Po prostu wiosłuj do brzegu, bo inaczej nas zupełnie zniesie.

Po raz pierwszy widzę, żeby Dawid był zbity z tropu.

– Sandra, Saszeńka... Skąd mogłem przypuszczać... – bąka ża­łośnie. – Przecież my od dzieciństwa... Nigdy tak nie patrzyłem na naszą znajomość...

– Nie patrzyłeś i nie patrz! Siedź cicho i wiosłuj, chyba że się zmęczyłeś? To ja będę wiosłować.

(Boże, nie kobieta, tylko buldożer! Dobrze, że mu siłą wioseł nie zabrała).

Dawid zawraca. Z ciemności prosto na nas płynie długa chińska łódka, na dziobie i na rufie ma wygaszone latarnie.

– Ej, ostrożnie! – krzyczę.

Wydaje mi się, że ktoś głucho mówi: „To on!”. A może się prze­słyszałam.

Dżonka nie zbacza, płynie prosto na nas. Na rufie dostrzegam sylwetkę sternika w okrągłej czapce.

– Co robicie? Zderzymy się! – wrzeszczę do niego po chińsku. Pijany czy co?

Coś chrupnęło. W naszą burtę wpijają się haki.

Szarpnięcie.

Łódka chwieje się na boki. O mało nie spadam z siedzenia.

Kolejne szarpnięcie i nasza burta styka się z burtą dżonki.

Cztery czarne ręce wyciągają się po bielejącego w mroku Da­wida. Chwytają go za ramię, za ubranie. Bez trudu, jak worek słomy, wyciągają z siedzenia i wloką w stronę dżonki. Łódka przechyla się, znowu prawie spadam, tym razem na drugą stronę.

Krzyczę, ale mój głos zostaje zagłuszony przez kolejny wystrzał.

W karnawałowym świetle żółto-czerwonych rakiet widzę dwie sterczące do góry białe nogawki – Dawid próbuje walczyć, kopie jednego z czarnych ludzi w głowę, ale zostaje pochwycony przez in­nych. Jest ich cała wataha. Na Dawida coś narzucają. Chyba worek. Dżonka ma nadbudówkę w kształcie małego chińskiego pawilonu: cztery siedzenia, baldachim z materiału. Przez tkaninę prześwieca nieruchoma sylwetka jakiegoś człowieka w czapce z daszkiem.

– Pomocy! – drę się na całe gardło, kiedy ucichają echa wy­strzału. – Bandyci!

Rzeka daleko niesie mój krzyk, ale na brzegu też jest głośno, zabawa trwa.

Robi się ciemno.

Łódka kołysze się na falach.

Ktoś siada naprzeciwko mnie.

W moją pierś uderza twarda pałka. Chwytam ją dłonią.

To nie pałka, tylko długa lufa pistoletu.

Cichy głos odzywa się z silnym chińskim akcentem.

– Twoja kliczi – moja stlela, wypada do woda. Nikt nie słucha, myślą lakieta.

Ma rację. Na wystrzał nikt nie zwróci uwagi.

Zabije mnie!

I nie uratuję Dawida.

– Tu.

Chińczyk podaje mi coś małego, kwadratowego i białego.

Mechanicznie biorę to do ręki.

Złożona kartka.

– Kaltka tata daj.

– Co?

W dżonce szarpanina, jęki, charkot. Chyba zakneblowali Dawida.

Kolejny wystrzał, tym razem biało-zielony.

Przede mną siedzi wychudzony mężczyzna w ciemnej wojskowej kurtce. Ma typową twarz Chińczyka, niemłodą i bardzo spokojną.

– Kaltka tata daj – powtarza i pokazuje na szarpaninę w dżonce. – Jego tata.

– Co? – pytam znowu. – Kim jesteście? Czego chcecie?

– Glupa. My hunhuz. Kaltka tata daj. Lozumie?

Hunhuzi! Chcą dostać za Dawida okup! Rozmawiam z ich do­wódcą. W ręku trzyma mauzera. Czytałam, że u bandytów mauzery są cenione i oznaczają wysoką rangę.

Sungari tonie we mgle.

– Lozumie, glupa?

– Rozumiem...

Hunhuz wstaje, lekko przechodzi na swoją łódkę. Haki zostają odczepione. Zrywam się z miejsca, ale rozkazujący okrzyk zmusza mnie, żebym usiadła.

Kiedy noc rozświetla się ponownie – na niebie rozpada się na cząstki kilka wielkich pomarańczy – dżonka jest już dziesięć me­trów ode mnie. Czerwono-czarna plama szybko znika w mroku.

Chwytam za wiosła, rozpaczliwie płynę ku przystani.

Krzyczę co sił w płucach:

– Pomocy! Dawida porwali hunhuzi! Pomocy!

Na rzece rozlega się warkot motoru. Podczas kolejnego wy­strzału już ich nie widzę.

Wreszcie usłyszano mnie na brzegu. Ludzie zbierają się na po­moście.

Za późno. Porywacze są daleko. A poza tym kto będzie gonił po nocy uzbrojonych po zęby hunhuzów? Na pewno nie goście Dawida Kannegisera.

 

* * *

 

Hunhuzi. U nas, w Mandżurii, dzieci nie straszono Babą Jagą ani wilkiem, co zjadł babcię. „Przyjdzie hunhuz i cię zabierze za Sungari” – słyszały urwisy. Pewnie tak samo na Rusi grożono ma­luchom złym Tatarzynem albo Połowcem.

Słowo „hunhuz” po chińsku znaczy „czerwonobrody”. Praw­dopodobnie dlatego, że w tradycyjnej operze chińskiej czerwona broda jest atrybutem złoczyńcy. Czytałam też, że pierwsi hunhuzi barwili swoje brody na czerwono, żeby ludzie bardziej się ich bali.

Szajki wędrujących rabusiów rozprzestrzeniły się na dzikich i ra­czej bezludnych terenach północnego wschodu w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, kiedy imperium dynastii Qing przeżywało kryzys i każdy gubernator tworzył własne wojsko. Żołnierzy często werbowano przemocą, nie wypłacano im żołdu, marnie karmiono, toteż uciekali razem z powierzoną im bronią. Kiedy Rosjanie zajęli Kraj Nadamurski, hunhuzów było tam tak wielu, że musieli wysłać przeciwko nim całe oddziały wojska. Słynna Straż Kolei Wschodniochińskiej została stworzona przede wszystkim do obrony przed miejscowymi bandytami. Napadali na pociągi, grabili statki pasa­żerskie i mordowali całe wsie.

Dopóki w Harbinie rządził groźny generał Chorwat, hunhuzi nie odważali się napadać na Rosjan. Jednak oprócz szajek koczowni­czych pojawili się hunhuzi miejscy, którzy zajmowali się przemytem towarów, sprzedażą narkotyków, porywaniem kupców chińskich dla okupu albo wymuszaniem od nich haraczu. Ta sieć przestępcza istniała we wszystkich dalekowschodnich miastach, gdzie znajdo­wały się dzielnice chińskie. Rosjan bandyci zostawiali w spokoju, bali się policji kryminalnej, która w czasach Chorwata działała bez zarzutu. Co prawda śledczy nie interesowali się wewnętrznymi kon­fliktami „miejscowej ludności” i właśnie to pozwoliło hunhuzom przetrwać ciężkie czasy. Po roku 1920, kiedy „Szczęśliwa Chor­wacja” zakończyła swój żywot, a Straż Kolei Wschodniochińskiej i kryminalną policję rozwiązano, dla rozbójników nastały tłuste lata.

Na stepach i w lasach północnej Mandżurii rozpleniły się bandy. Nasza gazeta, mająca dostęp do wszelkich oficjalnych informacji, pisała, że ich ogólna liczba wynosi nie mniej niż sto tysięcy ludzi.

Każdy pociąg, statek, jakakolwiek kolumna transportowa mogły paść ofiarą napadu. Jeśli policji udawało się ująć przestępców, ka­rano ich surowo, ale sytuacja nie zmieniała się na lepsze. Jedyną siłą, przed którą rabusie czuli respekt, byli Japończycy. Dlatego hunhuzi nie tykali poddanych mikado, a nowi gospodarze kraju, podobnie jak wcześniej policja Chorwata, nie uważali czerwonobrodych za poważny problem.

Za to Rosjanom skończył się immunitet. Prawie co tydzień prasa donosiła o nowym porwaniu. Jeśli okup wpłacano bez zwłoki, za­kładnicy szybko odzyskiwali wolność. Zdarzało się jednak, że per­traktacje ciągnęły się miesiącami i wtedy wszyscy z przerażeniem czytali o obciętych uszach i palcach, które dostawali pocztą oporni krewni. Bywało też, że zakładników zabijano – na postrach i z ze­msty na upartych rodzinach.

 

Dalsze kilka stron w książce mojej pamięci jest jakby zachlapane czarnym atramentem, mogę odczytać tylko pojedyncze wersy. Przy­pomina to również wielokrotnie sklejaną taśmę filmową. Przez kil­ka dni żyłam w stanie pomieszania zmysłów. Ani przez chwilę nie mogłam usiedzieć na miejscu. Nie jadłam i nie spałam. Cały ten początkowy, najbardziej przerażający okres mojej lipcowo-sierpniowej epopei zlał się w jedną lepką grudę nieprzerwanego koszmaru.

 

Poszłam na policję.

Zapuszczone pomieszczenie z niską drewnianą przegrodą. Na ścianie portret młodego człowieka w okularach – zwierzchnika po­licji. Inspektor odczytuje kartkę, którą dał mi człowiek z mauzerem. Napisano tam: „300 000. Słowo” – tylko tyle.

– Ooo, duża suma. – Urzędnik z szacunkiem kręci głową. Po rosyjsku mówi mniej więcej tak jak przywódca hunhuzów, dlatego z ulgą przechodzi na chiński. – Trzysta tysięcy juanów! Zwykle żą­dają dwóch, trzech tysięcy. Powyżej dwudziestu jeszcze się nie zda­rzyło. Słowo najwyraźniej wie, że od pana Kannegisera starszego można wydobyć dużo więcej.

– Kto wie? – spytałam.

Chińczyk jest zdziwiony.

– Jak to, nie słyszała pani o szajce, której przywódcą jest czło­wiek o przezwisku Słowo? Przecież to najgroźniejszy z harbińskich przestępców. We wszystkim się orientuje i pozostaje nieuchwytny.

Nie, niewiele wiem o miejskich hunhuzach. Nigdy nie zajmo­wałam się kroniką policyjną i nawet nie zaglądałam do rubryki kryminalnej.

– „Słowo”? Skąd takie przezwisko?

Zwykle przywódcy hunhuzów przybierali groźne i barwne imiona: Czarny Smok, Bezlitosny Miecz, Trujące Żądło.

– Stąd, że ten człowiek zawsze dotrzymuje słowa. Nie zdarzyło się, żeby zabił zakładnika, za którego wniesiono okup. Ale ma su­rowe zasady. Jeśli nie dostanie pieniędzy w ciągu miesiąca, przysyła rodzinie palec. Po kolejnych dwóch tygodniach ucho. A po upły­wie następnego tygodnia zostawia pod drzwiami odrąbaną głowę.

I nigdy się nie targuje. Słowo doskonale wie, kto ile może zapłacić.

 

Biuro harbińskiego oddziału Banku Chińsko-Azjatyckiego.

Zastępca Dawida Gurwicz został wezwany w środku nocy. Z ga­binetu dyrektora można uzyskać połączenie międzynarodowe. Pró­bujemy dodzwonić się do Saula Kannegisera.

Wiem, że tak naprawdę sprawami filii zarządza Gurwicz. Pew­nie w zakres jego obowiązków wchodzą również raporty dla „tatki” o zachowaniu rozpustnego następcy. W każdym razie składający się z sześciu liczb numer Gurwicz podaje telefonistce z pamięci. Telefon powinien zadzwonić w sypialni bankiera.

Czekamy. Słuchawka drży w dłoni niskiego łysego Gurwicza. W drugiej trzepoce kartka z żądaniem okupu.

– Panie dyrektorze, proszę wybaczyć, że pana niepokoję, ale zdarzyło się... nieszczęście.

Przed wymówieniem strasznego słowa zastępca przełyka ślinę.

Mimo że stoję oddalona o kilka kroków, słyszę dochodzące z drugiego końca linii telefonicznej krzyki. Rozróżniam dwa słowa: „mój chłopiec”. Cieknie mi z nosa. Przez te kilka godzin tyle pła­kałam, że nabawiłam się kataru.

– Nie, nie, Dawid Saulowicz żyje! Jak pan mógł tak pomy­śleć? – teraz już Gurwicz sam płacze i krzyczy. – Wszystko z nim w porządku... To znaczy niezupełnie wszystko w porządku... Wi­dzi pan, porwali go hunhuzi. Żądają okupu. Trzysta tysięcy. Chiń­skich dolarów. Halo?


Date: 2015-12-18; view: 549


<== previous page | next page ==>
Sandra. Początek drogi 1 page | Sandra. Początek drogi 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)