Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Saszeńka. Dworzec 8 page

Dawid roześmiał się zaraźliwie, ja też zachichotałam, chociaż tak naprawdę oniemiałam z zachwytu. „Więc o to chodzi – pomy­ślałam. – On jest księciem! Potomkiem najstarszej i najszlachet­niejszej dynastii na świecie!”

– Śmiechu warte. Zawsze byliśmy bogaczami: lokaje, dwa auta, zegarki z wodotryskiem, a teraz chodzimy goli jak święci tureccy – mówił Dawid, kiedy wspinaliśmy się po szerokich i najwyraźniej do niedawna eleganckich, a teraz ciemnych i brudnych schodach. – Nie ma co do gęby włożyć, naprawdę! Wszystko przez nadmierną żydowską przezorność. Tatuś przeprowadził tę, jak to się nazywa, likwidację. I wszystko sprzedał. Gołe ściany zostały. Pieniążki ulo­kował za granicą. Tylko że wyjechać nie zdążyliśmy. Zimą wymie­niliśmy zasłony na mąkę, a wszystkie meble spaliliśmy w piecu. Takiego śmiesznego domu jeszcze nie widziałaś. Żyjemy na kar­tonowych pudłach, wyobrażasz sobie?

Zanosił się śmiechem, naprawdę go to bawiło.

Rzeczywiście, podobnego domu jeszcze nie zdarzyło mi się oglądać. Ale wcale nie wydał mi się śmieszny. Ogromne, ciemne mieszkanie, każdy krok na parkiecie rozbrzmiewał złym echem. Gołe żarówki zwisające z sufitu dawały słabe, złowieszcze światło. „To wielka tajemnica i cud, że w tym ponurym królestwie wyrósł Dawid – taki słoneczny i promienisty” – pomyślałam i uznałam, że w domu koniecznie muszę tę myśl zapisać w dzienniku.

Kiedy w drzwiach pojawił się siwobrody staruszek w okrągłej czarnej jarmułce, zrobiło się naprawdę makabrycznie. Za jego ple­cami, w świetle świec było widać stół zawalony starymi księgami w czekoladowych oprawach.

– Cześć, tato. To jest Aleksandryna. Mieliśmy małą przygodę. Nic strasznego. Gdzie trzymamy jodynę?

– W łazience – odparł starzec, wpatrując się we mnie uporczy­wie. Na moje powitanie nie odpowiedział.

Dawid, pogwizdując, wyszedł na korytarz. Zostaliśmy sami. Mil­czenie staruszka i jego surowe spojrzenie przepełniały mnie strachem.

– Napadli na nas żołnierze, ale ich spłoszyliśmy – powiedzia­łam, żeby przerwać ciszę. Uśmiechnęłam się niemrawo. – Tak się darłam, że się wystraszyli i uciekli...

Przestał się we mnie wpatrywać. Nie spytał, tylko stwierdził z przekonaniem:

– Nie jesteś Żydówką.

– Nie...

Starzec pokiwał głową i ciągnął:



– I oczywiście zakochałaś się w moim pięknym synu? Marzysz, żeby się z nim połączyć, kiedy dorośniecie. – Zamarłam. – Nie zaprzeczaj, ja wszystko widzę. Widzę też, że jesteś bardzo uparta i umiesz walczyć o swoje. Ale w świętej Księdze Dewarim powie­dziano: „Nie będziesz brał ich do domu swego”. Powiem krótko: więcej tu nie przychodź. Nigdy. A mojego chłopca zostaw w spo­koju. Wy żyjecie sobie, a my sobie. To wszystko – wskazał głową na ciemne okno, za którym, jak zwykle tej zimy, rozbrzmiewały dalekie strzały – są wasze gojskie sprawy. I zostawcie nas, Żydów, w spokoju.

Rozmawiał ze mną, trzynastoletnią dziewczynką, jakbym była wszystkiemu winna – rewolucji, rozpadu, chaosu.

Zamiast powiedzieć biednemu pomyleńcowi coś na pociesze­nie, zaczęłam dyskutować. Za bardzo wstrząsnęła mną diabelska przenikliwość staruszka i jego zakaz.

– Jak to „zostawcie nas w spokoju”? – powiedziałam z przeję­ciem. – Przecież w rewolucji bierze udział tylu Żydów! Bez mała to oni wszystko urządzili!

– To nie Żydzi, tylko apikojresy i odszczepieńcy.

Po tych słowach wziął mnie za rękę, doprowadził do wyjścia, popchnął i zatrzasnął drzwi.

Wycierając piekący policzek naderwanym rękawem, powlokłam się do domu. Jutro zaczaję się na Dawida koło szkoły – kolejne przypadkowe spotkanie. Ale co pocznę z jego „tatkiem”?

 

Takich Żydów jak stary Kannegiser jeszcze nie znałam. Wcześ­niej sądziłam, że Żydzi to Rosjanie, tyle że z nierosyjskimi nazwi­skami. Podobnie jak piotrogrodzcy Niemcy albo Polacy. Przed chorobą babci często przyjmowaliśmy gości. Wiedziałam, że ma­kler giełdowy Ter-Osipian jest Ormianinem, a adwokat Echno – Finem. Ci „cudzoziemcy” wyglądali, zachowywali się i rozmawiali tak samo jak wszyscy. Gdyby kiedyś, nie pamiętam już przy jakiej okazji, ojcu nie wypsnęło się, że nasz doktor rodzinny Lew Lwowicz jest Żydem, nigdy by mi to nie przyszło do głowy.

Ale starzec w czarnej czapeczce, który jak zły czarownik wzniósł między mną a Dawidem gruby mur, przeraził mnie i zaciekawił. Miałam przeczucie, że trzeba zbadać naturę jego czarów, inaczej nie da się ich pokonać. I wzięłam się do czytania.

Okazało się, że w sklepikach jest mnóstwo książek o Żydach. Za­częłam wagarować, nie odrabiałam prac domowych, ale na szczęście gimnazjum też się zmieniło: wykładowcy chodzili przerażeni, wielu zniknęło, a w klasie została ledwie połowa dziewczynek.

Do późnej nocy, truchlejąc z mistycznego lęku, czytałam o po­tworze zwanym Golemem, ogólnoświatowym spisku mędrców Syjonu, o wszechmocy żydowskiego kapitału i krwi chrześcijań­skich niemowląt. Wszystko to nie zniechęcało mnie do Żydów – przeciwnie, przyciągało do tego tajemniczego plemienia. Pełne py­chy judejskie nieprzejednanie co do miłosnych związków z gojami mamiło mnie dziwnym urokiem. „Mój ojciec powiedział, że prawo Mojżesza miłować zabrania mi cię – szeptałam z przymkniętymi oczami, kołysząc się w rytm lermontowskich wersów. – Najmilszy, to tylko me serce pociesza, że kocham w godzinie tej złej... Poprzysiągł nam karę i zemstę złowrogą. I ostrza roztoczył się blask. On wyszedł... Kochany, nie wpuszczaj nikogo, bo trwogi i zła nastał czas[10].Wyobrażałam sobie, jak na środku Sadowej leżą nasze zimne trupy, a sta­rzec w swojej ponurej celi zapala świecę ofiarną i po hebrajsku czyta modlitwę Abrahama synobójcy.

Jednak wkrótce wyczytałam, że Żydówką nie trzeba się urodzić – można nią zostać. Ujrzałam płomyczek nadziei. Należy przejść na judaizm, przestrzegać przykazań Tory i tyle!

O, panie Jezu, to jest nie Jezu, a Jahwe! Byłam gotowa nauczyć się na pamięć wszystkich sześciuset trzynastu przykazań Tory i święcie ich przestrzegać, nawet tych najbardziej dziwacznych, na przykład skręcić kark pierworodnemu osiołkowi, jeśli nie został wykupiony, albo przygotować popiół zagadkowej „czerwonej ja­łówki”. Goje, którzy przyjęli „prawo Mojżesza”, nazywani są „ger” i przysługują im wszystkie prawa Żydów. Kobiety objęte są jednym ograniczeniem: nie mogą wychodzić za mąż za kohenów, potom­ków arcykapłana Aarona, ale do diabła z kohenami. Dawid pocho­dzi nie od jakichś tam kapłanów, ale od królów!

Zaczęłam wkuwać Torę po rosyjsku i hebrajsku. Myślałam, że za trzy miesiące, kiedy wszystkie przykazania będę mieć wyryte w głowie, pójdę do pana Kannegisera i powiem, żeby on albo ja­cyś rabini mnie przepytali i uznali za Żydówkę. Nie powinno być to trudniejsze niż zeszłoroczny egzamin z gramatyki cerkiewno-słowiańskiej, który zdałam za trzecim razem.

Kiedy doszłam do zakazu sto czterdziestego piątego, przyszła wiosna, Kannegiserowie zaczęli zbierać się do drogi i wkuwanie straciło sens. W głębi duszy już wcześniej zdawałam sobie sprawę, że z Torą to wszystko głupstwa i fantazje podlotka à la Musia Baszkircewa. Żaden zwariowany palacz świeczek nie będzie mnie, ma­łoletniej idiotki, egzaminował ani nawet słuchał.

 

Nie wiem, dlaczego wszyscy się tak cieszą na myśl o wiośnie. Obrzydliwa pora roku. Śnieg topnieje, biały i czysty świat staje się brudnoszary i niechlujny. Ukazują się śmieci, łajna, ścierwo małych zwierząt – szczurów, kotów, wron. Zostaje obnażone zaropiałe cia­ło ziemi, całe jak gnijący, jedzony przez robactwo trup. Z południa przylatują wrzaskliwe gawrony, a odlatują sympatyczne gile z czer­wonymi brzuszkami. I z czego tu się cieszyć?

(Tak myślę ja, trzynastoletnia dziewczynka, stojąca w brudnej ka­łuży w rozwrzeszczanym, przydworcowym tłumie. Chce mi się płakać i krzyczeć, ale uśmiecham się i milczę).

– ... Tak naprawdę to Niemcy już wygrali wojnę – mówi Dawid z przekonaniem. Kiwam głową. Wygrali to wygrali. – Czytałaś? Przełamali front francusko-angielski. W ciągu trzech dni wzięli siedemset trzydzieści tysięcy jeńców i sześćset dział! Ostrzeliwują Paryż z wielkich armat ze stu wiorst, więc o czym mowa?

– Straszne – uśmiecham się kwaśno.

Niech zwyciężą Niemcy, jeśli tak mu się podoba. Sama się dziwię, że przez tyle czasu ich nienawidziłam. W końcu to cywilizowany naród. Zrobią porządek, wszystkich szarych prostaków zagonią do nor i piwnic, gdzie jest ich miejsce.

Jednak szkoda tracić ostatnie chwile na rozmowy o wojnie i po­lityce. Ach, gdyby tak chociaż na pożegnanie powiedział mi coś czułego. Przechowywałabym w pamięci jego słowa jako jedyną cenną rzecz w moim nieszczęśliwym życiu.

Ale Dawid niczego takiego nie powie, nawet by mu to nie przy­szło do głowy.

Przechodzi do kwestii naszych generałów, którzy ostatecznie zgubią Rosję. Swoją ospałością i nieporadnością, kanibalskimi cią­gotami do szubienicy i nahaja pewnie zrażą do siebie najlepszych obywateli – wybijających się i myślących.

– ... Tatko mówi, że ci idioci przez swoje kretyńskie żydojadztwo pozbawią się poparcia amerykańskiego kapitału żydowskiego, który też nie lubi bolszewików. I kto wówczas da pieniądze na wojnę z Leninem i Trockim?

Znam pewny sposób na przerwanie tej ognistej przemowy.

– Oj, a ja ci coś przyniosłam... – Wyciągam zawiniątka, z jed­nej kieszeni, z drugiej. – Cukier i rodzynki na drogę. A tu jest ka­napka, na teraz.

– Fajnie!

Z jedzenia Dawid cieszy się znacznie bardziej niż z fotografii. Równymi zębami gryzie biały chleb z kiełbasą. Mruga do mnie.

Uśmiecham się z całych sił. Napływające łzy wiercą mnie w nosie.

 

Stanowczo za późno, dopiero dwa tygodnie temu, doznałam objawienia, które pozwoliło mi spotykać się z Dawidem każde­go dnia. Wcześniej moje istnienie składało się z szczęśliwych dni, kiedy z nim rozmawiałam, i ponurych – kiedy nie udawało mi się znaleźć pretekstu do spotkania.

Wiedziałam, że Kannegiserowie wyprzedają ostatnie rzeczy, na­wet z ubrań niewiele im zostało. Zniknął również pamiętny biały szalik. Ale jak każdemu sytemu nie przyszło mi do głowy, że ktoś obok mnie może nie dojadać, a zwłaszcza książę.

Aż tu nagle Dawid, jak zwykle ze śmiechem, powiedział:

– Tatko, mędrzec Syjonu, wyrzucił chleb, który kupiłem za ostat­nie ruble! Dzisiejszy obiad został przełożony na jutrzejszą kolację.

– Wyrzucił chleb? Dlaczego?

– Dlatego że Tora nakazuje na dzień przed Pesach usunąć z domu cały chamec. I teraz mogę sobie łapę ssać.

Wiedziałam już, że chamec to każda zakwaszana potrawa ze zbóż.

– I nie macie nic więcej do jedzenia?

– Wosk z tatusinych świeczek.

Dopiero teraz zauważyłam, jak bardzo Dawid schudł, od kiedy się poznaliśmy. Jego matowa skóra stała się prawie przezroczysta. Okazało się, że cienie pod oczami, które wydawały mi się takie arystokratyczne, mają zupełnie nieromantyczną przyczynę – nie­dojadanie.

„Idiotka, egoistka! – zrugałam się w duchu. – Myślisz tylko o sobie!”

A po chwili mnie olśniło. (Spoglądam na Saszeńkę Kaznaczejewę ze swojego odległego dzisiaj i myślę, że już wtedy posiadała pożyteczny, choć nieco wstydliwy dar czerpania korzyści nawet ze wzniosłych po­rywów duszy).

Tamtego dnia po powrocie do domu obwieściłam rodzicom ko­niec bojkotu.

W lutym ojciec złożył w pracy oświadczenie, że będzie współ­pracował z władzą radziecką, i zobowiązał się „sprzyjać sprawie proletariatu”. W zamian za to jemu i takim jak on zaczęto wydawać racje żywnościowe przydzielane przez Ludowy Komisariat Finan­sów. Zaopatrzenie w żywność było coraz gorsze, a jeśli coś dało się kupić, to po zupełnie zwariowanych cenach. Tymczasem ojciec co tydzień przynosił jakieś jadalne rzeczy: kaszę, olej, słoninę, czasem konserwy. Żyliśmy dostatniej niż wielu innych. To jest oni, rodzice, nie ja. Zasady nie pozwalały mi tykać tych „judaszowych srebrni­ków”. Do ojca przestałam się odzywać. Mamie zapowiedziałam, że będę jeść tylko to, co kupi w sklepie albo na bazarze.

Biedni mama z tatą nie wierzyli swojemu szczęściu, kiedy nagle przeszłam od nienawiści do miłości. Twardy warunek, że odtąd będę jeść w swoim pokoju, został przyjęty bez sprzeciwu.

Już tego samego wieczora wyśledziłam Dawida koło jego domu.

– Masz – powiedziałam nonszalancko, ze śmiechem. – Słonina na waszą żydowską paschę.

Rozwinął papier, przez dłuższą chwilę napawał się zapachem, ale jako prawdziwy książę zapytał:

– A ty?

– Po pierwsze, nie lubię słoniny. Po drugie, my mamy tego dużo. Tatkę zaopatruje dyktatura proletariatu.

Naśladując litościwie-kpiący stosunek Dawida do ojca, swojego zaczęłam nazywać odrażającym słowem „tatko”.

Od tej pory co wieczór przynosiłam mu coś do jedzenia. Po­kornie przyjmował poczęstunek. Z mojego życia zniknęły ciemne dni, pozostały tylko jasne.

 

– O, tatko idzie – mówi Dawid z pełnymi ustami. – Na mnie czas!

Widzę czarnoksiężnika, który skradł moje szczęście. Stoi na stopniach, macha ręką, jakby niewidzialną nicią przyciągał mojego zaczarowanego księcia. Obok niego stoi wąsaty mężczyzna w kepi i niebieskim szynelu. Domyślam się, że to pan Dudka, o którym tyle słyszałam. Z Pragi, dawny handlowy partner „tatka”, jeszcze sprzed wojny. Dostał się do rosyjskiej niewoli, z której Kannegiser senior pomógł mu się wyswobodzić, a teraz ma okazję się od­wdzięczyć. Jest jednym z dowódców w sztabie czechosłowackiego korpusu. Korpus przemieszcza się na Daleki Wschód i kapitan przydzielił Kannegiserów do jednego z eszelonów.

Tak naprawdę Czech nazywał się Dudek albo Doudek, ale Dawid przezwał go „panem Dudką”. Dla mnie to przezwisko nie brzmiało zabawnie, tylko złowieszczo. Żydowski czarodziej zro­zumiał, że sam się ze mną nie upora, i wezwał na pomoc diabelską fujarkę. Rozbrzmiała magiczna melodia i mój jedyny poszedł za nią jak biedne otumanione dziecko z Hameln za mściwym flecistą.

Kiedy sprawa ich wyjazdu została ostatecznie postanowiona, urządziłam w domu straszną scenę. Krzyczałam, zanosiłam się pła­czem, potrząsałam pięściami. Domagałam się, żebyśmy też wyje­chali na wschód, dlatego że wszyscy ludzie uciekają z tego prze­klętego miasta, potępionego kraju, i jeśli rodzice nie dbają o siebie, to niech przynajmniej pomyślą o córce.

Papa zrejterował przed moimi wrzaskami do gabinetu. Mama słuchała z przygnębieniem.

– Może i masz rację – powiedziała, kiedy przeszłam od krzyku do cichego łkania. – Ale co zrobimy z babcią? Jak ją zabierzemy w takim stanie?

– Babcia jest sta-a-ra, a ja mam przed sobą całe ży-y-cie...

Mama cicho spytała:

– To znaczy, że jak się z tatą zestarzejemy, to nas porzucisz? Twoja sprawa. Za nas nie możesz decydować.

I zostałam z moim płaczem sama.

Jak ja ich nienawidziłam! Zwłaszcza babci, która nijak nie chciała umrzeć i ciągnęła mnie za sobą do ziemi, żeby pogrzebać żywcem. Otrułabym ją, gdybym tylko wiedziała jak!

(Na mgnienie oka znowu staję się napastliwym beczącym podrost­kiem, małą lady Makbet mceńskiego powiatu, dla miłości gotową na każdy występek). Ale strona przewraca się i znowu stoję przed dwor­cem na Placu Znamieńskim. Nie czuję nienawiści, tylko rozpacz.

– Pocałujmy się na pożegnanie, jeśli nie masz nic przeciwko – mówi Dawid z drwiną w głosie.

Wyciągam ku niemu usta, ale on cmoka mnie w policzek. Mruga okiem.

– Wszystkiego dobrego, maluchu. Pewnie się więcej nie spotkamy.

Chwyta taczkę ze starymi książkami, pchają w stronę peronów, wesoło pokrzykując: „Rozstąpcie się, dobrzy ludzie!”.

– Bądź szczęśliwy, kochany! – krzyczę za nim.

Dawid nie słyszy, za to ktoś za moimi plecami z ochrypłym re­chotem mówi: „Te, Waśka, słyszał żeś gówniarę?”.

 

Wlokę się, nie wiedząc którędy, ze wzrokiem utkwionym w zie­mię. Topniejący śnieg trzeszczy w takt moich kroków.

Mam tylko trzynaście lat, ale życie się skończyło, przede mną nie ma niczego oprócz smutku, łez i ciemności. I nie mam komu o tym powiedzieć. Nikt mnie nie zrozumie, nie będzie współczuć. Co najwyżej wyśmieją jak ten rechoczący. Mama, rzecz jasna, mnie nie wyśmieje, nawet pożałuje. I na pewno powie coś w rodzaju: „Nie smuć się, wszyscy przez to przechodzą. Czas leczy rany. Za jakiś czas będziesz tę historię wspominać z uśmiechem”. To gorsze niż wyśmiewanie.

W domu idę prosto do swojego pokoju, po drodze rzucam:

– Jutro mam klasówkę z literatury! Będę się uczyć. Proszę mi nie przeszkadzać!

Przez całą godzinę z lupą w ręku badam zdjęcie manifesta­cji. Mam okropną ochotę znaleźć w tłumie mnie i Dawida. O, tu jest jakaś ciemnowłosa łepetyna – jedyna bez czapki. Uznaję, że to on. Chcę ucałować jego głowę, ale moje usta są za duże i całuję kilkadziesiąt głów naraz.

Biorę książkę, tylko dlatego, że leży na stole.

Czytam mechanicznie: litery, słowa, zdania i akapity.

Lampa gaśnie – znowu problemy z elektrycznością. Zapalam świecę. Zapewne pół wieku temu tak samo siedziała wieczorem nad swoim dziennikiem Maria Baszkircewa. Prześlizguję się wzrokiem po tekście, który roi się od wykrzykników.

Nagle coś przykuwa moją uwagę i przechodzi mnie dreszcz. „Jedno mnie napawa lękiem, że za kilka lat będę śmiać się sama z siebie i wyrzucę go z pamięci. Wszystkie te frasunki zdadzą mi się dziecinadą i afektacją. Lecz nie, zaklinam cię, nie zapominaj! Kiedy będziesz czytać te wersy, powróć myślą do czasów minio­nych, wyobraź sobie, że znów masz trzynaście łat, jesteś w Nicei i wszystko dzieje się właśnie teraz! Ze to nadal jest żywe!... Wtedy zrozumiesz!...”

Łzy napływają mi do oczu, kapią na stronicę. Płaczę, nie potra­fię się opanować.

Jest mi nieznośnie przykro, gorzko i wstyd na myśl, że właśnie tak się stanie. Ma rację mama z jej wymyśloną przeze mnie pocie­szającą przemową. Baszkircewa też ma rację: w tym samym dzien­niku, już dorosła, będzie się podśmiewać ze swojej dziecinnej mi­łości do „księcia G.”. Ja też dorosnę, nabiorę rozsądku, zapomnę, poznam innego albo innych, będę drwić z trzynastoletniej głupta­ski, a fotografię wyrzucę.

Klękam i zaczynam się modlić, jak nie modliłam się nawet we wczesnym dzieciństwie.

„Panie Jezu, zaklinam Cię! Spraw, żebym przenigdy niczego nie zapomniała! Żebym nie nabrała rozsądku i nie śmiała się z dawnej siebie! Żebym nigdy nie zdradziła jego ani siebie, ani tej wiosny, ani mojej miłości!”

(Modlitwa została wysłuchana. Minął bez mała wiek, a ja niczego nie zapomniałam. I wcale nie jest mi do śmiechu).


Latem

 



Date: 2015-12-18; view: 569


<== previous page | next page ==>
Saszeńka. Dworzec 7 page | Sandra w mieście, które się przyśniło
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)