Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Saszeńka. Dworzec 7 page

Dzisiejsza dziewczyna z charakterem powiedziałaby: „Zostaw mnie, stara wiedźmo!”. Ale wtedy takie słowa mogłam wymówić tylko w myślach.

W ciągu zaledwie kilku miesięcy wszystko się zmieniło: otacza­jący nas świat, ja, moja rodzina.

Przyszłam na świat jako pierwsze i jedyne dziecko, kiedy rodzice stracili już nadzieję na potomstwo. Zanim obchodziłam trzynaste urodziny, mama prawie osiwiała, tata zdążył się zestarzeć, miał po­nad sześćdziesiąt lat, o babci szkoda wspominać, urodziła się jesz­cze za życia Puszkina. Można powiedzieć, że dopisało jej szczęście. Na nowo stała się dzieckiem, odeszła do odległych czasów i było jej tam dobrze, znacznie lepiej niż nam.

Wiecie, co to jest rewolucja? Rewolucja jest wtedy, kiedy naj­pierw wszyscy biegają z rozgorączkowanymi oczami, zakładają czerwone wstążki i głośno się cieszą. Potem świat zaczyna się roz­padać, coraz szybciej, coraz bardziej straceńczo, i każdy dzień jest gorszy od poprzedniego. Podwórka i ulice pokrywają się śmie­ciami. Towary najpierw drożeją, a potem znikają ze sklepów. Nocą na ulicach słychać krzyki: „Stójkowy! Rabują!”, ale nie ma kto dąć w gwizdek. W czasie jesiennej strzelaniny pod naszą bramą leżał martwy człowiek i przez cały dzień nie miał go kto zabrać – każdy bał się wyjść na ulicę.

Z nadejściem zimy zrobiło się już bardzo dziwnie. Gazety z pu­stymi stronicami, martwe latarnie, z ulic zniknęli zwykli ludzie, zo­stały tylko szare papachy i czarne czapki, i nie chodziło się już po trotuarach, tylko środkiem ulicy. Po domach ludzie szeptali mię­dzy sobą niewiarygodne rzeczy: „Trzeba to przetrzymać, niedługo przyjdą Niemcy i przywrócą porządek”.

Tato zmienił się nie do poznania. Do niedawna był kimś waż­nym, kierownikiem oddziału kredytów i pożyczek w banku, a teraz ani kredytów, ani pożyczek, ani nawet banków, jak mówiono, nie będzie. Mama ciągle płakała i przestała wychodzić z domu.

Gardziłam nimi za tchórzostwo i defetyzm. Latem nawet nie­nawidziłam ich przez jakiś czas, bo chciałam się zaciągnąć do ko­biecego batalionu śmierci. Nakłamałam w punkcie poborowym, że mam siedemnaście lat, i prawie mnie przyjęli – byłam wysoka jak na swój wiek, ale wtedy przylecieli rodzice, pokazali dokumenty i wojskowi przegonili mnie na cztery wiatry.

Kiedy zaczęły się wybory do Zgromadzenia Ustawodawczego, cała nasza klasa podzieliła się na ugrupowania. Ja popierałam eserowców – naturalnie tych prawicowych! Jaka zapanowała radość, kiedy okazało się, że najwięcej głosów zdobyli nasi. Pierwszy praw­dziwy rosyjski parlament był nasz!



Rano 5 stycznia wygłosiłam przed mamą i tatą gorącą przemowę, surowo ich ganiąc za pokładanie nadziei w Niemcach. Zgromadze­nie Ustawodawcze wybrane z woli narodu przywróci w kraju porzą­dek, a jeśli zajdzie potrzeba, wezwie na pomoc sojuszników. Trzeba tylko być obywatelami, a nie bydłem – pokazać zdrajcom rewolu­cji, bolszewikom, że jest nas wielu, że to nasze miasto i nasz kraj!

– Nigdzie nie pójdziesz – powiedział tato żałosnym tonem. – Zabraniam ci! Jesteś jeszcze dzieckiem! Oni będą strzelać!

Roześmiałam się pogardliwie i wydeklamowałam słowa Gor­kiego, który też był po naszej stronie:

– „Pingwin głupi i tchórzliwy w skałach tłuste cielsko chowa!” [9]

Wybiegłam na ulicę po czarnych schodach i tyle mnie widzieli.

 

Kolumny ciągnęły na Pole Marsowe z dziewięciu punktów zbiórki. Od bardzo dawna nie widziałam takiej ilości normalnie ubranych ludzi z normalnymi twarzami. Oprócz inteligentów przy­szli studenci, gimnazjaliści starszych klas, robotnicy – prawdziwi, piotrogrodzcy, a nie zbierane po wsiach głupki i pijacy. Kobiety stawiły się nie mniej licznie niż mężczyźni. Biegałam z miejsca na miejsce, chciałam wszystko zobaczyć, wszędzie zdążyć. „Ale nas dużo – myślałam z radością – to nie prowincja, to miasto Piotrowe, stolica! Nas jest więcej niż bolszewików! Nie bez powodu zdobyli tylko jedną czwartą mandatów! To nasz kraj! Jesteśmy cywilizowa­ni i mądrzy, popieramy wolność i ludzką godność!”

W tłumie mówiono, że w Pałacu Taurydzkim zbierają się de­putowani, ale wielu nie mogło dojechać do Piotrogrodu, dlatego że wszelkie środki transportu wypełnione są do granic możliwości.

Byli i tacy, którzy bali się prowokacji – w końcu nie bez powodu ogłoszono w mieście stan wyjątkowy. Ktoś opowiadał, że Szpalerną zablokowali uzbrojeni marynarze z krążownika „Aurora” i pancer­nika „Republika”, czyli byłego „Piotra Pierwszego”. Jednak kiedy pewien jegomość w binoklach i czapce ze strzyżonego królika strachliwie powiedział: „Żeby tylko te łobuzy nie zaczęły strzelać”, napadli na niego ze wszystkich stron: „Proszę nie siać paniki! Nie­możliwe! Absurd! Bolszewicy to łachudry, ale nie odważą się urzą­dzić krwawej niedzieli!”. Strzyżony królik przytaknął: „Tak, na coś takiego chyba nawet Lenin się nie poważy”.

Czoło wielotysięcznego pochodu, który sformował się w szeregi, śpiewając Marsyliankę, ruszył przez Fontankę w stronę Litiejnego. Na moście, wygodnie rozparty na barierce, stał chłopak w rozpię­tym gimnazjalnym płaszczu i uśmiechając się ironicznie, patrzył na mijających go zwolenników demokracji. Zwrócił moją uwagę, bo mimo padającego śniegu był bez czapki, śnieżynki połyskiwały na jego czarnych włosach jak cekiny. Długi koniec białego szalika był przerzucony przez ramię i też się srebrzył. W kąciku czerwo­nych warg tlił się papieros w czarno-złotym munsztuku – dawniej żaden gimnazjalista nie ośmieliłby się palić publicznie.

Chłopiec był tak piękny, że pogubiłam się, śpiewając „O, powstań ludu roboczy!”, potknęłam i straciłam miejsce w szeregu. Sunący tłum wypchnął mnie na trotuar, prosto na pięknego młodzieńca.

Oczy niebywałej barwy, niebieskie o zielonym odcieniu, zatrzy­mały się na mnie i obejrzały z góry na dół.

– O, aleksandrynka! – powiedział oślepiającej urody brunet, a ja nabrałam przekonania, że tylko mi się przywidział. Bo skąd mógł znać moje imię?

Ale młodzian potrząsnął włosami, które z nonszalacją opadały na wysokie czoło, i dodał:

– A ja jestem aleksandrowiec – imiennik i sąsiad.

Dopiero teraz zrozumiałam, że wcale nie zna mojego imienia, po prostu zauważył naszywkę na płaszczu. Uczennice Gimnazjum Aleksandrowskiego były nazywane „aleksandrynkami”, a „aleksandrowcy” uczyli się w Drugim Gimnazjum Męskim, dawniej imienia Aleksandra Pierwszego. Ich szkoła mieściła się na ulicy Kazańskiej, niedaleko naszej Grochowej.

– Walczysz o wolność? – mrugnął do mnie aleksandrowiec, ale nie natarczywie, tylko wesoło i z prostotą, więc to, że zwrócił się do mnie na ty, wcale mnie nie uraziło. Jak inaczej zwracać się do sie­bie na demonstracji, gdzie wszyscy są towarzyszami i wyznawcami jednej idei? No, może nie towarzyszami, bo to piękne słowo zo­stało zbrukane przed podłych bolszewików, ale współbojownikami.

Dopiero miałam się dowiedzieć, że głównym darem Dawida nie była uroda, a zadziwiająca naturalność pod każdym względem. Nigdy potem z nikim nie będzie mi tak łatwo i lekko, nawet z naj­lepszymi przyjaciółkami. Mnie samej charakter narzuca zachowa­nia dalekie od naturalności. Cały czas chcę się w określony sposób zaprezentować, wywrzeć wrażenie, żyję gotowa w każdej chwili spojrzeć w lustro – i co, dobrze wyglądam? Tymczasem z Dawi­dem jakbym znalazła miejsce, przypisane mi przez naturę, niczego więcej nie było trzeba, tylko przymykać oczy i mruczeć jak kotka na rozświetlonym słońcem parapecie.

Przedstawiliśmy się. Samo jego imię wydało mi się niezwykle piękne, egzotyczne, biblijne. W naszym gimnazjum pracował na­uczyciel rysunku Dawyd Pietrowicz. W jego imieniu zawsze sły­szałam coś prostackiego i wulgarnego. Jak wiele potrafi zmienić jedna litera – myślałam zdumiona.

– W której jesteś klasie? – spytał Dawid.

– W czwartej – odparłam i zaraz pożałowałam, że powiedzia­łam prawdę, bo on okazał się szóstoklasistą.

– Za tydzień skończę piętnaście lat – rzucił z dumą.

Nawet w tej liczbie dostrzegłam coś wyjątkowego. Dick Sand, piętnastoletni kapitan – przemknęło mi w głowie.

– Dobrze, chodźmy za stadem baranów. Zobaczymy, czym to się skończy – zaproponował nowy znajomy.

– Chodźmy!

Skręciliśmy w Litiejny. Marsylianka przebrzmiała. Wszystkie ulice i zaułki po prawej stronie alei były zablokowane przez po­nurych marynarzy i czerwonoarmistów z karabinami w dłoniach.

– Żan-dar-mi! Żan-dar-mi! – zaczął skandować tłum.

– Beczą jak barany – obruszył się Dawid. – Nawet krzyczeć po­rządnie nie umieją. Zaraz żołdactwo zacznie ich rozganiać bagneta­mi i kolbami, a oni będą tylko: „Bee, bee, baandyci, to beezprawiee!”.

Roześmiałam się. Beczał bardzo przekonująco.

– Z chamami trzeba inaczej – twardo powiedział Dawid.

– Jak?

– A tak: ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta! – Udał, że strzela z karabinu ma­szynowego. – Po ludzku nie zrozumieją.

Doszliśmy do Szpalernej, która prowadzi prosto do Pałacu Taurydzkiego. O dziwo, nie było tam posterunków wojska i kolumna skręciła w prawo.

– To już chyba nic ciekawego się nie wydarzy – westchnął roz­czarowany Dawid. – Bolszewicy zrozumieli, że baranów nie ma się co bać – pokrzyczą i pójdą. Może się stąd urwiemy?

Po raz pierwszy usłyszałam to słowo i bardzo mi się spodobało.

– Urwijmy się!

Zgodziłabym się na wszystko, cokolwiek by zaproponował.

Pustą Aleją Wozniesienską doszliśmy do Placu Kirocznego. Da­wid opowiadał, jaką mają „łabę” w gimnazjum: nie zadają im prac domowych, dla szóstych i siódmych klas urządzili palarnię, rada uczniów postanowiła wydłużyć przerwy do dwudziestu minut. Wzdychałam i zachwycałam się.

Kiedy doszliśmy do Soboru Spaso-Preobrażeńskiego, w oddali coś zatrzeszczało i zaklaskało – miękko, nieprzerwanie.

– Do diabła, strzelają! A myśmy sobie poszli! – wykrzyknął Dawid płaczliwym głosem. – Ech, nigdy sobie tego nie wybaczę! Biegniemy tam! Może jeszcze zdążymy!

– Biegnijmy! – potwierdziłam ochoczo.

I pobiegliśmy.

Po dwóch czy trzech minutach na Fursztackiej wpadliśmy w biegnący nam naprzeciw rozproszony tłum. Zobaczyłam blade, wykrzywione twarze.

– Dokąd?! Wracajcie! – łamiącym się głosem krzyknął starszy mężczyzna w czapce spadającej mu na bok głowy. Trzymał dłoń przy uchu. Dostrzegłam, że między palcami ścieka mu ciemnoczer­wony płyn, i nagle ogarnął mnie strach. Wyobraziłam sobie, że Da­wid też tak będzie uciskać swoją ranę i po jego ręce popłynie krew.

Schwyciłam go za rękaw płaszcza.

– Nie! – wykrzyknęłam. – Boję się! Proszę, bardzo cię proszę, odprowadź mnie do domu! Nie zostawiaj mnie!

Popatrzył na mnie ze złością, nawet tupnął nogą.

– Ze też mi się przyplątała taka gęś. Gdzie mieszkasz, cudaku?

– Na Moskatielnej...

Strzelali już w kilku miejscach. Zabrzmiała seria z karabinu ma­szynowego – ale nie „ta-ta-ta-ta”, jak niedawno pokazywał Dawid, a raczej „hy-hy-hy-hy”, jakby ktoś dusił się dźwięcznym, rozocho­conym śmiechem.

– Dobrze, tylko biegiem! Może jeszcze zdążę wrócić!

Brutalnie chwycił mój nadgarstek i pobiegliśmy tam, gdzie wszy­scy. Dawid co chwila oglądał się w stronę wystrzałów, ciągnął mnie i pokrzykiwał: „No, szybciej!”.

Przy Moście Aniczkowskim próbował się mnie pozbyć: „Tu już jest spokojnie, sama dojdziesz!” – ale złapałam go obiema rękami.

– Tfu! Ale się przyczepiła...

Dopiero na rogu Newskiego i Sadowej udało mu się wyswobo­dzić z mojego uścisku. Tylko dlatego, że strzałów nie było już słychać.

– Dziękuję! Do zobaczenia! – krzyknęłam w ślad za szybko od­dalającą się postacią z lecącym za nią białym szalikiem.

Nie obracając się, machnął ręką, jakby oganiał się od muchy.

 

Było to siedemdziesiąt siedem dni wcześniej. Przez te całe je­denaście tygodni czułam się nieszczęśliwa, a tak naprawdę byłam fantastycznie, nieprzyzwoicie szczęśliwa – zrozumiałam to dopie­ro teraz, na dworcu.

Mam tylko trzynaście lat, ale już wiem, na czym polega formuła miłości. Podobnie jak ludzki organizm w dwóch trzecich składa się z wody, tak miłość w dwóch trzecich składa się ze strachu. Zwłasz­cza jeśli żyje się w takich czasach i kocha takiego człowieka.

O Dawida bałam się każdego dnia i o każdej godzinie. Nawet śniło mi się po nocach, że biegnie ze swoim powiewającym szali­kiem w stronę ludzi w szarych szynelach, którzy strzelają z karabi­nów, on upada, a na białym śniegu rozlewa się czarna krew.

Dobrze wiedziałam – Dawidowi pisane jest krótkie życie, śmierć za młodu. Dlatego że był zwariowany, nierozsądny. W jakiejś książce przeczytałam o ludziach z osłabionym instynktem samozachowaw­czym. On się do nich zaliczał.

 

Ludzie ze strzelbami w szarych szynelach zaczęli mi się śnić po tym, co wydarzyło się dwa tygodnie po manifestacji.

Wtedy wiedziałam już, że mój ukochany (tak go nazywa­łam w myślach, bez zawstydzenia) nazywa się Dawid Kannegiser i mieszka razem z ojcem na Sadowej, koło Ogrodu Jusupowa. Wyśledzić Dawida w okolicy Drugiego Gimnazjum po lekcjach nie było trudno. Wyróżniał się spośród innych uczniów jak książę wśród czeladzi – w każdym razie tak mi się wydawało.

Przez kilka dni czyhałam na niego z ukrycia to koło jego domu, to na Kazańskiej, koło szkoły. Chciałam dowiedzieć się o Dawidzie jak najwięcej. Nie próbowałam się ujawnić i porozmawiać – wy­starczało mi, że mogę go zobaczyć. A poza tym (co za męka!) kilka razy widziałam go w towarzystwie rumianej czarnowłosej panny, starszej i ładniejszej ode mnie.

 

Tamtego wieczora też był z nią, a ja szłam dwadzieścia kroków za nimi i myślałam: „Jak ona wstrętnie się śmieje! Niemożliwe, że to mu się podoba”. Wyszli z jego domu, skierowali się w stronę Ka­nału Jekatierińskiego. Zobaczyć mnie nie mogli, styczniowy wieczór był ciemny, nie świeciła prawie żadna latarnia. Ale ta, pod którą stało, łuskając pestki słonecznika, dwóch rozchełstanych wojaków, w papachach z czerwonymi wstążkami, akurat płonęła matowym elektrycznym światłem. Przezornie zatrzymałam się w pewnej od­ległości. Dlatego nie usłyszałam, co było powodem utarczki. Jeden z żołnierzy, z policyjną szablą przy pasie, odezwał się. Drugi wul­garnie zarechotał. Dawid odpowiedział coś głośno.

I wtedy nogi się pode mną ugięły – jeden z żołnierzy chwycił go za kołnierz, a drugi, klnąc natarczywie, zrzucił z ramienia karabin.

– Coś ty powiedział, ciemniaku? Kadet! Paniczyk zasrany! – usły­szałam potworny, zwierzęcy krzyk.

Ten, który trzymał Dawida, uderzył go pięścią w twarz, aż Da­wid wylądował w zaspie.

Więcej niczego nie pamiętam. Jakbym oślepła.

Potem Dawid z beztroskim śmiechem, przyciskając garść śniegu do swojego rozkwaszonego nosa, opowiadał, że wyleciałam na „proletariuszy” z ciemności „jak emir Mamaj” i „chlast, chlast po plecach i po głowach”. Żołnierze rzekomo odskoczyli ode mnie w różne strony, splunęli i poszli. Słuchałam i nie wierzyłam. Naprawdę tak było?

Najważniejsze, że żył, szarzy ludzie zniknęli, a na trotuarze stała trzęsąca się pannica i patrzyła na mnie z niekłamanym strachem.

Po chwili, pochlipując i podtrzymując poły długiego kożucha, powoli i niepewnie dokądś pobiegła.

– Biedna Fanny doznała szoku! – Dawid przestał się śmiać. – Ona jest delikatna, nie to, co ty. Skąd się tu wzięłaś?

I nie czekając na odpowiedź, rzucił się w ślad za nią:

– Fanny, niech się pani nie boi! Już wszystko w porządku!

– Ach, proszę mnie zostawić! – ze łzami w oczach krzyknęła de­likatna Fanny. – Pan jest szalony! Strach z panem chodzić po ulicy!

Może nie jestem delikatna, może nawet jestem emirem Mamajem – powiedziałam sobie. Najważniejsze, że żyje. I że się zatrzy­mał, nie pobiegł za nią.

 

To było zimą, a tymczasem przyszła wiosna. Zimna, błotnista, piotrogrodzka, ale jednak wiosna. Od rana słońce, siódma wie­czorem, a jeszcze jest jasno. Stoję twarzą w twarz z Dawidem, nie zauważając, że pod nogami mam kałużę i moje walonki całkiem przemokły. Ludzi też nie zauważam. Jesteśmy razem, nikt inny nie istnieje i chcę tak stać wiecznie.

(Stoisz tak wiecznie, trzynastoletnia Saszeńko. Nic nie znika. Po prostu staje się niewidoczne. Ale ja, ślepa, umiem patrzeć i widzę cię).

Z podnieceniem opowiada o swoich planach. Z ojcem dojedzie tylko do Wołgi, a tam ucieknie, już postanowił. Na południu zbierają się ochotnicy – oficerowie, inteligenci, studenci. To armia nowego typu, niespotykanego w historii. Zakon Białych Rycerzy. Który oczyści i zbawi Rosję.

– Nie przyjmą cię – mówię. – Masz dopiero piętnaście lat.

Dawid uśmiecha się pobłażliwie. Zawsze mnie traktuje jak małą głuptaskę.

– Wyglądam na całe siedemnaście. Dokumentów nie sprawdzają. Kto chce walczyć, temu dają broń i wysyłają na front.

Mam bardzo mało czasu. Lada chwila wróci jego ojciec. Po­winnam powiedzieć Dawidowi, że nikt nigdy nie pokocha go tak mocno jak ja. I że moje życie jest skończone.

Ale nie jestem idiotką, widzę, że niczego podobnego nie powin­nam mówić. „Serce mi pękło, teraz rozumiem, co to znaczy”. Naj­gorsza męka jest wtedy, kiedy chce się oddać wszystko, co się ma najdroższego – wszystko, co się posiada, a drugi człowiek wcale tego nie potrzebuje.

Gdybym tak była o rok albo dwa starsza i choć troszkę ładniejsza!

 

Nigdy nie spędzałam tyle czasu przed lustrem, co przez te jede­naście tygodni. Kiedy byłam mała, wszyscy w domu mówili, że je­stem ślicznotką, a ja prostodusznie im wierzyłam. Ale teraz nauczy­łam się patrzeć na siebie z dystansem i znienawidziłam rodziców za podłe kłamstwa.

Żadna ze mnie ślicznotka. Jestem gaworzącą pokraką.

W lutym przez sześć dni nie wychodziłam z domu, bo na samym czubku nosa wyskoczył mi jadowicie czerwony pryszcz. Te dni zo­stały wymazane z mojego życia, powinnam je odliczyć od siedem­dziesięciu siedmiu. Co prawda, trzy razy dzwoniłam do Kannegiserów, raz odebrał Dawid: „Hello – powiedział. – Słucham... Kto mówi?”.

Mama się rozeznała w sytuacji, ale ja na wszystkie pytania odpo­wiadałam pogardliwym milczeniem albo coś rzucałam opryskliwie. Współczująco-wyrozumiała mina mamy dotykała mnie do żywego.

W okresie mojej „pryszczatej” izolacji czytałam z nudów dzien­nik Marii Baszkircewej, który z chytrą miną podsunęła mi mama: masz, dziecko, przejrzyj. Ale lektura nie odniosła spodziewanych skutków, wręcz przeciwnie. Wyznania mojej rówieśnicy, która w cudnej Nicei w cudnych czasach usychała z głupiej miłości do „księcia G.”, którego ach-ach kilka razy widziała z oddali, złoś­ciły mnie nie na żarty. Co za idiotka z tej Musi z jej paskudnymi rozważaniami, że biedacy są żałośni i nigdy nie zniży się do miło­ści ku człowiekowi „o niższej pozycji społecznej”. Książę G. natu­ralnie ożenił się z jakąś księżniczką, nie dowiedziawszy się nawet o uczuciu, jakim obdarzyła go rosyjska dziewczyna. Toteż przez szereg stron dziennika Musia z tego komicznego powodu popeł­niała samobójstwo. Wcale jej nie żałowałam. To nie była prawdziwa miłość, tylko marzycielskie fantazje podlotka. W przeciwieństwie do moich przeżyć.

Wielokrotnie czytałam w powieściach o miłości i zakochaniu, ale żaden z pisarzy nie opisał tego otępiającego i poniżającego stanu, kiedy człowiek zmienia się w jakiś metalowy spinacz, przyciągany nieodpartą siłą do magnesu (demonstrowali nam to na lekcji fi­zyki) – wbrew własnej woli, wbrew pragnieniom serca, a za sprawą praw natury. Dlatego że tak urządzony jest świat.

Otępienie i brak woli paradoksalnie zbiegły się u mnie z trzeź­wością i giętkością umysłu – o tym też nie pisał ani Turgieniew, ani Stendhal. Na przykład doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie wolno mi narzucać się Dawidowi, bo mogę wszystko zaprzepaścić. Dlatego każde spotkanie planowałam jak strateg sztabu general­nego, analizujący sytuację nad mapami i makietami.

Pierwsza operacja zakończyła się taktycznym sukcesem i strate­giczną klęską. Dowiedziałam się, że został zaproszony na urodziny do domu, w którym mieszkali znajomi moich dalekich znajomych. Przez kilka dni snułam intrygi, dokonałam szeregu sprytnych po­sunięć i w końcu osiągnęłam swój cel – ja również zostałam za­proszona. Ale Dawid ledwie zwrócił na mnie uwagę. „A – powie­dział – aleksandrynka Aleksandryna. Cześć, jak leci?” Chciałam mu opowiedzieć, co u mnie, przygotowałam całą przemowę, ale on się oddalił i więcej przez cały wieczór do mnie nie podszedł.

Potem, 16 stycznia, dokładnie obliczyłam czas i odległość, aby spotkać się z nim na rogu Grochowej i Kazańskiej. Urządziłam to tak, żeby on pierwszy mnie zauważył i się przywitał. Wymieniliśmy kilka zdań. Każde słowo zapamiętałam, zapisałam, tysiąc razy po­wtórzyłam w różnych intonacjach i zrozumiałam, że nie ma dla mnie nadziei.

Jednak z przypadkowymi spotkaniami nie mogłam przesadzać. Musiałam zadowalać się śledzeniem go z daleka, tak żeby mnie nie zauważył.

Pewnego razu wieczorem patrzyłam, jak jeździ na łyżwach w Ogrodzie Jusupowa. Latarnie nie świeciły, ale na brzegu Newy płonęło ognisko, przy którym grzali się jacyś ludzie. Lśnił lód na sa­dzawce, a na jego srebrzystej powierzchni zgrabna, pochylona postać wymalowywała kręgi z gracją, od której topniało moje biedne serce.

 

Szturm emira Mamaja na szarych ludzi zakończył okres śledze­nia i podglądania. Delikatna Fanny salwowała się ucieczką i na pla­cu boju zostałam tylko ja. Miałam podrapany policzek, naderwany rękaw (za Boga nie pamiętam, jak to się stało) i Dawid zabrał mnie do siebie „opatrzyć rany”.

– Tu mieszkasz? Nie wiedziałam – skłamałam, nie wierząc włas­nemu szczęściu.

– W tamtym domu – wskazał. – On cię tak podrapał? Wyob­rażam sobie paznokcie proletariusza. Jeszcze tężca złapiesz. Albo wścieklizny. Trzeba cię posmarować jodyną. Mnie też leci krew z nosa... Tatko pomyśli, że się pobiliśmy. Mieszkam z ojcem.

– Naprawdę? – po raz kolejny zdziwiłam się zupełnie natural­nie. – Kim on jest?

Dawid się skrzywił:

– Nikim. Żydem.

Dopiero teraz rzeczywiście się zdziwiłam. Odpowiedź wydała mi się dziwna.

Dawid wyjaśnił:

– Wcześniej był kupcem, a teraz jest tylko Żydem. Kiedy mama zmarła, zupełnie zbzikował. Zakłada czapeczkę, przywiązuje pudełko do łokcia i w kółko się modli przy świeczkach. Albo książki starożydowskie czyta. „Przyłączył się do ludu swego”. Ni­kogo oprócz Żydów nie chce znać. Przestał się odzywać do tych z rodziny, co nie świętują soboty. A ze wszystkich Kannegiserów od dawna nikt już halachy, czyli prawa żydowskiego nie przestrzega. Jakub, mój przyrodni brat, dostał Order Świętego Jerzego za odwagę na polu bitwy. Drugi brat przyrodni, Lonia, był junkrem i walczył z bolszewikami. A wiesz, kim ja jestem? Okazuje się, że księciem izraelskim, potomkiem w linii prostej króla Dawida. Tatuś doko­nał tego wielkiego odkrycia, kiedy przekopał się przez tysiąc sta­rych ksiąg. Sama widzisz, że mu brakuje piątej klepki. Książę izra­elski, i co jeszcze?


Date: 2015-12-18; view: 584


<== previous page | next page ==>
Saszeńka. Dworzec 6 page | Saszeńka. Dworzec 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)