Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra w mieście, które się przyśniło

 

Najbardziej męcząca pora roku. Uważa się, że dla chorych, któ­rzy nie mogą się poruszać, klimatyzacja jest niewskazana. Może wywołać stan zapalny w osłabionych płucach – właśnie on stanowi najczęstszą przyczynę śmierci ludzi dotkniętych paraliżem.

Tyle że nie takich jak ja. Moje płuca są w idealnym stanie i za­palenie nie grozi im nawet przy największym przeciągu. Ale oprócz mnie nikt o tym nie wie.

Nawet w chłodnej Normandii czasami zdarzają się upalne dni, a tego lata padają rekordy temperatur. Już drugi tydzień jest po­wyżej trzydziestu stopni.

Dawno nauczyłam się ignorować różne nieprzyjemne doznania, na które nie mam wpływu. Inaczej bym oszalała. Mimo to strużki potu ściekające bardzo powoli i prawie bez przerwy po odcinkach ciała, w których zachowałam czucie, przypominają chińską torturę kroplą wody. Skóra, i bez tego cienka i delikatna, rozmięka i pęka w kilku miejscach naraz. Nowa masażystka jest nieuważna i nie­zręczna, jej spieszące się palce, szczypiące moje ciało z obowiązku, sprawiają mi tyle cierpienia, że krzyczałabym z bólu, gdybym mo­gła. Cała nadzieja w tym, że okropna baba (w jej aurze rozpoznaję kobiecą frustrację, niecierpliwą złość i histerię) odbębnia swoją robotę nie tylko ze mną, w końcu posypią się na nią skargi i wróci z powrotem do swojego Wilna.

Dzisiejszy dzień toczy się wyjątkowo paskudnie. Dyżurna pie­lęgniarka niedbale zasunęła zasłony i palące promienie słońca pa­dają prosto na moją twarz. Mam wrażenie, że już poparzyłam so­bie czoło i nos – mojej skórze wystarczy chwila. Co gorsza z ust wysunęła mi się rurka ssaka, a przełykać nie mogę. W ustach mam pełno śliny, po policzku nieprzerwanie cieknie wąski strumyczek. Czy Piętaszek naprawdę tego nie widzi?

Nie, siedzi bez ruchu. Pewnie gapi się w sufit – potrafię rozpo­znać jego pozycję po szeleście ubrania i trzeszczeniu stawów. Po­trafi tak siedzieć bardzo długo.

Skądinąd wcale nie ma pewności, że poprawi ssak, nawet jeśli za­uważy, jak się męczę. Różnie bywa. Gdybym jakimś cudem na kilka sekund odzyskała władzę nad całym ciałem, pierwsze co bym zro­biła, to złapałabym Piętaszka za fraki, przyciągnęła do ściany i waliła jego kapuścianą głową o dębową boazerię, aż by drewno popękało!



Ledwie wspomnę o boazerii, a już zapominam o kroplach potu, ślinie i poparzonej skórze. Powraca kusząca myśl, od której – czuję wyraźnie – przyspiesza mi puls.

A co, jeżeli mogę umrzeć? Może tak będzie lepiej?

Spokojnie, spokojnie – mówię sobie. Trzeba to przemyśleć.

Kiedy umrę, ten pokój się zwolni, prawda? Prawda.

Znajdą dla niego nowe przeznaczenie, prawda? Niewątpliwie.

Zrobią tu remont, którego od lat nie robili. Jestem ślepa, ale na pewno tapety wyblakły i zaczęły odchodzić od ścian, farba odpada z sufitu i tak dalej. Niczego tu nie malowali, nie naprawiali, żeby nie męczyć mnie ostrymi zapachami i nie wywoływać alergii. Ale kiedy umrę, pokój doprowadzą do porządku i przebudują – połączą z sąsiednim. Kiedyś usłyszałam, jak Marina Wasiliewna, przyzwy­czajona traktować mnie jak martwy przedmiot, z całkowitym spo­kojem omawiała z inną pielęgniarką postanowienie administracji: „kiedy pokój się zwolni”, urządzą tu obszerne pomieszczenie wy­poczynkowe dla średniego personelu medycznego.

Z tego wynika, że kiedy zwolnię im pokój, zaczną rozbierać ścianę. Zdejmą dębową boazerię i odkryją sejf. To, co powinnam oddać ludziom, zanim będę mogła odejść, odnajdą sami! Czyli moja wola życia stoi temu na przeszkodzie!

Boże, czy tyle lat żyję bez sensu?

Czy mogę już wyswobodzić się z tych kazamatów?

Uspokajam się na siłę. Oddycham głęboko, stosuję hemoregulację. Tętno wraca do normy. Myśli przestają gonić się nawzajem jak szalone.

Zrobią remont, znajdą sejf i go otworzą. Dokładnie tak będzie. Ale pierwsze, co zrobią robotnicy, kiedy odkryją naukowe notatki pełne tajemniczych formuł, to odniosą tę abrakadabrę Ichneumonowi, w końcu on tu rządzi. Wtedy Ichneumon w końcu dostanie to, na co tak długo czekał, innym naopowiada jakieś dyrdymały i wszyscy mu uwierzą – jest tu jedynym specjalistą. Moja męka, moje cierpienia pójdą na marne. Ichneumon zwycięży. Podetrze sobie tyłek całym moim życiem.

Tak być nie może! Będę cierpieć, czekać i mieć nadzieję na cud.

Fizyczne cierpienia to pestka. Niepotrzebnie zaczęłam biado­lić, straciłam nad sobą kontrolę. Ale zaraz zrobię z tym porządek.

Odczucia dotykowe tylko mi szkodzą. Niełatwo je zneutralizo­wać, konieczna jest absolutna koncentracja i maksymalna mobili­zacja woli. Już tego próbowałam – nie wyszło. Ale teraz na pewno się uda. Złość mi pomoże.

Jeszcze raz przeprowadzam cykl ćwiczeń na układ oddechowy i krwionośny. Neutralizuję obszary ryzyka: skórę twarzy, przepocone plecy i boki.

Przypływ, odpływ. Przypływ, odpływ. I jak najgłębiej, byle dalej od zakończeń nerwowych.

Dobrze.

Kolejny etap to skupienie się na innym organie zmysłu.

Węch... Zapach własnego potu, pampersów. W ustach Piętaszka zachodzi jakiś proces gnilny.

Nie, wyostrzanie węchu nie jest mi potrzebne. Już lepiej zająć się słuchem.

Tak więc, jak to się mówi, cała zamieniam się w słuch.

Pół metra ode mnie równo oddycha Piętaszek. Nie porusza się, ale zdrowe mięśnie nie mogą trwać w stanie całkowitego spoczynku, więc krzesło z lekka poskrzypuje.

Drgnęła szyba w oknie liźnięta powiewem wiatru.

Z pierwszego piętra mimo grubych stropów dochodzi dźwięk pianina.

Za ścianą, w mojej dawnej sypialni, słychać głosy. Moja sąsiadka ma gościa, mężczyznę. Przy całej patologicznej mocy mojego słuchu nie potrafię rozróżnić słów, wiem tylko, że rozmawiają po rosyjsku.

Przywykłam już do dziewczyny z Moskwy. Ma na imię Wero­nika. Z początku sądziłam, że się mnie boi. Ze po pierwszej wizycie więcej się u mnie nie pojawi. Pomyliłam się. Dziewczyna przestała się bać i zagląda tu dość często. Pewnie instynktownie wyczuła ta­jemną więź między nami. Ja, dzięki rozwiniętej biorecepcji, od razu tę bliskość wychwyciłam, tyle że nie zrozumiałam jej natury. Przy­jęłam, że jesteśmy ze sobą daleko spokrewnione. Dopiero potem pojęłam, o co chodzi.

Dziewczyna promieniuje niebezpieczeństwem – skierowanym nie na zewnątrz, a do środka. Gdzieś w okolicy jej szyi albo tyłu głowy rozpoznałam wyraźne źródło śmierci. Tego doświadczenia nie da się dokładnie opisać. To jakby objaśniać głuchemu brzmienie dzwonu, a ślepemu kolor niebieski. Wszystko, co kryje w sobie grozę śmierci, emituje fale (tym terminem posługuję się jedynie warunko­wo) o niezwykle niskiej częstotliwości. Z czasem doszłam do tego, co się dzieje z Weroniką. Tak, rzeczywiście jesteśmy powiązane, ale nie genami, tylko wspólnym losem. Biedna dziewczynka ma tęt­niaka tętnicy podstawnej, jak ja, ale znacznie większych rozmiarów i dlatego o wiele groźniejszego. Gdybym potrafiła mówić albo We­ronika potrafiła mnie słyszeć, mogłabym jej wiele powiedzieć. Ura­towałabym jej życie. Ale między nami nie ma kontaktu. Dziewczy­na przychodzi do mojego pokoju, czasami wypowiada kilka cichych słów. Nie licząc na odpowiedź, stoi chwilę przy oknie, po czym od­chodzi. Ot, całe nasze porozumiewanie się.

 

Kolejny po „słuchoterapii” etap samoleczenia jest jeszcze bardziej skuteczny: ucieczka z teraźniejszości we wspomnienia.

Kiedy życie szczególnie mi doskwiera i zdaje się, że niedługo zabraknie sił, pozwalam sobie sięgnąć w mojej bibliotece pamięci po najcenniejszą książkę, której akcja rozgrywa się latem trzydzie­stego drugiego.

 

* * *

 

Tamto lato też było niezwykle upalne – nawet jak na Mandżurię. Słońce rozpalało trotuary, ulice i dachy. W naszym ogródku mimo podlewania uschły wszystkie mamine kwiaty. Przez wiele dni nie spadła ani kropla deszczu, nie pokazała się żadna chmurka i cały Harbin wyglądał jak fatamorgana, migocąc w słońcu niby świeżo wypolerowany samowar.

Jednak strona, którą otwiera przede mną pamięć, otulona jest mrokiem. Na suficie, pod lustrzanymi kulami, kręcą się śmigła wen­tylatorów; czerwienieje aksamit portier, pobłyskują instrumenty jazzbandu, cicho grającego bluesa.

Jestem równocześnie tutaj i tam: tutaj – wszystko wiem i pa­miętam, tam – nie domyślam się nawet, co się wydarzy za minutę, kiedy orkiestra zagra charlestona.

Tam nazywam się Sandra. Żadna , Aleksandryna” ani tym bar­dziej „Saszeńka” – tfu!

Mam dwadzieścia siedem lat.

Naprzeciwko stolika wisi lustro. Co i rusz się w nim przeglą­dam i bardzo się sobie podobam. Mam wyraziste rysy twarzy, krót­ko ostrzyżone włosy, odważnie pociągnięte szminką murzyńskie wargi i błyszczące zmrużone oczy.

Lekko kręci mi się w głowie od dwóch koktajli, ale jeszcze bar­dziej od mojego sukcesu. Dziś mogę być z siebie dumna. Do tego triumfu zmierzałam całe osiem lat, od dnia, kiedy jako szara radzie­cka myszka wysiadłam na peronie harbińskiego dworca po dzie­więciodniowej podróży przez biedny, rozorany kraj.

Ze świata worków z rogoży, ziemistych twarzy, przepoconych czapek i wyblakłych chustek, gdzie jedynymi barwnymi plamami były czerwone płachty flag, trafiłam do kolorowego bajkowego królestwa, pełnego samochodów i szyldów w różnych językach, zamieszkanego przez ubranych według europejskiej mody, dobrze odżywionych, uśmiechniętych ludzi. Czułam się, jakbym przeniosła się do odległej krainy mojego wczesnego, przedwojennego dzieciń­stwa. Tyle że ten kraj nie był Imperium Rosyjskim, a „Szczęśliwą Chorwacją”. Tak nazywano stolicę rosyjskiej Mandżurii na cześć generała Chorwata, wieloletniego dyrektora Kolei Wschodniochińskiej, który nie tylko wybudował miasto Harbin, ale również ustrzegł je przed wojną, zarazą i głodem.

W osłupieniu patrzyłam na kioski i witryny sklepowe, na nie­widziane wcześniej cudo – neonowe reklamy. Plac przydworcowy miał iście światowy sznyt – jak Wiedeń albo Budapeszt, które wi­działam na pocztówkach. Jednak najbardziej zaskoczyło mnie, że wszędzie rozbrzmiewała tylko rosyjska mowa i widać było rosyjskie twarze! Chociaż nie, tu i ówdzie dało się dostrzec również chiń­skie – twarze tragarzy, pucybutów i rykszarzy, choć i oni zachwalali swoje usługi wyłącznie po rosyjsku.

Kiedy nieco przyszłam do siebie, przede wszystkim ucałowa­łam tatę. Nie rozpieszczany przez swoją surową córkę, aż pokraśniał ze szczęścia.

Mama przez całą drogę milczała w napięciu, a teraz obwieściła z nietypową dla niej stanowczością:

– Chwała Bogu! Wyrwaliśmy się! Niech się dzieje co chce, ale tam już nie wrócimy!

– Ciszej, jeszcze kto usłyszy! – wysyczał tata.

Obok nas, z walizkami z dykty, ubogimi kuferkami, szli radzieccy biuraliści, jego koledzy po fachu, wyróżniający się w tłumie tołstojowskimi koszulami, frenczami i płóciennymi czapkami z daszkiem. Wyglądali na kompletnie zagubionych, pewnie my też.

 

Droga, wiodąca przez terytorium Chin, żeby skrócić trasę z za­chodu Imperium do Władywostoku, kosztowała Rosję czterysta milionów w złocie. Zgodnie z umową z cesarstwem Qing obszar wzdłuż szlaku kolejowego miał status eksterytorialności. Obowią­zywało tam prawo rosyjskie, zamieszkiwała go rosyjska ludność, działała odrębna policja, zwana Strażą Obronną. Kiedy w Rosji wszystko się już waliło i paliło, czerwoni, biali i zieloni wyżynali się nawzajem, a funt chleba kosztował miliony, w „Szczęśliwej Chor­wacji” wszystko pozostało po staremu. Komuniści i monarchiści walczyli ze sobą tylko na stronach gazet, pociągi jeździły zgodnie z rozkładem, a biała bułka jak dawniej kosztowała trzy kopiejki.

Niewiele się zmieniło, nawet gdy Chińczycy odmówili uznawa­nia eksterytorialności Kolei Wschodniochińskiej, a generał Chor­wat z długą brodą Boga Ojca złożył pełnomocnictwa. Wyznaczono chińskiego dyrektora kolei i gubernatora, ale to Rosjanie nadal prowadzili parowozy po tysiąckilometrowej trasie, naprawiali tory i skład kolejowy, zarządzali miejską administracją, handlem i finan­sami, leczyli ludzi i uczyli w szkołach – Chińczycy nie mieli w tych dziedzinach ani doświadczenia, ani wyszkolonych kadr.

We wrześniu 1924 roku Związek Radziecki podpisał z rządcą Mandżurii marszałkiem Zhang Zuolinem porozumienie o wspól­nym administrowaniu koleją i 3 października zaczęła się „rewolucja październikowa” – całe siedem lat później niż w Rosji.

Starzy specjaliści zostali zmuszeni do zdania swoich obowiąz­ków, przyjechało bolszewickie kierownictwo, jednak jako że bez inżynierów, mechaników i maszynistów nie mogłoby się obejść, pracowników niższego i średniego szczebla pozostawiono na sta­nowiskach, tyle że musieli przyjąć obywatelstwo radzieckie lub chińskie. Na tym właściwie zakończyła się proletariacka rewolu­cja w Harbinie. Kolej zapewniała tak bardzo potrzebną Moskwie twardą walutę, dziesiątki milionów rocznie, toteż złoty cielec mógł spokojnie paść się dalej na bujnym mandżurskim pastwisku. Jedyną dziedziną, w której Rada Komisarzy Ludowych w żaden sposób nie mogła zaufać elementowi obcemu klasowo, były rozliczenia finansowe. Wszystkich pracowników buchalterii wymieniono na sprawdzonych towarzyszy z ZSRR.

Właśnie tej przezorności nasza rodzina zawdzięczała swoje szczęście. Mój ojciec był jednym z pierwszych „speców” sektora bankowo-finansowego, którzy przeszli na służbę władzy radzieckiej. Cieszył się dobrą opinią kierownictwa, w rubryce „przynależność partyjna” pisał „popierający”.

Do propozycji wyjazdu na Daleki Wschód z początku odniósł się z rezerwą. Był już niemłody, obawiał się nowego życia i cały czas powtarzał: „Żeby chociaż dali umrzeć w spokoju”. Ale ja i mama uczepiłyśmy się kurczowo tej perspektywy, mama nawet bardziej niż ja. Ja byłam jeszcze całkiem głupiutka, radzieckie życie nie za­dowalało mnie z dwóch powodów: przepadałam za kinematogra­fem, a w Leningradzie nie pokazywali ideologicznie wrogich filmów, poza tym zupełnie nie było jak przyzwoicie się ubrać. Zresztą, jak się ma dziewiętnaście lat, to wcale nie są głupstwa. Mama wysu­nęła argument brzmiący nie mniej dziwnie, ale to właśnie on zła­mał opór taty. „Chcę chodzić po ulicy, nie wciskając głowy w ra­miona” – powiedziała.

Tym sposobem trafiliśmy do Harbina, jednego z najdziwniej­szych miejsc na świecie, miasta-paradoksu, historycznego i geogra­ficznego nieporozumienia. Jakby z ciała Rosji gigantycznymi no­życami ktoś wyciął część płótna z obrazu Kustodijewa z rosyjskimi domami, cerkwiami, dwoma tysiącami ludzi i dla żartu naszył tę barwną łatę na wypłowiały chiński kaftan. Albo zaczerpnął z Lety ceber wody, rozlał ją i pośrodku wypalonej rewolucjami pustyni nagle rozbłysło jezioro dawnego, spokojnego i szczęśliwego życia.

Potem często myślałam, że gdyby nie strzały w Sarajewie, Ra­sputin i zaplombowany wagon, cały mój kraj w połowie lat dwu­dziestych byłby taki jak Harbin. Przecież tęgie polityczne głowy pla­nowały wprowadzić do 1924 roku w całym imperium powszechną edukację, zmniejszyć nierówność społeczną, ustanowić odpowie­dzialność rządu przed parlamentem...

(Sandra nie zna terminu „historia alternatywna", a właśnie zgodnie z regułami tego gatunku toczyło się harbińskie życie w latach dwudzie­stych i trzydziestych. Wcielało możliwe, ale niezrealizowane losy kraju, sen o spełnieniu. Jak każdy sen, Harbin nie mógł trwać długo. Z cza­sem się rozpłynął w rozpalonym mandżurskim powietrzu jak miraż. Wychodzi na to, że młodość minęła mi w mieście, które się przyśniło).

Jak wiadomo, szybko się przyzwyczajamy do tego, co dobre. Z przymierającego głodem Piotrogrodu życie za granicą wydawało się rajem zamieszkanym przez samych szczęśliwych ludzi. Ale czło­wiek nie jest stworzony do szczęścia. Zawsze znajdzie się powód do niezadowolenia. Okazało się, że można oglądać ulubione filmy, do woli kupować jedwabne pończochy, smacznie jeść, czytać dobre książki – i czegoś będzie brakować.

Przeżyliśmy mniej czy bardziej pogodne cztery lata. Na początku piątego roku napłynęły ciemne chmury, zagrzmiało i piorun trafił w pień, z którego wyrastało powodzenie całej naszej rodziny.

Tata zaczął mieć kłopoty ze zdrowiem, co spowodowało nie­przyjemności w pracy. Nagle zaczął zapominać najprostsze rzeczy: jak się nazywają sąsiedzi, gdzie jest przystanek tramwajowy i gdzie się podział wykaz, przyniesiony z biura do sprawdzenia.

Niedawno stuknęła mu siedemdziesiątka, a wyglądał jak sę­dziwy staruszek. Trudno było patrzeć, jak drepce po przedpokoju, nie mając odwagi wyjść, bo zapomniał, dokąd się wybierał. A wsty­dził się nas zapytać.

Komu potrzebny buchalter, któremu mylą się liczby i który chowa dokumenty Bóg wie gdzie?

 

W dniu największego triumfu mojego harbińskiego życia, sie­dząc w eleganckiej restauracji Trocadero i z satysfakcją patrząc w lu­stro, celowo przypominam sobie dno nieszczęścia, z którego długo i z uporem wydobywałam się ku dzisiejszej glorii.

Było to w kwietniu dwudziestego dziewiątego roku, ponad trzy lata temu. Stałam za drzwiami naszego saloniku i podsłuchiwałam rozmowę rodziców – jakbym cofnęła się do wczesnego dzieciństwa.

Leżałam na tapczanie w swoim pokoju, czytałam najnowszy „Scribner’s Magazine” z nową powieścią Hemingwaya i nie mogłam się oderwać, chociaż bardzo mi się chciało iść do klozetu. W końcu nie wytrzymałam, boso wybiegłam na korytarz i w drodze powrot­nej usłyszałam łkanie – zamarłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że płacze tata. Tata – płacze? To było nie do pomyślenia.

Smarkając i chlipiąc, ściszając głos, mamrotał: „Samsonow po­wiedział, że czara się przepełniła. Kwartalny raport! Pamiętam, że chciałem go schować w jakieś bezpieczne miejsce, bo sejf się zepsuł... Gdzie, no, gdzie go mogłem wsadzić? Teraz mnie zwolnią. Klamka zapadła. W poniedziałek jest zebranie zarządu. Boże, Maszeńko, co z nami, co z wami będzie? Przyjdzie nam zwolnić mieszkanie. Ani odprawy nie dostanę, ani pensji... Może poprosić, żeby mnie przenieśli do jakiejś pracy technicznej? Nie, kwartalnego raportu mi nie przepuszczą! Boże, co robić, co robić? Biedne wy moje, prze­padniecie przeze mnie!”.

Jego żałosne lamenty (w głębi duszy nazywałam je „labiedzeniem”) wzbudziły we mnie odrazę. Mój ojciec to jakiś Akakij Akakijewicz! Tupiąc z premedytacją, idę do siebie. Krzyczę: „Przestań­cie biadolić! Mam dosyć! Przeszkadzacie mi! Studiuję hieroglify!”.

Rozmowa w salonie milknie, a ja włażę z nogami na tapczan i czytam o życiu, w którym wszystko wygląda inaczej. Nie ma w nim niczego małego i żałosnego, ludzie są piękni, uczucia silne, a klęski wita się z mężną powściągliwością.

 

Mandżurskie zimy są surowe i długie, a zdawało się, że ta nigdy się nie skończy. Lód na Sungari trzymał się uparcie, ledwie podtopniał na skrajach, tak że między brzegiem a szarą dyktą lodu czerniała woda. W niedziele ojciec lubił przechadzać się wzdłuż rzeki. Miesz­kaliśmy na obrzeżach miasta, obok warsztatów rzemieślniczych, a zaraz za nimi ciągnęła się niewysoka, ale dość stroma i piaszczy­sta skarpa. W tym miejscu nie przedstawiała pięknego widoku, była zaśmiecona z powodu bliskiego sąsiedztwa tartaku, ale ojcu się tam podobało. Myślę, że te spacery stanowiły dla niego jedyną pocie­chę: w spokoju i samotności, powoli wędrował o lasce i rozmyślał. Nie wńem, gdzie błądziły jego myśli i na co tak długo spoglądał, wpatrzony w zarzeczną dal. Wychował się nad Wołgą, w rodzinie inżyniera, koło stoczni, możliwe zatem, że niechlujny brzeg Sun­gari przypominał mu pejzaż z dzieciństwa. Ale nie mam pewności. Mało interesowałam się życiem ojca, a tym bardziej jego myślami. Młodość nie jest ciekawa tego, co kojarzy się z minionym dniem, pożądliwie patrzy jedynie w przyszłość. O ojca troszczyłam się tyle, co o zeszłoroczny śnieg, po którym odbywał swoje starcze spacery.

Na drugi dzień po „labiedzeniu”w ciepłym baszłyku zawiązanym pod brodą przez matkę jak zwykle wyprawił się na przechadzkę. Mniej więcej dwie godziny po jego wyjściu rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Chłopaki z sąsiedztwa dowiedzieli się, że z Sun­gari wyciągnięto topielca, pobiegli popatrzeć i rozpoznali „wujka Lowę”.Jak dostał się w szczelinę między brzegiem a skrajem lodu, nikt nie wiedział. Prawdopodobnie się potknął, zjechał po oblo­dzonej skarpie i nie dał rady wydostać się z wody, porwany prą­dem rzeki. Przechodnie zauważyli zaczepiony o kry skraj czarnego płaszcza i wyciągnęli ciało bosakiem.

Oczywiście, że płakałam. Było mi go strasznie żal. Utonąć w rzece głębokiej na półtora metra – jakie to podobne do biednego zagubionego taty! Wstydziłam się też, że na koniec warknęłam na niego, gdy skarżył się na nieprzyjemności w urzędzie. Powiedziałam nawet płaczącej mamie, kiedy po pogrzebie siedziałyśmy w przy­branym czarną krepą salonie: nigdy sobie nie wybaczę, że byłam szorstka dla niego, takiego żałosnego i bezradnego.

– Lowa wcale nie był żałosny – mama wyprostowała się, pa­trząc na mnie mokrymi, zdziwionymi oczami. – On zrobił to spe­cjalnie. Dla nas.

– Chcesz powiedzieć, że tata sam się utopił? – wymamrota­łam, a w środku coś mnie ścisnęło. Tylko tego brakowało: nie dość, że ojciec zginął, to jeszcze mama z rozpaczy dostała pomieszania zmysłów.

– Nie domyśliłaś się? – Mama pokiwała głową. – Po pierwsze, bał się, że będzie taki jak babcia. Pamiętasz, jak nas wszystkich za­męczała? A poza tym chciał nam pomóc – żebyśmy nie zostały bez środków do życia. Nie zdążyli go zwolnić. Teraz będę dostawać za niego rentę i zostawią nam mieszkanie służbowe. Ty nadal będziesz mogła się uczyć, a ja nie zostanę bez grosza na starość... A ty mó­wisz „żałosny”. Twój ojciec był prawdziwym mężczyzną. Bohaterem.

– A spytał nas, czy jesteśmy gotowe na takie poświęcenie? – wy­krzyknęłam. – Czy mnie spytał? Teraz każdy kęs będzie mi w gardle stawał! Nie chcę od niego ani kopiejki! I nie będę już tu mieszkać! To nie dom, tylko grobowiec!

Zatrzęsłam się w histerycznym płaczu, czując się najpodlejszą i najbardziej nieszczęśliwą istotą na świecie.

Tego samego dnia zadzwoniłam do Rinaldiego do hotelu i po­wiedziałam, że wszystko przemyślałam i się zgadzam. Rzeźbiarz bardzo się ucieszył.

Na pierwszy seans szłam jak lady Godiva na publiczne pohań­bienie – w dodatku nie robiłam tego dla mieszkańców Coventry, ale z powodu głupiej ambicji. Jednak obiecana zapłata tysiąca rubli (tak nazywaliśmy chińskie dolary, juany) miała mi wystarczyć na naukę, utrzymanie i wynajęcie pokoju. Do skończenia instytutu zostało mi tylko kilka miesięcy.

Mimo wszystko nie wyprowadziłam się od matki. Nie korzy­stałam z jej renty, bardzo pilnowałam, żebyśmy wszystkie wydatki ponosiły po równo, ale musiałam zostać w „grobowcu”. Nie mo­głam porzucić mamy w takim stanie. Chciałam, żeby otrząsnęła się po takim ciosie, nauczyła się żyć sama. Potem okazało się, że nigdy się nie otrząśnie i nie nauczy. Kiedy było ciepło, cały czas krzątała się w naszym małym ogródku, zimą podlewała kwiaty w donicz­kach i słuchała radia. To jej wystarczało. Jednak za każdym razem, gdy wracałam późno, zastawałam ją płaczącą cicho i żałośnie. Nie robiła mi wyrzutów i o nic nie pytała. Kiedy wchodziłam, ocierała łzy i włączała radio. Czasami tylko w jej oczach dostrzegałam nie­wypowiedziane pytanie. Zawsze to samo. Rozumiałyśmy się bez słów. „Nadal nikogo nie masz?” Ściągałam brwi, a mama z miną winowajcy odwracała wzrok. W ostatnim czasie coraz częściej wi­działam w jej wzroku nie pytanie, a narastającą nadzieję. „Nikogo nie będziesz miała, zostaniesz ze mną na zawsze”.

Naturalną koleją rzeczy starałam się jak najrzadziej bywać w domu. Kiedy na koszt redakcji zamontowano mi telefon, zaczęłam go wykorzystywać jako sposób na uwolnienie się od wieczornych łez: po prostu dzwoniłam do mamy i uprzedzałam, że wrócę późno.

 

Jaka byłam naprawdę tego ostatniego harbińskiego lata, tuż przed wydarzeniem, które odmieniło moje życie? Łatwiej mi ocenić tamtą Sandrę, patrząc na nią z perspektywy dnia dzisiejszego, niż płynąc z prądem ejdetycznej pamięci.

Jak często bywa z ludźmi cierpiącymi na brak pewności siebie, których łatwo zranić i którzy przy lada okazji chowają głowę pod pancerz, sprawiałam wrażenie osoby zdecydowanej, ironicznej i zu­chwałej. W naszym instytucie nauk orientalnych i handlowych na­zywano mnie Brunhildą – z powodu wysokiego wzrostu, szerokich ramion i hardo uniesionej głowy (specjalnie ćwiczyłam tę postawę przed lustrem). Trenowałam pływanie i byłam kapitanem dru­żyny łuczniczej. Interesowałam się polityką, zresztą jak większość studentów. Taki to był czas. Istniały u nas dwa duże ugrupowania. W skład pierwszego, komunistycznego, wchodziły dzieci urzędni­ków z radzieckim paszportem. Drugie – „białe”, dryfowało w stronę faszyzmu. Trzeba jednak pamiętać, że wtedy słowo to miało inne konotacje niż dzisiaj. W odróżnieniu od bolszewizmu jeszcze nie wiązało się z terrorem i kojarzyło się przede wszystkim z Włochami, marszami z pochodniami, kultem zdrowia duchowego i fizycznego.

Do pierwszego ugrupowania, bez względu na mój paszport, na­leżeć nie mogłam. W odróżnieniu od moich kolegów ze studiów, żarliwych stronników rewolucji komunistycznej, na własne oczy oglądałam rządy zwycięskiego proletariatu.

Faszyści w zasadzie mi się podobali, wydawali się romanty­kami. Pomyśleć tylko, jak nazwali swoją na poły tajną organizację do walki z Kominternem: „Związek Muszkieterów”! Ale Sandra Kaznaczejewa miała praktyczne podejście do życia i nie wierzyła w ich mrzonki. Harbińscy „muszkieterzy”, jakkolwiek intensywnie trenowaliby boks i strzelanie z pistoletu sportowego, nie byli w sta­nie pokonać komunistycznego potwora.

Znalazłam sobie credo o większej mocy, a w dodatku możliwe do urzeczywistnienia – Ideę Azjatycką.

Wszystko zaczęło się od młodzieńczego zachwytu nad Zhang Xueliangiem, którego nazywaliśmy Młodym Marszałkiem. Teraz ta wybitna postać chińskiej wojny domowej jest na świecie prawie zapomniana, ale w czasach mojej młodości była bohaterem gazet, czasopism i kronik filmowych.

Jego ojciec, były hunhuz i awanturnik, Zhang Zuolin, podpo­rządkował sobie całą Mandżurię, przez pewien czas stał nawet na czele chińskiego rządu. Stary Marszałek był nieokrzesanym pół­analfabetą, ale swojemu synowi zapewnił pierwszorzędne europej­skie wykształcenie. Mandżurski dziedzic – narkoman, dzielny lot­nik, śliczny jak z obrazka – dziwnym trafem przypominał mi moją dziecięcą miłość, izraelskiego księcia, który do tej pory, chociaż z rzadka, śnił mi się po nocach.

Właśnie z powodu Zhang Xuelianga poszłam na sinologię – panazjatyzm mnie jeszcze wtedy nie interesował. Moja pasja dla niego przeszła w prawdziwą miłość, kiedy Zhang Xueliang rozwi­nął skrzydła. Stało się to w dwudziestym ósmym roku, gdy zmarł Zhang Zuolin. Stary lis długo zawracał w głowach dwóm głów­nym pretendentom do przejęcia władzy w Chinach – bolszewickiej Moskwie i samurajskiemu Tokio, dopóki jedna z tych sił nie miała go dość. Jego osobisty pociąg został wysadzony w powietrze, przy czym nie wyjaśniono, czy bombę podłożyli agenci japońskiego wy­wiadu, czy radzieckie GPU. W wieku dwudziestu ośmiu lat „wesoły Peter” (jak nazywały Młodego Marszałka zachodnie gazety) zo­stał rządcą ogromnego regionu i dowódcą ćwierćmilionowej armii.

Przeobrażenie playboya w wodza zakrawało na cud. Mój man­dżurski książę porzucił przygody, wyleczył się z uzależnienia od opium, skupił wokół siebie stronników ojca i wykonał posunięcie, na które jego ojciec nie mógłby się zdobyć. O zabójstwo Starego Marszałka oskarżył Japończyków. Dwóch dostojników ze swojego najbliższego otoczenia, japońskich agentów, rozkazał rozstrzelać u siebie w pałacu, po bankiecie. I ogromne Chiny zwróciły oczy ku młodemu przywódcy, posiadającemu rzadki u polityków tego kraju dar – zdecydowanie.

Nad moim biurkiem obok fotografii manifestacji 5 stycznia poja­wiła się kolejna: Młodego Marszałka w kasku lotniczym. Dokładnie rzecz ujmując, połowa fotografii, bo żonę mojego idola, śliczną Yu Fengzi, odcięłam nożyczkami. Zdjęcia wcale sobie nawzajem nie przeczyły, oba dotyczyły sfery marzeń, podobnie jak miłość Musi Baszkircewej do „księcia G.”.

Moja fascynacja chińskim nacjonalizmem i jego młodym bo­haterem nie trwała długo. Byłam na czwartym roku studiów, kiedy rzeczywistość wzięła górę nad fantazjami. We wrześniu trzydzie­stego pierwszego roku do Mandżurii wkroczyli Japończycy i mój nieustraszony rycerz, nie podejmując walki, uleciał jak płatek kwiatu niesiony przez burzę.

Mimo wszystko z przedmiotem dawnego uwielbienia wiąże mnie pewna tajemnicza nić. Kiedy dostałam udaru mózgu, Zhang Xueliang jeszcze żył. Po wygnaniu z Mandżurii został najbliższym współpracownikiem Czang Kaj-szeka, potem popadł w zatarg z ge­neralissimusem, nagle wziął go w niewolę, równie nieoczekiwanie wypuścił na wolność, poddał mu się, po czym pół wieku przesie­dział w areszcie domowym na Tajwanie.

Pół wieku aresztu zapewne można porównać z pięćdziesięcioma latami w stanie całkowitego paraliżu. Chciałabym się dowiedzieć, czy Młody Marszałek jeszcze żyje, ale w czasopismach medycz­nych o tym nie piszą. Mało prawdopodobne, w końcu był starszy ode mnie o cztery lata. Chociaż różne cuda zdarzają się na świecie, kto jak kto, ale ja o tym wiem...

Mimowolny wiraż myśli na kilka sekund unosi mnie z restaura­cji Trocadero, gdzie zaciągając się amerykańskim papierosem, oglą­dam się za siebie na moje krótkie życie. I siła wspomnień znowu przenosi mnie w przeszłość.

 

Sandra wspomina swoją romantyczną fascynację księciem lotni­kiem z pobłażliwym uśmiechem. Myśli, chociaż nie, to już ja myślę: „Chimery podlotka. Dzięki Bogu, byłam dostatecznie dojrzała i mą­dra, żeby się od nich uwolnić, kiedy pojawiło się prawdziwe światło”.

Prawdziwe światło, zgodnie z prawami natury, zajaśniało ze wschodu, z Kraju Wschodzącego Słońca. Oślepiona jego promie­niami pożałowałam, że przez cztery lata uczyłam się chińskiego zamiast japońskiego.

Właśnie tam można znaleźć żelazną wolę, nieustępliwość w dą­żeniu do celu i spokojne męstwo!

Wszędzie, gdzie wchodziły japońskie wojska, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wprowadzano idealny porządek. Zapano­wał on również w naszym bezładnym mieście.

Najwyższym władcą nowego państwa Mandżukuo został mia­nowany ostatni cesarz Qing, młody Puyi. W rządach pomagali mu japońscy doradcy. U nas w Harbinie większości ludzi nie odpowia­dały te zmiany, jednak ja od początku sądziłam, że po tylu latach miotania się i chaosu w końcu możemy poczuć twardy grunt pod nogami. W rozwoju historii widziałam cel i sens.

Możliwe, że byłam pierwszą rosyjską studentką, która wstąpiła do Stowarzyszenia Zgody, mającego za cel owocną współpracę wszystkich narodów zamieszkujących trzydziestomilionowy kraj. Potem wielu zostało członkami tej instytucji politycznej dla pie­niędzy albo kariery – mnie to nie dotyczyło. Rosyjskojęzyczna ga­zeta „Mandżuria”, w której byłam etatową autorką cotygodniowej kolumny, utrzymywała się z funduszy rządowych i miała reputację oficjalnego organu, ale tym się nie przejmowałam. Chciałam anga­żować się w życie społeczne i byłam dumna ze swoich przekonań.

Nasz redaktor, Chińczyk z pochodzenia, swobodnie władający pięcioma językami, ojcował mi i pewnego razu w przypływie szcze­rości wygłosił całą przemowę, która wywarła na mnie ogromne wrażenie.

„Tak, Mandżuria jest państwem tymczasowym, marionetkowym, niczym więcej niż terenem grupowania wojsk przed atakiem Ja­pończyków na Chiny. I dobrze, i wspaniale – mówił z ironicznym uśmiechem. – Niech nas samuraje podbijają, nie należy im się opie­rać. Tak naprawdę, kiedy tylko pozwolimy im na ten koguci naskok, tym samym my ich podbijemy. My, Chińczycy, zatopimy ich w na­szym bezkresie, połkniemy naszym nieobjętym jak ocean duchem i rozpuścimy w naszej wielkiej kulturze. Za każdym razem kiedy Państwo Środka zaczynało słabnąć, dostawało zastrzyk świeżej barbarzyńskiej krwi. Najechali nas Mongołowie – i gdzie są teraz? Stali się Chińczykami. Zaatakowali nas Mandżurowie i skończyli tak samo. Arystokracja zwycięzców wżeniła się w naszą, nasz język stał się ich językiem, nasza kultura – ich kulturą. Wszystkich ich połknęliśmy i przetrawiliśmy. Tak samo będzie z Japonią. Naszym prawdziwym wrogiem jest świat Zachodu. Przeciwstawia się nam we wszystkim. Od stu lat odgryza kąski z naszego ciała, a teraz pró­buje przeniknąć do naszej duszy poprzez ideologię komunistyczną. Bez mariażu z Japonią nie damy mu rady. Podniebny świat, tianxia, jest wielką samicą, która potrzebuje wielkiego samca. Ale to samica modliszki. Po zapłodnieniu zjada i trawi swojego kochanka”.

 

Właśnie o tym dzisiaj mówiłam. Rzecz jasna nie o samicy po­trzebującej zapłodnienia, tylko o odwiecznej przeciwstawności Wschodu i Zachodu.

Młodzieżowy klub dyskusyjny zorganizował debatę na temat „Przyszłość ludzkości” w wynajętym specjalnie na tę okazję kinie „Decadance” na Przystani. Wcześniej wielokrotnie uczestniczyłam w żarliwych dysputach tego rodzaju. Pisałam sprawozdania do ga­zety, czasami przedstawiałam stanowisko w sporze. Ale tym razem zaproponowano mi, żebym reprezentowała Stowarzyszenie Zgody. Ucieszyłam się, ale i przestraszyłam. Nie wiem, co bardziej. „Przede wszystkim niech się pani nie przygotowuje – powiedział mi Saburow. – Spontaniczność jest pani żywiołem”. Zawsze potrafił rzucić od niechcenia coś takiego, że potem człowiek się głowił, czy usły­szał komplement, czy wręcz przeciwnie.

Jednak trochę się przygotowałam, nie bardzo ufając swojej „spontaniczności”. Od powodzenia mojego wystąpienia zależało wiele: moja sytuacja w redakcji i w ugrupowaniu, stosunek do mnie Saburowa i przede wszystkim – szacunek dla samej siebie.

Zgłoszono troje dyskutantów. W imieniu komsomolców miał wystąpić Szliman z Politechniki. „Bolszewicy” mieli najsilniejszą organizację w Harbinie, wspierała ją cała kadra kolei zarządzanej przez Moskwę. Agitacja poglądowa, ulotki, „poczęstunki studen­ckie” i „robotnicze majówki” – wszystko odbywało się z rozmachem.

Ich mówca był całkiem niezły. Wymachując zaciśniętą pięścią i potrząsając bujną czupryną, z błyszczącymi oczami Szliman mó­wił o globalnym kryzysie ekonomiki kapitalistycznej, o wspania­łych osiągnięciach pięciolatki i niebywałych rozmiarów projekcie budowy całego komsomolskiego miasta nad Amurem. Z początku się spięłam, myśląc, że z takim oponentem nie mogę się mierzyć. Ale krok po kroku Szliman zaraził mnie swoją pasją i energią. Uta­lentowani ludzie zawsze wywołują u mnie żywą reakcję. Jeśli re­prezentują poglądy podobne do moich – rwę się, żeby wyrazić im poparcie. Jeśli przeciwne – rzucam się do walki.

Tak, czekało mnie starcie z nie byle jakim wrogiem. Ale zanim oddano mi głos, musiałam wysłuchać wystąpienia Łajeckiego, prze­wodniczącego ruchu faszystów i podobno również „Związku Musz­kieterów”. Ta na poły wojskowa organizacja została zdelegalizowana po tym, jak wzięła udział w walkach przeciwko Armii Czerwonej, ponieważ jednak jej członków nie objęły aresztowania ani prześla­dowania, nie zawracali sobie zbytnio głowy konspirowaniem.

Łajecki nie był moim antagonistą, raczej sprzymierzeńcem – w każdym razie było nam ze sobą po drodze. Dzielące nas roz­bieżności poglądów dotyczyły bardziej sfery ideowej niż politycz­nej. Słuchałam go jednym uchem, przygotowując się do prezentacji moich wywodów.

– Nasz ruch wkrótce podbije całą Europę. Włochy są już na­sze. Niedługo dołączą do nas Niemcy. A po nich Anglia i Francja!

Orator ciął powietrze ręką, drugą miał wsuniętą za pasek. Wy­soki, zgrabny, z idealnym przedziałkiem, miał na sobie czarną koszulę i biały krawat w kształcie rombu ze swastyką. Łajecki niedawno ukończył wydział prawniczy, ale nie spieszył się, żeby rozpocząć pracę. Pochodził z dobrze sytuowanej rodziny, był pre­zydentem klubu tenisowego i bywalcem dansingów. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób to wszystko godził.

– Kryzys, o którym perorowała żydobolszewicka papla... – Roz­legły się gwizdy i krzyki w „czerwonej” części sali. Łajecki podniósł głos. – Kryzys, którym nas tu straszono, doprowadzi do tego, że wkrótce również Stany Ameryki Północnej zwrócą się w stronę faszyzmu! Wiecie, na czym polega podstawowa różnica między dwiema dominującymi ideami współczesności: komunistyczną i faszystowską?

– Powiedz! Oświeć nas! – szyderczo krzyczeli komsomolcy.

– Milczeć, świnie! Myśmy waszemu nie przeszkadzali! – wrzesz­czały siedzące w grupie „czarne koszule”.

Wiedziałam z doświadczenia, że do bójki nie dojdzie. Wcześniej dochodziło, ale wraz z pojawieniem się Japończyków policja zaczęła działać szybko i zdecydowanie, bezpardonowo młócąc pałkami i zabierając do kozy wszystkich jak leci. Po zakończeniu mityngu najbardziej rozgorączkowani mogli oczywiście gdzieś w ciemnej uliczce przejść od słów do pięści albo i kastetów. Ale nie tu, na sali.

– Siedźcie cicho! Dajcie posłuchać! – przyłączyłam się do krzy­ków, po czym gwizdnęłam na czterech palcach. Tę sztukę posiad­łam jeszcze w ojczyźnie – jedyną społecznie użyteczną umiejętność po ukończeniu nauki w „społecznie użytecznej” szkole numer 11, w której uczyłam się po likwidacji Gimnazjum Aleksandrowskiego.

Na sali rozległy się śmiechy, tu i ówdzie nawet oklaski. Dodało mi to odwagi przed wystąpieniem.

– Komunizm to społeczeństwo słabych, którzy gnębią i niszczą każdego silnego, niepospolitego człowieka – skandował Łajecki. – A faszyzm – społeczeństwo, w którym silni gnębią i niszczą słabych. Przyszłość należy do nas, dlatego że faszyzm opiera się na prawach natury. My jesteśmy stadem lwów, a nie szakali!

To o silnych i słabych spodobało mi się. O lwach i szakalach nie bardzo. Nigdy nie lubiłam pustosłowia ani pozerstwa.

Ale tymczasem harbiński duce zakończył przemówienie. Dostał ogłuszające oklaski i masę przymilnych pochwał.

Nadeszła moja kolej.

 

Uśmiecham się z zadowoleniem, kołysząc się w takt bluesa. Wspominam swoje wystąpienie – każde zdanie, każdą pauzę. Chcę zachować w pamięci wszystkie szczegóły.

Jak pewnie i spokojnie zaczęłam mówić! Niby uniwersytecki profesor na wykładzie. Jasno wywiodłam, że komunizm, demokracja i faszyzm to jeden grzyb, bo wszystkie wyrosły na wąskiej grządce pod nazwą „cywilizacja zachodnia”. Ten zmarniały ogród dowiódł swojej bezpłodności wojną światową i ciągiem krwawych rewolu­cji. Przyszła pora wytrzeźwieć i przyznać, że Zachód jest ziemią jałową. Młodzież powinna zwrócić się ku Wschodowi. Przyszłość ludzkości wykuwa się dzisiaj nie na wielkich placach Europy, lecz na bezkresnych przestrzeniach Azji. A kowalem nowego porządku na świecie stanie się młody naród, silny ciałem i duchem. Najpierw pociągnie on za sobą najważniejszy kraj na naszej planecie, Chiny, a potem resztę Azji. Jego wielką historyczną misją jest pokazanie światu, że duch i wola są silniejsze od złota i chuci.

Stopniowo mój głos stawał się coraz bardziej dźwięczny. Wy­daje mi się, że mówiłam z mocą i przejęciem. Może nie tak skład­nie jak komunista Szliman, ale na pewno lepiej niż Łajecki. Kogo innego zbiłby z tropu brak poparcia sali, podzielonej po połowie na „czarnych” i „czerwonych”, ale mnie ta ściana odrzucenia doda­wała skrzydeł.

„Jestem silna” – myślę i znowu uśmiecham się do swojego od­bicia w lustrze.

Poza tym na sali siedział Saburow.Jego twarz jak zwykle pozo­stawała nieprzenikniona, ale blask oczu świadczył, że był przejęty moją przemową. Takie wsparcie było warte więcej niż bolszewicka albo faszystowska klaka.

Mój największy atut pozostawiłam na koniec. Mam jednak głowę na karku, że wszystko zawczasu przewidziałam i zaplano­wałam!

Kiedy zakończyłam przemowę, nikt nie klaskał. Za to jeden ze szlimanowskich działaczy wstał i zaczął mnie oskarżać o dwulico­wość. Ze niby agituję za mikado, a sama żyję z renty wypłacanej przez radzieckie przedsiębiorstwo, mieszkam w służbowym miesz­kaniu i w ogóle korzystam z wszelkich praw posiadaczki radzie­ckiego paszportu.

Byłam na to przygotowana.

Komsomolec wciąż bryzgał śliną i groził palcem, a ja w milcze­niu wyjęłam z torebki czerwoną książeczkę i pokazałam ją całej sali. Przemawiający został zbity z tropu i zamilkł.

Dźwięcznie wygłosiłam parafrazę fragmentu wiersza uwielbia­nego przez nich Majakowskiego:

 

Trzymam jak bombę, trzymam jak jeża,

Jak brzytwę dwusieczną,

Jak anakondę, kiedy się w palcach

Nagle rozpręża i syczy jadem dwudziestu żądeł... [11]

 

Wzięłam swój „sierpem i młotem znaczony” paszport, podarłam go, a strzępki rzuciłam na podłogę, mówiąc:

– „Czytajcie, zazdrośćcie, jam – BYŁY obywatel Związku Re­publik Rad!”

Ależ się zrobił harmider! Wszyscy zerwali się z miejsc – „czarni” i „czerwoni”. Pierwsi urządzili mi owację, drudzy wrzeszczeli z wście­kłości i oburzenia.

Bez cienia wątpliwości te chwile warte były straty mieszkania i maminej renty. „Przeżyję jakoś z moich honorariów – myślę. – Będę mniej wydawać na szmatki i tyle”.

 

W tym momencie Saburow, dotychczas obserwujący mnie w mil­czeniu, daje znak Łajeckiemu – ten natychmiast milknie, a ja prze­staję patrzeć w lustro. Czuję słodkie napięcie. Zaraz ten powściągliwy, małomówny człowiek oceni moje wystąpienie.

Właściwie już je ocenił, zapraszając mnie po dyspucie do Trocadero. Zwykle spotykaliśmy się w tanich kawiarniach albo skrom­nych japońskich restauracyjkach. Zaproszenie do najmodniejszego i najdroższego z harbińskich klubów oznaczało, że moje akcje zde­cydowanie poszły w górę. Co prawda, zaprosił też Łajeckiego, ale wydaje mi się, że nauczyłam się już pojmować wewnętrzną logikę Saburowa. Po pierwsze, z przywódcą „muszkieterów” łączyła ich dawna znajomość i Saburow nie chce obrażać towarzysza walki. A po drugie (ta myśl grzeje moje serce), boi się zbyt gwałtownie skrócić dzielący nas dystans. O, całkiem nieźle rozumiem tego nie­przeniknionego mężczyznę.

Klub-restauracja Trocadero został otwarty niedawno. Jeszcze nigdy tu nie byłam. Słyszałam, że średni rachunek wynosi koło stu dolarów na osobę, a tyle nie zarabiam przez tydzień. Mimo francu­skiej nazwy, odziedziczonej po poprzednich właścicielach, wystrój i atmosfera są amerykańskie. Ściany pokryto wizerunkami tańczą­cych Murzynów i jasnymi zygzakami, muzyka odpowiada malun­kom, w barze mają najlepszą w mieście kartę koktajli. Wypiłam już dwa daiquiri – po raz pierwszy w życiu.

Saburow pochyla się ku mnie (dotąd tego nie robił) i mówi – nie, nie komplementy, na które czekałam, tylko coś jeszcze przy­jemniejszego:

– Teraz będę się niepokoił o panią, Sandro. Jutro wszystkie ga­zety opiszą, jak pani podarła radziecki paszport. Kominternowcy tego nie wybaczą. Ludzie ich pokroju nie mają pojęcia o hono­rze i traktowaniu damy po rycersku. Chciałbym przydzielić pani ochronę...

Jaki on słodki – myślę – z tą jego staromodną ceremonialnością. Traktowanie damy po rycersku – coś pięknego!” Z nonszalancją odpowiadam:

– Nie potrzebuję ochrony. Nikogo się nie boję.

Wtedy dostaję prztyczka w nos, który trochę psuje mi nastrój.

– Gwarantuję, że już jutro otrzyma pani nowy paszport, man­dżurski. Na razie ten kraj uznaje tylko Japonia, ale wkrótce wszystko się zmieni. Dostanie też pani nowe mieszkanie, lepsze niż poprzed­nie. Poza tym przypuszczam, że pani wierszówka wzrośnie mini­mum dwukrotnie.

Ładna mi bohaterka. Chciałam zrobić coś z rozmachem i fan­tazją, a wyszło...

Spuszczam głowę. Odechciało mi się przeglądać w lustrze.

Korzystając z pauzy Saburowa, Łajecki zaczyna opowiadać (wia­domo, że nie mnie, tylko Saburowowi) o fantastycznych perspekty­wach ruchu faszystowskiego w Mandżukuo. Partia już istnieje. Do­słownie na dniach zostanie ogłoszone powstanie ruchu kobiecego. W dalszych planach leży naśladowanie pozytywnych doświadczeń bolszewików w dziedzinie wychowania dzieci i nastolatków, bo tylko idiota nie uczy się od wrogów.

– Oni mają triadę „komsomolcy-pionierzy-oktiabriata”, a my utworzymy „Związek Młodych Faszystów”, „Związek Faszystowskich Skautów” i „Związek Faszystowskich Maluchów”. Sandra nie ma racji, mówiąc, że faszyzm jest wytworem dekadenckiej kultury Zachodu. Mamy aryjsko-indyjskie korzenie, a od naszych japoń­skich przyjaciół będziemy uczyć się zasad bushido.

Saburow niby słucha uważnie, nawet potakuje, ale co chwilę czu­ję na sobie jego wzrok, mimo że jestem odwrócona. Uraziła mnie obietnica wsparcia prawnego i materialnego. Mógł powiedzieć o tym później i jakoś delikatniej, żebym nie występowała w roli wynajętej siły roboczej. Czego jak czego, ale delikatności nie można Saburo­wowi odmówić. Jeśli tak postąpił, to miał w tym jakiś cel. Zachował się jak chłopiec, który ciągnie dziewczynkę za warkocz, żeby ukryć swoje uczucia i żeby nie zadzierała nosa. Ta myśl przywraca mi do­bry nastrój. Jak na zamówienie zmienia się też muzyka. Zamiast powolnego bluesa jazz-band wybija już szybki rytm charlestona.

Od sąsiedniego stolika wstają kobieta i mężczyzna, rozpoczy­nają brawurowy taniec, co jakiś czas przechodząc na synchroniczne stepowanie – ostatni krzyk mody. Świetnie im to wychodzi, roz­legają się oklaski.

Ta kompania składająca się z kawalera i dwóch dam już wcześ­niej przyciągnęła moją uwagę. Prawdziwe lwy salonowe, najpewniej tutejsi stali bywalcy. Mężczyzna siedział odwrócony do nas plecami, widziałam tylko tył jego idealnie skrojonego białego smokingu i wybrylantowane czarne włosy. Jego towarzyszki były ubrane inaczej niż harbińskie modnisie. Podobne suknie widziałam w najnow­szym „Vogue’u”, który dopiero co został przysłany do naszej redak­cji. Rozmawiali po angielsku. Mężczyzna opowiadał coś zabawnego, słuchaczki pękały ze śmiechu. „Oh, come oni You're kidding?” [13] wy­krzykiwała co chwilę jedna z nich z nosowym amerykańskim ak­centem. Druga, bardzo ładna Angielka, powtarzała: „Aren’t you a swine, Dave!". [14] Powiedziała to pięć albo sześć razy.

Stępa z połyskliwym kawalarzem wystukuje Amerykanka. Jej obcasy dźwięcznie stukają po inkrustowanym parkiecie, zgrabne biodra się kołyszą, zgięte łokcie sterczą jak skrzydełka oskubanego kurczaka. Kawaler ślizga się wokół niej błyskawicznymi zygzakami, w mgnieniu oka wykonuje obrót, a na jego śnieżnobiałych zębach migoce odblask elektrycznych świateł. Gdzieś już widziałam tę cu­kierkową fizjonomię. Może w ilustrowanym czasopiśmie? Wygląda na aktora filmowego.

– Ale się rozkręcił. Żydek z Szanghaju. Syn Saula Kannegisera, króla żydowskiego. Tego, który jest właścicielem Banku Chińsko-Azjatyckiego. Tatko przysłał swojego potomka, żeby prowadził harbińską filię, a ten żyje jak król. W naszym klubie tenisowym całą służbę rozpieścił swoimi żydowskimi napiwkami. Nie daje mniej niż piątkę.

Dawida rozpoznałam na sekundę przed tym, jak usłyszałam nazwisko Kannegiser. Brunet mrugnął do partnerki, a ja nagle uj­rzałam dworcowy plac i podrostka z grzywką, który dokładnie tak samo mrugnął do mnie, zanim zniknął na zawsze.

A więc jednak nie na zawsze?

(Fotografia manifestacji jak dawniej wisiała u Sandry nad biurkiem. Swojej modlitwy też nie zapomniała. Dlatego że nikogo nie wolno zdra­dzać, a szczególnie samej siebie. Wiedziałam to zawsze, w każdym wieku).

– Dziwnie mu się pani przygląda – mówi Saburow. Jest bystrym obserwatorem, nic nie umyka jego uwagi.

– Wydaje mi się, że go znam. Od dawna, jeszcze z Piotrogrodu – odpowiadam.

Mrużę oczy. Potrząsam głową. Otwieram oczy – nie, to nie sen. Mój zbiegły książę, jeszcze piękniejszy i bardziej elegancki, tańczy na cześć naszego nieprawdopodobnego spotkania.

– Niech pani podejdzie do niego, skoro się znacie – proponuje Saburow. Uśmiecha się. – Ach, przepraszam, zapomniałem. Do­brze wychowane panny w tych sprawach nie mogą przejawiać ini­cjatywy, nie wypada.

Wie, jak mnie wziąć pod włos.

– Może panu nie wypada – odgryzam się.

Kiedy milknie muzyka, podchodzę do Dawida. Odsuwa krzesło dla swojej Amerykanki. Patrzy na mnie z pytającym uśmiechem. Mało prawdopodobne, żeby pamiętał śmieszną gimnazjalistkę, podkarmiającą go w głodującym Piotrogrodzie.

Chcę powiedzieć coś lekkiego, beztroskiego, ale tracę rezon. Jego oczy wciąż mają ten niebywały odcień. Jakbym obudziła się z powrotem w dzieciństwie, mokrą i zimną wiosną, z Sandry znów staję się małą Saszą, która wymyśliła sobie zaczarowanego księcia.

– Dobry wieczór... Pan mnie pewnie nie poznaje...

To wszystko, co potrafię z s


Date: 2015-12-18; view: 683


<== previous page | next page ==>
Saszeńka. Dworzec 8 page | Fundamentalne zagadnienia z zakresu profilaktyki choroby alzheimera
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.031 sec.)