Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Saszeńka. Dworzec 3 page

Wiera zostawiła bagaże na parterze i w towarzystwie dyrektora poszła rozejrzeć się po budynku. Wszystko ją ciekawiło.

W restauracji przestudiowała menu, westchnęła. Wrażenie zrobił na niej nie tyle wybór, ile mnogość dań kuchni rosyjsko-radzieckiej. Wzięto pod uwagę, że starsi ludzie są bardzo konserwatywni w swoich kulinarnych upodobaniach. Śledź pod szubą, chłodnik, sałatka ze szprotek, kotlety pożarskie, sandacz po polsku, mięso à la Suworow, zapiekanka z twarogu, kisiel żurawinowy...

– Nasz szef kuchni pracował w dobrym hotelu w Tallinie – po­chwalił się Charpentier. – Sam polubiłem wszystkie te wasze wy­nalazki, na przykład sałatkę olivier bez oliwek. A jakie piecze pie­rożki drożdżowe! Podejdźmy do naszych pań, one nas poczęstują.

W części kawiarnianej przy stole siedziały trzy staruszki i oglą­dały jakiś program rozrywkowy na pierwszym programie telewizji rosyjskiej – w takim skupieniu, że nawet nie zwróciły na nich uwagi.

Dwie zaniosły się śmiechem.

– Co ona tam? – z ręką przy uchu spytała trzecia, chuda jak Baba Jaga, w szkarłatnym jedwabnym turbanie. – Co mu powiedziała?

– Powiedziała: „Gdzie leziesz, ćwoku! Spadaj stąd”.

– W jakim sensie?

– Eee, Elwiro Iwanowna. Zapomina pani założyć aparat słu­chowy i przeszkadza oglądać.

Wiera pokręciła głową:

– Dziękuję. Potem się ze wszystkimi poznam. Chodźmy dalej.

Po drodze, słuchając wyjaśnień, zapisywała w notesie:

„W każdym mieszkaniu jest aneks kuchenny. Kto chce, gotuje sam. Podstawiają autobus na zakupy w supermarkecie. Można też dać listę zakupów”.

Weszli na pierwsze piętro. W jednej z sal odbywały się zaję­cia kółka pluszowej zabawki. W innej chór „Żurawie” ćwiczył na koncert, który miał się odbyć następnego dnia. W kolejnej bardzo poważny mężczyzna podobny do śpiewaka Georga Otsa (babcia Wiery uwielbiała film Mister Iks) dyktował przepisy kulinarne. Był to zwabiony z Tallina kucharz cudo.

– A co jest tutaj?

Wiera zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami, na których wisiała tabliczka z przekreślonym na krzyż portretem Lenina. Ze środka dobiegał męski przenikliwy krzyk.

– Klub dyskusyjny. Tu się schodzą ludzie na spory polityczne. Dzisiaj jest dzień „biały”. – Luc Charpentier roześmiał się cicho, wi­dząc zdumienie na twarzy dziewczyny. – Widzi pani, mademoiselle Weroniko, wy, Rosjanie, jesteście bardzo emocjonalnym narodem. Zwłaszcza gdy chodzi o politykę. Spór w jednej chwili zmienia się w kłótnię, a kłótnia w bójkę. Dlatego musieliśmy wprowadzić po­dział na dni „czerwone” i „białe”. W „czerwone” swoje argumenty przedstawiają stronnicy komunizmu, a ich oponenci mogą tylko słuchać. W „białe” jest na odwrót.



– Znam starszych ludzi – stwierdziła Wiera z niedowierza­niem. – Naprawdę słuchają i nie odzywają się? To niemożliwe.

Dyrektor chytrze uniósł brew.

– To niech pani zajrzy do środka. Dzisiaj jest pusto. „Biali” są u nas w zdecydowanej mniejszości.

Sala, która sądząc po białym ekranie, pełniła również funkcję kina, rzeczywiście była prawie pusta. Na scenie stał stół z mikrofo­nem. Grożąc palcem i z trudem łapiąc powietrze, przemawiał łysy mężczyzna w swetrze. Publiczność składała się z jednego słuchacza. Miał na sobie garnitur, białą koszulę i krawat. Szybko coś notował.

– ... W ten sposób nigdy się niczego nie nauczycie! – skando­wał orator. – Dlatego że wasza ideologia nie uznaje wolności myśli. Chcielibyście tylko klonować takich jak wy, matołów! „Marksizm ma rację, bo jest słuszny” – oto cała wasza argumentacja!

Charpentier wyjaśnił szeptem:

– To jest Michaił Markowicz Kuczer. Dysydent. Deportowany ze Związku Radzieckiego jeszcze w latach siedemdziesiątych. Ożenił się z majętną damą o poglądach lewicowych. Owdowiał. Sprzedał swoje mieszkanie w luksusowej dzielnicy Paryża i mieszka u nas. Jak pani widzi, jego poglądy nie są u nas popularne.

– Ma tylko jednego stronnika?

– To nie jest stronnik, wręcz przeciwnie. Sekretarz naszego ko­mitetu partyjnego. Czemu się pani dziwi? Mamy partyjną organi­zację, jakżeby inaczej? Jutro, w „czerwony” dzień, sekretarz będzie polemizował z dzisiejszym wystąpieniem punkt po punkcie, dla­tego wszystko zapisuje. O, on jest naszą gwiazdą. Nie poznaje pani? Dyrektor wymienił nazwisko, które wydało się Wierze znajome.

– Kto to jest?

– Zapomniałem, ile pani ma lat. To jeden z członków PKSW. Dożywa u nas swoich lat. Dzieci robią karierę w biznesie i za niego płacą. Taki los.

Wiera nie mogła sobie uświadomić, co to jest PKSW. Potem sobie przypomniała. Państwowy Komitet do spraw Stanu Wyjąt­kowego. Nazwisko sekretarza słyszała w odległym dzieciństwie.

– Proszę przestać obrażać Josifa Wissarionowicza! Szczegól­nie w przeddzień Wielkiego Zwycięstwa! – nieoczekiwanie krzyk­nął były puczysta. Wiera nie dosłyszała, co dokładnie powiedział o Stalinie Kuczer.

– Nie udzielono panu głosu! – bez trudu przekrzyczał go uzbro­jony w mikrofon mówca. – I ostrzegam. Jak tylko zobaczę tu portret Wąsacza – od razu zerwę! W domu możecie sobie wieszać choćby i Hitlera. A w miejscu publicznym się nie ważcie! Proszę siadać! Trzeba przestrzegać zasad!

Sekretarz partii wstał, z hałasem odsuwając krzesło.

– Sam się słuchaj, ty wodolejco!

Potuptał do wyjścia.

– Myjemy się – szybko wyszeptał dyrektor. – Nie, zmywamy się? Zmywamy się. Bo i nam się dostanie.

Wiera zapisała: „Michaił Kuczer. Nawiązać kontakt. Problem izolacji?”. Przyjeżdżając do domu weteranów, zawsze zwracała szczególną uwagę na tych, którzy doświadczają samotności albo ostracyzmu. W każdej komórce społecznej – domy opieki nie sta­nowią wyjątku – istnieją kasty niższe. Badania przeprowadzone przez fundację wykazały, że ta kategoria staruszków odchodzi najszybciej (słów „umierać” i „śmierć” w dokumentach organizacji z zasady się nie używa).

– Michaił Kuczer zawsze jest sam? – spytała. – Nie ma przy­jaciół?

– Nie. Ale chyba mu na tym nie zależy. Jest dysydentem, bo taką ma nature existentielle... – Charpentier strzelił palcami.

Wiera przyszła mu z pomocą:

– Postawę egzystencjalną?

– Postawę. Dziękuję. Potrzebuje opozycji, konfliktu ze spo­łecznością, której jest częścią. Z tego czerpie energię. Musi pani tu przyjść w „czerwony” dzień. O, warto to zobaczyć. W Moskwie widziałem spektakl Mądremu biada. Tu jest bardzo podobnie.

– Jak Czacki, jeden przeciwko wszystkim?

– Tak. Tylko że w sztuce Czacki, jeśli można tak powiedzieć, nie rozstaje się z mikrofonem, cały czas mówi. A tu jest na odwrót. Kuczer wyraża wszystko mimiką, gestykuluje. Gestykuluje? Niby też krzyczy, ale go prawie nie słychać, bo w „czerwony” dzień nie ma dostępu do mikrofonu. Wygląda przy tym na absolutnie szczę­śliwego.

Schodzili po schodach z przeciwległej strony budynku. Wiera z przyjemnością pogładziła dębowe, czarne ze starości poręcze.

Szeroki parapet na półpiętrze zajmowała para – mężczyzna i kobieta. Palili.

Wiera wiedziała już, że w zamku co krok są miejsca wyznaczone do palenia. Wielu rezydentów nie chce porzucić szkodliwego nało­gu. Dyrektor poskarżył się, że trudno mu się bronić przed różnego typu inspekcjami, które domagają się usunięcia popielniczek. Na razie ratuje go powoływanie się na specyfikę narodową gości i wy­jątkowy charakter zakładu.

– O, to panią powinno zainteresować. – Charpentier przytrzy­mał Wierę za łokieć. – Dwie wyjątkowe osobowości. Obie z ano­maliami psychicznymi. Eduard Muchin cierpi na pourazowy po­stępujący zanik pamięci z częściową wsteczną amnezją. W wyniku wypadku samochodowego uległy uszkodzeniu części hipokampu, odpowiedzialne za długoterminową pamięć semantyczną i epizo­dyczną. Dość rzadki przypadek, chociaż opisany w literaturze fa­chowej. Ten człowiek na zawsze pozostał w 1973 roku.

– Dlaczego akurat w siedemdziesiątym trzecim? – szeptem spytała Wiera.

– Nie wiem. Ale jego pamięć nie rejestruje niczego, co zaszło później. Ma w głowie rodzaj blokady, która przestała cokolwiek przepuszczać. Na przykład zna całą muzykę Beatlesów, a The Rol­ling Stones tylko do albumu Goats Head Soup. Za każdym razem, kiedy widzi magnetowid, jest bardzo zaskoczony. Wzrusza ramio­nami i idzie dalej. W mieszkaniu ma sprzęty wyłącznie z tamtych czasów. Ile było zachodu, kiedy mu się zepsuł adapter! Niech pani zobaczy, jak jest ubrany.

Mężczyzna rzeczywiście wyglądał dziwacznie. Jak postać z Hair Formana. Wytarty dżinsowy strój ze spodniami dzwonami, buty na koturnach, indyjska koszula z ostro zakończonym kołnierzykiem. Długie pstre włosy do ramion. Wąsy zwisające na kształt podkowy. Przyciemnione okulary, nie wiedzieć czemu z jasną naklejką na jednym ze szkieł.

– Jego mózg nie rejestruje niczego, co kłóci się ze sposobem ży­cia w siedemdziesiątym trzecim – ciągnął dyrektor. – Za to sprzyja mu słaby wzrok. Źle widzi, a nie nosi okularów korekcyjnych, tylko przeciwsłoneczne.

– Czemu nie nosi?

– Dlatego że w siedemdziesiątym trzecim miał trzydzieści lat i okulary nie były mu potrzebne. Poza tym pewnie działa mecha­nizm obronny. Łatwiej nie zauważać tego, co jest dla nas kłopot­liwe. A jakim językiem mówi! Połowy nie rozumiem.

– Ale przecież inni na pewno mu mówią, że siedemdziesiąty trzeci dawno za nami? A poza tym wszystko wokół jest takie... współczesne.

– Nie zauważa. – Charpentier rozłożył ręce. – W jednej chwili zapomina to, co nie pasuje do obrazka. A sen do reszty zmywa wrażenia poprzedniego dnia. Od rana zaczyna życie na nowo. Ze wszystkimi zawiera znajomość, wszystkiemu się dziwi i tak dalej. Widziała pani film Un joursans fin}

– Tak, Dzień świstaka. A kobieta? Wspomniał pan, że też ma problem psychiczny. Jaki?

Wiera przyjrzała się jej i dostrzegła, że rozmówczyni kudłatego pana Muchina też wydaje się młoda tylko na pierwszy rzut oka.

Farbowane jasnorude włosy, ostry makijaż. Ubrana niezbyt stosownie do wieku. Zamszowe kozaki za kolana, spódnica mini, na kościstych, pokrytych nienaturalną opalenizną rękach po kilka bransolet.

Amant z poprzedniej epoki wykrzyknął:

– Nieznośna z ciebie facetka, Dolly! – i roześmiał się piskliwie.

Kobieta trzepnęła go po głowie, po czym wybuchnęła ochry­płym śmiechem. Zarzuciła włosy do tyłu (nawet z daleka było widać pomarszczoną skórę na jej szyi) i spostrzegła, że są obserwowani.

– Szarpnięty! – wykrzyknęła. – Z kim cię widzą moje piękne oczy, stary zbereźniku?

– Potem – cicho powiedział dyrektor do Wiery i uśmiechnął się promiennie. – Dolores Iwanowna! Pani, jak zwykle, w znako­mitej formie.

– Za „Iwanownę” zapłacisz. No, przyprowadź tu swoją gąskę. Daj popatrzeć. Świeże mięsko upolowałeś?

Podchodząc do hałaśliwej baby, Wiera dosłownie z każdym kro­kiem zmieniała swoją opinię na temat jej wieku. Najpierw wydało się jej, że Dolores ma lat pięćdziesiąt pięć. Nie, raczej sześćdziesiąt. W połowie schodów Wiera doszła do sześćdziesięciu pięciu. Po chwili ponownie skorygowała ocenę. Wielokrotny lifting, zastrzyki hormonalne i tym podobne, ale lat nie mniej niż siedemdziesiąt dwa.

A „Dolly” huczała dalej, nieprzyjemnie szczerząc zęby:

– Już ją zaliczyłeś? Żadnej kiecce nie przepuścisz. Figurkę ma ni­czego sobie. Baranka se na głowie zrobiła, znaczy pracowita. „Gdzie bieżysz tak chyżo, żydowska dziewczyno?[3] Mleczarnia na swoim miejscu. Facjatka ujdzie. A co tam na zapleczu? No, pokaż tyłeczek.

Wiera się najeżyła. W rosyjskich domach weteranów nigdy nie spotkała nikogo podobnego. I chwała Bogu.

Co do włosów – nieprawda. Od urodzenia były bardzo gęste, z drobnymi loczkami. Wiera nic z nimi nie robiła, tylko czesała. Same układały się w obłoczek nad jej głową. Za to z „żydowską dziewczyną” trafione – włosy odziedziczyła po babci Żydówce.

– Rozczarujesz się, Szarpnięty. Wiem, co mówię, lata prak­tyki. – Odrażająca starucha celowo wypuściła w twarz stażystki kłąb dymu. – Oczy ma rybie. Lepiej byś mnie do siebie zabrał, ty asceto. Ja bym cię nie rozczarowała.

– Z największą przyjemnością. Ale regulamin zabrania roman­sów z rezydentami – smutnie westchnął dyrektor. – A jak pani mi­grena, madame? Tabletki pomogły?

– Żadne tabletki nie pomogą. Głowa boli, bo nikt mnie dawno nie przeleciał.

Charpentier roześmiał się dźwięcznie.

– Co za problem, Dolly? – wykrzyknął Muchin. – Partia powie­działa: „Trzeba!”, Komsomoł odpowiedział: „Tak jest!”.

Z zaciekawieniem przyglądał się pięknowłosej Wierze. Spoza przyciemnionych szkieł połyskiwały jego krótkowzroczne niespo­kojne oczy.

– Skądś panią znam. Nie była pani w zeszłym roku na wcza­sach w Picundzie?

– Nie.

– Jestem Edik. Frendy mówią na mnie „Mucha”. Bo niby je­stem mały, ale natrętny.

Zarechotał, ukazując żółte zepsute zęby. Korzystając z tego, że Charpentier zagadał się z Dolores Iwanowną o jakichś medyka­mentach, odciągnął Wierę na bok.

– Przejdźmy na ty. Jesteś studentką? Ja zrobiłem magisterkę. Skąd jesteś? Z Moskwy? Ja też. A flat gdzie masz?

Pewnie chodzi mu o mieszkanie, domyśliła się Wiera.

– Na Twerskiej.

Bierzin wynajął dla niej studio pięć kroków od swojego biura, gdzie mieściła się zarazem siedziba fundacji. Powiedział, że to masochizm tracić godzinę na dojazd i kolejną na powrót z pracy. Wiera prawie nie protestowała. Nie z powodu dojazdów. Po pro­stu mieszkanie z rodzicami nie było łatwe. Wciąż jedno i to samo: jak się czujesz i zmierz ciśnienie.

– Gdzie, gdzie? – Mucha nie od razu skojarzył. – A, na Pieszkow strit. Klawo! Jesteś tu nowa? Ja też. Wczoraj zjechałem z bambetlami. Niby okej, pełny Zachód, meble zagraniczne itepe. Ale nuda. Nawet dyskoteki nie ma, już pytałem. Za to sklep Bieriozka nie­daleko. Szamka importowana, czułing-gam, czipsy. Zajarasz? Bierz, nie wstydź się. – Wyciągnął ku niej paczkę papierosów. – Goluazy. Elegancja-Francja. Chodź do mnie, seszn zrobimy. Chatę mam luks. Telewizor, sprzęt grający, kolumny. Super płyty przywiozłem, to posłuchamy. Wieczorem można skoczyć do Rygi. Tam nie to, co w Moskwie. Wesołe miasto, Europa. O dziewiątej lulu nie idą.

– Do Rygi? – zdziwiła się Wiera. – Jak to?

– W tamtą stronę podmiejskim, z powrotem furą. Do Dzintari w nocy wożą za dziesiątaka, pamiętam z zeszłego roku. Many noł problem, Mucha stawia.

– Jak pan sądzi, gdzie teraz jesteśmy? – spytała. Ciekawe, co mu podpowiada wyobraźnia.

– Jak to gdzie? W Dzintari, w domu wczasowym „Bursztyn”. Co ty, nie wiesz, dokąd przyjechałaś? Czy grasz głupka?

Po schodach wchodziła sprzątaczka z wiadrem i szczotką. Wiera chciała się przekonać, jak chory reaguje na zderzenie z rzeczywi­stością.

– Dzień dobry – powiedziała. – Jestem Wiera. A pani jak się nazywa?

– Marta Ozolinia – odparła sprzątaczka z lekkim akcentem.

– Skąd jesteś, Martuś? – włączył się Muchin.

– Z Lipawy.

– Daleko masz do pracy. Mogłabyś u siebie w Lipawie szczotką machać. Tu lepiej płacą?

Łotyszka odpowiedziała wyczerpująco:

– Dostaję osiem euro i dziesięć centów za godzinę. W Lipawie tyle nie zarobię.

Jak Muchin zareaguje na euro i centy?

Nijak nie zareagował. Jakby nie usłyszał. Nachylił się do ucha Wiery i zaśpiewał: „Nocą w zaułkach Rygi mówią wieki minione. Słyszę całe stulecia, lecz ty jesteś daleka. Tak daleka, że ciebie sły­szeć nie mogę. Pa-pa-pa-pa. Pa-pa-pa-pa-pa-pa-pa!”.

– Ty, Mucha, przestań panienkę bajerować. Nie dla psa kieł­basa – Dolores Iwanowna bezceremonialnie trzepnęła go w plecy.

Dyrektor wziął nastroszoną Wierę pod rękę i poprowadził ją dalej.

– Co pani sądzi o pięknej Dolly? – wyszeptał.

– Stara zepsuta świntucha!

Wbrew swojej żelaznej zasadzie, żeby nigdy nie obrażać się na podopiecznych, Wiera była rozzłoszczona nie na żarty.

Po chwili zawstydziła się.

– Biedna Dolly nie jest zepsuta – zaczął opowiadać Luc. – Cierpi na tak zwany Witzelsucht, czyli morię, wesołkowatość. Nasilająca się z wiekiem patologia orbifrontal cortex jest odmianą otępienia czołowo-skroniowego. Porażenie płatów czołowych skut­kuje zmianami osobistymi, nie, jak to się mówi, osobowościowymi. Świat jakby tracił wszelki sens, rozpada się na drobne absurdalne fragmenty. Chory niczego nie bierze poważnie, wszystko obraca w żart. Jakiekolwiek zasady moralne przestają dla niego obowią­zywać. To się nazywa spłaszczona uczuciowość. Zwykle morii to­warzyszy hiperseksualność na skutek utraty samokontroli. Stąd skłonność do nieprzyzwoitych zachowań. W sprzyjających okolicz­nościach – do promiskuityzmu. O, Dolores Iwanowna przysparza nam nie lada problemów. Zdarza jej się założyć minispódniczkę bez desusów i celowo usiąść tak, żeby mężczyźni mogli wszystko zobaczyć. A to nie bardzo apetyczny widok. – Luc Charpentier ro­ześmiał się smutnie. – Kto wie? Może i ja kiedyś zmienię się w ta­kiego świntuszącego staruszka, zwłaszcza że mam zadatki. Dlaczego pani tak patrzy, Weroniko? W Rosji musiała się pani zetknąć z po­dobnymi przypadkami?

Wiera pokręciła głową. Nie, w rosyjskich domach weteranów nie spotkała staruszek cierpiących na Witzelsucht. Bezwstydni sta­ruszkowie trafiają się dość często. Ale starszych pań ten problem nie dotyczy. Czy może kobiety pokroju Dolores Iwanowny nie trafiają do domów starców? Żeby prawić takie impertynencje, trzeba być pewnym siebie i świadomym swoich praw. A rosyjskie „rezydentki” są na to zbyt stłamszone przez los...

– Pewnie ma bogatego syna? Albo córkę?

– Naturalnie. Innych gości nie mamy, samych rodziców róż­nych nouveaux riches. Z rosyjskiej emerytury „Pór Roku” się nie opłaci. Z francuskiej zresztą też nie. Dobrze jest mieć pieniądze. Rozwiązują wiele problemów. – Dyrektor westchnął. – Myślę, że dzieci wypławiły... nie, spławiły monsieur Muchę i madame Dolly również dlatego, że ciężko żyć z takimi rodzicami. To ciągły source d’embarassement. [4]

Doszli do biblioteki. W dużym i jasnym pomieszczeniu ze sta­rymi dębowymi regałami pięknie pachniało książkowym kurzem i przeszłością. Brązowe grzbiety połyskiwały matowym blaskiem złotych liter, na stołach stały pulpity, a odlane z brązu lampy miały jedwabne abażury. Wiera prawie się oblizała na myśl o cichych wie­czorach, które będzie tu spędzać.

– Niezupełnie miałem rację, mówiąc, że mieszkają u nas tylko rodzice nowobogackich – szepnął jej dyrektor, wskazując głową odległy kąt sali.

Ramię przy ramieniu, plecami do wejścia, siedziała tam starsza para. Dwie siwe głowy pochylone nad stołem.

Monsieur i madame Zwonariew. To nie rosyjski, a raczej fran­cuski wariant starości. Klim Arkadiewicz sam się dorobił majątku i jest całkowicie niezależny. W Związku Radzieckim był pracow­nikiem naukowym. Szefem laboratorium w instytucie elektroniki. Potem państwo przestało finansować badania. Koledzy Zwonariewa czekali na powrót dawnych czasów. A on nie czekał. Zało­żył własny biznes i wzbogacił się, już w słusznym wieku. Kilka lat temu sprzedał firmę za spore pieniądze. Teraz zajmuje się papie­rami wartościowymi. Sam zarządza swoim kapitałem. Stąd, przez internet. Wiem, że w swoim pokoleniu stanowi wyjątek.

– Chciałabym ich poznać.

Siedzieli bardzo blisko siebie, ręka staruszka spoczywała czule na ramieniu żony – wywołało to u Wiery nie całkiem dla niej zro­zumiałe, bolesne uczucie. Dlaczego?

Szła z dyrektorem, starając się robić jak najmniej hałasu – bez szczególnego powodu, pod wpływem bibliotecznej atmosfery. Czy dlatego, że oboje poruszali się cicho, czy dlatego, że staruszkowie nie­dosłyszeli, Zwonariewowie nadal nie byli świadomi, że ktoś wszedł.

– Żaba – powiedział Klim Arkadiewicz – łapę ci urwę! Czemu przewracasz?

– Sienia, już godzinę jedną stronę oglądasz! – poskarżyła się żona.

Zupełnie nie przypominała żaby. Zadbana, zgrabna kobieta z postawą baletnicy, w idealnie białe włosy miała wpięty stary grze­byk z kameą. Lat siedemdziesiąt siedem. Mąż trzy czy cztery lata od niej starszy. Na stole przed nimi leżała oprawiona zszywka ja­kiegoś przedrewolucyjnego ilustrowanego czasopisma.

Oboje mówili głośniej niż przeciętnie. Co potwierdzało, że mieli problemy ze słuchem.

– Dlaczego nazwała go „Sienią”? – spytała Wiera niezbyt cicho. – Przecież mówił pan, że nazywa się Klim Arkadiewicz?

Okazało się, że staruszka słyszy całkiem dobrze. Obróciła się pierwsza, zaraz po niej obejrzał się starszy pan.

– Co? – zapytał. – Żabciu, co powiedziała ta dziewczyna z wło­sami Salome? Przepraszam, dziecinko, trochę przygłuchłem. Rebonjour, [5] Luc.

– Dziewczyna spytała, czemu mówię na ciebie Sienia, skoro masz na imię Klim.

– Aaa. – Zza grubych szkieł okularów ironicznie spoglądały obojętne oczy. Wiera ich niczym nie zainteresowała, nawet „wło­sami Salome”. – To taki rodzinny żart. „Klim Woroszyłow i nasz brat Budionny”.

– Kto? – speszyła się Wiera.

– Długo by objaśniać. Inne pokolenie. Wy macie swoje żarty, a my swoje. W naszych czasach „Klim” oznaczało marszałka Woroszyłowa, a „Siemion” – marszałka Budionnego. Gdzie jeden, tam i drugi.

– Beavis – podpowiedziała żona.

Klim Arkadiewicz skinął głową.

– Właśnie. To tak, jakbym miał na imię Bevis, a żona nazywała mnie Butt-head. Rozumie pani, o co chodzi?

Wiera przytaknęła, nieco urażona wyjaśnieniem, obliczonym na młodocianego przygłupa. Chciała jeszcze spytać, dlaczego Klim-Sienia nazywa małżonkę „żabą”, ale nie starczyło jej odwagi.

Staruszek był przenikliwy. Sam udzielił odpowiedzi:

– A Żannę Siergiejewnę nazywam Żabą, bo ma na imię Żanna.

Znajomość została zawarta. Żanna Siergiejewna zadała kilka py­tań, ale też jakoś obojętnie. Dało się odczuć, że małżonkowie pod­trzymują rozmowę z uprzejmości i tak naprawdę chcą zostać sami.

– Szczęśliwe pary małżeńskie mają w sobie coś nieprzyzwoi­tego. Nikt im nie jest potrzebny, nikogo nie dopuszczają do swojego świata – powiedział w holu Charpentier. – Zwróciła pani uwagę, jak oni ze sobą rozmawiają? Półsłówkami. Nawet ćwierćsłówkami. I świetnie się rozumieją. Wciąż na tej samej fali.

Westchnął. W jego westchnieniu dała się słyszeć zawiść.

A Wiera myślała, że nigdy z nikim nie będzie w takich stosun­kach. Żeby mając osiemdziesiąt lat, siedzieć głowa przy głowie, ro­zumieć się bez słów i nikogo innego nie potrzebować.

– Może się rozpakuję? – powiedziała wesoło. – Mam już wstępną orientację. Dziękuję, monsieur Charpentier.

– Luc. Proszę mi mówić Luc.

 

* * *

 

Zaprowadził Wierę tam, gdzie miała mieszkać cały rok. Dla stażystki, choćby i z „kraju-żywiciela”, apartament był zbyt duży: aż trzy pokoje. Prawdziwe mieszkanie dyrektorskie.


Date: 2015-12-18; view: 822


<== previous page | next page ==>
Saszeńka. Dworzec 2 page | Saszeńka. Dworzec 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)