Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Saszeńka. Dworzec 4 page

– Czuję się niezręcznie. Dlaczego pan sam tutaj nie mieszka?

– Wolę w parku. I tak spędzam tu zbyt wiele czasu. A poza tym pani jest młoda, odważna, a mnie by niepokoiło takie sąsiedztwo... W mieszkaniu dyrektorki był też gabinet. Za tymi zamkniętymi drzwiami. Teraz wchodzi się tam z korytarza.

– A co w tym strasznego?

– Ach, pani jeszcze nie wie... – Popatrzył na nią dziwnie. – W takim razie proszę przygotować się na mocne przeżycia.

– Ale o co chodzi?

Ze złośliwym uśmiechem dyrektor zapytał:

– Dobrze jest mieć zdrowe serce?

– Oczywiście, że dobrze. Dlaczego pan pyta?

– Jak wiadomo, pojęcie o tym, co dobre, a co złe, jest względne. Wymyśliłem wierszyk: serce jak dzwon czasem wybija fałszywy ton. – Chwilę czekał na reakcję Wiery. – Niezbyt udany? Dobrze, więcej nie będę się starał pani zaimponować. W dawnym gabine­cie jest teraz pokój Madame. Biedna starowinka ma wyjątkowo zdrowe serce.

– To Madame żyje? – zdumiała się Wiera. Była przekonana, że założycielki „Pór Roku” od bardzo dawna nie ma na świecie.

– Trudno to nazwać życiem. Ale martwa też nie jest. Piętnaście lat leży w śpiączce.

– Piętnaście lat!

Dyrektora przeszedł dreszcz:

– Straszne, prawda? Na Zachodzie walczy się z cholesterolem, uprawia jogging. Niedługo wszyscy starzy ludzie będą mieli zdrowe serce. To w gruncie rzeczy nieskomplikowane urządzenie i przy dobrej obsłudze technicznej może służyć bardzo długo. Myślę, że za dziesięć czy piętnaście lat problem raka też zostanie rozwiązany. Wystarczy wszystkich objąć systematyczną diagnostyką. Ale napra­wiać mózgu prawie w ogóle nie umiemy. Mechanizm starzenia się komórek mózgowych wciąż jest dla nas zagadką. Gdyby medycyna nauczyła się walczyć z chorobą Alzheimera, człowiek mógłby żyć aktywnie jakieś sto dwadzieścia lat. A tymczasem istnieje ryzyko, że w dwudziestym pierwszym wieku Europa i Ameryka staną się jednym wielkim KANTU. Pełnym stuletnich „warzyw”, u których wciąż tyka serce. Przerażająca wizja.

– Istnieją na świecie gorsze rzeczy – odparła Wiera.

Przerażające jest to, że w Rosji problem starości wygląda zu­pełnie inaczej. Na Zachodzie martwią się, jak sprawić, żeby starsi ludzie mogli cieszyć się pełnią życia jak najdłużej, a w Rosji są oni całkowicie zbędni, najlepiej żeby czym prędzej odchodzili na tam­ten świat i nie byli dla innych ciężarem.



Jednak Charpentier zrozumiał ją po swojemu.

– Tak się pani wydaje, bo pani jest jeszcze młoda. Pani będzie potrafiła spać spokojnie, mając za ścianą „warzywo”, które kiedyś było mądrą, aktywną osobą. Ja bym nie potrafił.

– A dlaczego ona nie jest tam, gdzie pozostali... pacjenci?

– Z szacunku. W jej gabinecie wszystko pozostało tak jak daw­niej. Zainstalowano tylko wielofunkcyjne łóżko i niezbędną apa­raturę.

– Piętnaście lat i nadal żyje? Zadziwiające.

W rosyjskim domu weteranów staruszka, która zapadła w śpiączkę, ledwo przeżyje piętnaście dni, pomyślała Wiera. Od­leżyny, zapalenie płuc, zła opieka... Ale nie wiadomo, co lepsze.

– Madame była sędzina... to jest sędziwa, ale w świetnej formie. Umysł ostry jak brzytwa. Młode ruchy. Słuch i wzrok bez zarzutu. Wszyscy tutaj myśleli, że zostanie taka na zawsze. A potem przy­szedł udar i tyle... – Dyrektor spuścił głowę, piękne siwe kosmyki opadły mu na czoło. – To gorsze niż śmierć.

Wiera spoglądała na zamknięte drzwi, które niegdyś wiodły do gabinetu Madame.

– Często ją pan odwiedza?

– Nigdy. A po co? – Wzdrygnął się. – Nie mogę nic dla niej zrobić. Okazywanie szacunku ma sens, jeśli człowiek jest chociaż do pewnego stopnia przytomny... Ale dość o smutnych sprawach. Lepiej niech mi pani opowie o sobie...

Pogadali o tym i owym jeszcze dziesięć minut, po czym Char­pentier wyszedł. Wiera została sama w swoich komnatach. Zaczęła się powoli urządzać.

 

Dopiero od niedawna mieszkała sama. Podobnie jak z prowa­dzeniem samochodu towarzyszące temu odczucia były jeszcze świeże, odświętne.

W końcu udało jej się wyrwać z rodzinnego domu, gdzie powie­trze było przesiąknięte tragizmem i wypatrywaniem nieszczęścia. Mamy i taty było jej oczywiście żal, ale swoją nadopiekuńczością, strachliwym spoglądaniem w oczy, zdecydowanie zachodzili jej za skórę. Ostatecznie nie da się rok za rokiem żyć jak w zakładzie pogrzebowym!

Poza tym ledwie się wyprowadziła, od razu zrozumiała, że jest stworzona do niezależnego życia. Większość ludzi źle sobie radzi z samotnością, stale chce mieć kogoś przy boku. A Wiera dozna­wała wręcz fizycznej przyjemności na myśl, że jest w swoim i tylko swoim mieszkaniu, i nie musi go z nikim dzielić. Ściany były dla niej jak druga skóra albo żółwi pancerz.

Jakiś klasyk powiedział, że człowiek rodzi się i umiera w samot­ności. Może nie ma w tym nic strasznego, jeśli również żyje się sa­motnie? Przyjaźń i współpraca się tu nie liczą. Są dobre i wartoś­ciowe. Jednak dzielić życie można tylko z tym jedynym, kogo się kocha, a jeśli takiego człowieka nie ma i nie będzie, lepiej żyć na własny rachunek.

Kwestię miłości Wiera dawno rozstrzygnęła. Rok po postawie­niu diagnozy (uczyła się wtedy w jedenastej klasie) mama prze­prowadziła z nią rozmowę. Pewnie długo się do niej przygoto­wywała. Rodzice Wiery byli staromodni, po trosze wiktoriańscy. Kiedy rozmowa między nimi zahaczała o „dorosłe” tematy, mama zawsze mówiła: „Komuś już wyrosły uszka, pomówmy o czym in­nym”. Wtedy mama też była wielce zawstydzona, w końcu nawet się rozpłakała. Zaczęła pouczać szesnastoletnią córkę, że w jej sytuacji bardzo niebezpieczne są „sama rozumiesz, jakie wybryki”. „W tych właśnie chwilach”, czerwieniąc się, plotła biedna mama, pod wpły­wem „splotu czynników fizjologicznych, nerwowych i emocjonal­nych”, zwłaszcza podczas „pierwszego doświadczenia seksualnego” może nastąpić gwałtowny skok ciśnienia, a to jest „dla nas” kate­gorycznie niewskazane.

Rozmowa była zupełnie niepotrzebna. W ciągu poprzedniego roku Wiera wydoroślała. Nie w tym sensie, tylko w najważniejszym. Z głupiej gąski, która wzdychała nad czasopismem „Cosmopolitan” i śpiewała w wannie ckliwe piosenki, zmieniła się w człowieka my­ślącego. Dlatego, że ciągle myślała. Miała o czym.

Na przykład o miłości. W jej klasie już prawie połowa dziew­czyn „bzykała się” i chętnie o tym opowiadała. Jednak Wiera do­brze wiedziała, że w jej życiu tego nie będzie. I wcale nie chodziło o zagrożenie zdrowia. Koniec końców ci sami jogini, od których nauczyła się uzdrawiającej techniki oddychania, wypracowali tech­niki miłości fizycznej, przy których żaden nagły skok ciśnienia nie grozi. Ale nie chodziło o seks. Nie zamierzała iść do łóżka z kim popadnie z uwagi na uczciwość i wyniesione z domu wychowanie. A miłość nie wchodziła w grę. Przypuśćmy, że ktoś by ją pokochał, byliby razem szczęśliwi, a znienacka ona bęc i umiera. Koszmar. Z tym, kogo się kocha, nie wolno tak postąpić.

Nie to nie. Ostatecznie w dziewiętnastym wieku mniszki i stare panny jakoś sobie radziły bez seksu. A i teraz przekonanie o ogól­nym rozpasaniu erotycznym jest mocno przesadzone. Wiera zapo­znała się z wynikami badań socjologicznych. Czterdzieści dwa pro­cent rosyjskich kobiet w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat w swojej „biografii seksualnej” (śmieszny termin) odnotowuje tylko jednego partnera, a piętnaście procent zachowuje dziewictwo. I świat się nie kończy. W życiu istnieje tyle rzeczy, z których można czerpać radość, innych niż „rozkosze ciała”.

Choćby praca, której człowiek postanawia się poświęcić.

 

Swoje powołanie Wiera odnalazła nie to, żeby przypadkowo – wcale nie przypadkowo – ale raczej nieoczekiwanie. Wszystko po­szło na przekór planom.

Do starych ludzi ciągnęło ją od dawna. Odkąd w głowie zaczęła jej tykać bomba z opóźnionym zapłonem.

Zmarszczki, siwizna, artretyczne palce, brązowe plamy na skó­rze – wszystkie te atrybuty starości, które zwykłym ludziom wydają się brzydkie lub nawet odpychające – miały dla Wiery nieodparty urok. Znacznie później domyśliła się, co jest przyczyną tej obsesji. Wszystko dało się, rzecz jasna, łatwo wyjaśnić. Wiedziała, że sama nigdy taka nie będzie. Intrygowało ją i mamiło to, co nieosiągalne. Nie kierowała nią zawiść, raczej chciwa ciekawość.

Nic dziwnego, że poszła na medycynę. Kiedy człowiek tyle czasu spędza w szpitalach, na niekończących się badaniach, zainteresuje się medycyną, choćby i nie chciał. Przy wyborze specjalizacji nie wahała się: naturalnie gerontologia, medyczno-biologiczne bada­nie starości. Pewnie podobnie jest z ludźmi, którzy postanawiają zajmować się astronomią – przez całe życie badać odlegle planety ze świadomością, że wyprawa tam nie jest im sądzona.

W pierwszym roku robienia specjalizacji Wiera została wysłana na rezydenturę do prowincjonalnego domu weteranów. I zdała so­bie sprawę, że w Rosji nie można być gerontologiem. Dopóki będą istnieć takie domy weteranów. (Skądinąd ten pierwszy nie należał do najgorszych. Zrozumiała to później).

Naszych staruszków nie należy badać, tylko ratować – z takim wnioskiem wstrząśnięta Wiera wróciła po praktyce do Moskwy. Najpierw myślała o zmianie zawodu – z naukowca gerontologa na lekarza geriatrę. Ale i tego jej było mało. W Rosji nie wystarczy pomagać pojedynczym chorym staruszkom, pomocy potrzebują wszyscy naraz. Hu ich jest, samotnych albo porzuconych przez dzieci, od Bałtyku po Ocean Spokojny? W rosyjskich domach star­ców, według danych statystycznych, mieszka około ćwierci miliona ludzi. Jeszcze więcej jest tych, co dożywają swojego wieku w domu, w biedzie i samotności, w zapomnieniu. Nie dość, że przez zawiro­wania rosyjskiej historii mieli wyjątkowo ciężkie życie. Teraz, bez­silni i osłabieni, skazani są na umieranie w męce, a państwo i społe­czeństwo mają to gdzieś! Wieżowce wyrastają jak grzyby po deszczu, na moskiewskich ulicach tłoczą się limuzyny, a miesięczna emery­tura nie wystarczy na jedną kolację w nuworyszowskiej restauracji.

Będąc z natury maksymalistką, Wiera nie wystraszyła się, że za­danie, które zamierza wziąć na swoje barki, jest niewykonalne. Wtedy zresztą nie planowała niczego na wielką skalę. Postanowiła pomóc mieszkańcom jednego domu weteranów. Założyła w internecie stronę „Szczęśliwa Starość”, zaczęła jeździć do Ładiejkina z przy­jaciółmi. Po prostu porozmawiać z ludźmi, którzy już nikomu nie są potrzebni. Przywieźć to i owo. Posprzątać, coś naprawić, pomalować.

Sama nie zauważyła, jak projekt zaczął się rozwijać. Po roku ruch „Szczęśliwa Starość” liczył kilkuset wolontariuszy w dwudzie­stu regionach kraju. W bazie komputerowej Wiera posiadała szcze­gółowe dane o ponad pięćdziesięciu zakładach opieki i co tydzień w katalogu na stronie umieszczała nowe informacje.

A potem pojawił się Bierzin i pasja stała się profesją. Wiera obro­niła dyplom geriatry, ale wtedy stała już na czele fundacji i wiedziała, że nie będzie pracować jako lekarz. Była świadoma celu, jaki miała przed sobą – wielkiego celu.

Ile zdąży dokonać, zanim pęknie rura, Wiera nie starała się oszacować. Kto to może wiedzieć? Ile zrobię, tyle zrobię – myślała. Miała dewizę: „Nie komplikuj tego, co proste, nie upraszczaj tego, co skomplikowane”. Święte słowa.

 

* * *

 

Ubrania porozwieszała w szafie wnękowej w sypialni. W drugim pokoju stało biurko, dlatego Wiera postanowiła urządzić tam gabi­net: włączyła laptopa, skonfigurowała łącze internetowe, rozłożyła książki i papiery Nie od razu wymyśliła przeznaczenie dla trzecie­go pokoju, największego. Stały tam skórzane fotele i duży telewizor. Wiera nie miała jednak nawyku oglądania telewizji. Szkoda tracić czas na głupstwa, jeśli nie ma się go zbyt wiele.

Usiadła na sprężynującym fotelu, bardzo wygodnym, pobujała się. I podjęła decyzję: tu będzie moja własna Świątynia Rozmyślań. Jak w taoizmie. Co za luksus!

Z miejsca zaczęła rozmyślać. Podsumowywać pierwsze wraże­nia, te najbardziej wyraziste.

Najmocniej utkwiło jej w głowie to, co Luc powiedział na końcu: „Według tutejszej normy nasi rezydenci są bardzo młodzi. We francuskich maisons de retraite średnia wieku wynosi osiemdziesiąt pięć lat. Rzadko się zdarza, żeby ktoś był poniżej osiemdziesiątki. A u nas, jak sam policzyłem, średnia wieku to siedemdziesiąt dwa i pół. Ludzie się wcześniej starzeją w północnym klimacie”.

Ważne spostrzeżenie. Nie dość, że w Rosji ludzie żyją średnio piętnaście lat krócej, to jeszcze się starzeją dziesięć lat wcześniej. Klimat nie ma tu nic do rzeczy. Takie są warunki życia i opieka medyczna. W dodatku w „Porach Roku” mieszkają osoby, którym się dobrze wiodło, a co tu mówić o pensjonariuszach choćby ta­kiego Ładiejkina.

Kolejnym silnym przeżyciem było doznanie niezbyt zrozumiałe i budzące lęk. Rezydenci „Pór Roku” – ci, których Wiera zdążyła po­znać – wywarli na niej jakieś przygnębiające wrażenie. Nie chodziło przy tym o powarkiwania pułkownika bezpieki ani o grubiaństwo nomenklaturowej damy, nie o kłótnie politycznych antagonistów, obojętność Sieni i Żaby ani o stukniętego Muchę, czy nawet o świń­skie żarciki Dolly. Starzy ludzie są starymi ludźmi i z nimi nie jest lekko. Jednak staruszkowie w rosyjskich domach weteranów, choćby nieszczęśliwi i zaniedbani, byli Wierze... bliscy. Trudno dobrać lep­sze słowo. A ci w „Porach Roku” wydali się jej... nieprzyjemni?

„Nie szukaj dziury w całym, Korobiejszczykowa – ofuknęła się Wiera, stając przed lustrem. – Każdy z nich ma swoje życie i swoją prawdę. Ty masz ich żałować, bo są starzy i niedługo umrą”.

„A ty? – spytała z lustra druga Wiera, rozczesując uparte, sztywne kędziory. – Ciebie nie trzeba żałować?”

Mnie nie trzeba. Ja jestem młoda.

Patrzyła na siebie i myślała, że jednak musi coś zrobić z włosami. Za dużo z nimi zachodu. Próbowała je strzyc krótko, jeszcze w jede­nastej klasie. Wyszło Bóg wie co, Erinaceus europaeus – jeż pospolity. A gdyby tak ogolić się na zero? Przynajmniej samce alfa się odcze­pią. Wyobraziła sobie siebie jako Fantomasa, parsknęła śmiechem.

Znalazła się przed lustrem, bo o szóstej miał na Skypie zadzwo­nić Bierzin. Uwielbiał wszelkie techniczne nowinki i gadżety. Wy­dawałoby się, że łatwiej porozmawiać przez telefon. Nie, ma być na Skypie, nie inaczej. A kiedy pojawi się jakaś nowa metoda komuni­kacji, o Skypie nawet nie wspomni. Bierzin wypatruje wszystkiego, co nowe, i rzuca się na to jak wygłodniały jastrząb.

Podobnie rok wcześniej rzucił się na Wierę i jej ruch społeczny. Wypatrzył go w internecie, zaczął obserwować, przeprowadził re­search (uwielbia obce terminy), skalkulował potencjał i perspektywy (kolejne ulubione wyrażenie).

Kiedy szła do jego biura na pierwsze spotkanie, myślała, że ko­lejny bogacz się rozczulił, wzruszył inicjatywą młodzieży, powie „zuchy, jak się patrzy” i wniesie stosowny datek. Nieco wcześniej pewien dziadowinka bankier, ofiarowując tysiąc euro, pochwalił Wierę, że „działa na rzecz odrodzenia ruchu timurowskiego”. Po powrocie do domu musiała wygooglować, o czym mówił.

Ale młody blondyn z idealnym przedziałkiem (kto teraz nosi przedziałek, oprócz skończonych dziwaków?) nie silił się na miłe słówka, tylko zadawał masę pytań, bardzo konkretnych. Jakby egzaminował studentkę albo raczej wysłuchiwał raportu urzęd­niczki. Kim jest Stanisław Bierzin i w jaki sposób zarobił na swojego rolexa, Wiera nie bardzo się wtedy orientowała. Szczerze mówiąc, nadal nie była pewna. Bierzin miał rozległe zainteresowania bizne­sowe i społeczne. Od importu sprzętu elektronicznego po wydawa­nie kolorowych czasopism, od Klubu Kolekcjonerów Pocztówek po Stowarzyszenie Pomocy Weteranom. Jego zaangażowanie w prob­lem opieki nad weteranami stało się przyczyną spotkania i – jak się wyraził Sława – „zrymowało się” z ruchem „Szczęśliwa Starość”.

Nie można powiedzieć, żeby ten król życia na pierwszy rzut oka się Wierze spodobał. Dla drapieżnych impertynentów nie miała zrozumienia.

Pierwszą, śledczą część rozmowy Bierzin podsumował zagad­kowym stwierdzeniem:

– Wszystko jasne – powiedział, energicznie zacierając ręce. – Po­mysł z rozmachem, pierwszorzędny approach. Tylko trzeba to robić na serio. Będziemy przekształcać nasze pety na normalne emdeery.

Wiera poprosiła o wyjaśnienie, ale nie było ono zbyt pomocne:

– Mówię, że trzeba tworzyć maisons de retraite, dość już mamy wstydu z przytułkami typu „podcieralnia tyłków”.

– Co trzeba tworzyć?

Maison de retraite to dom starców we francuskim systemie opieki, najlepszym na świecie. A „podcieralnia tyłków” to peryfraza naszego „domu weteranów”.

Roześmiał się. Wiera, chociaż w duchu kręciła nosem na Bierzina, jednak żartobliwie pomyślała: o, zna słowo peryfraza. Nie taki znów z niego ciemniak.

 

Potwierdziło się, że Stanisław Bierzin wcale nie był ciemniakiem. Tylko niepotrzebnie, zdaniem Wiery, tak bez opamiętania plótł swo­je impertynencje. Z czasem go nieco utemperowała. W jej obecności Sława starał się do pewnego stopnia pohamować swoją leksykalną brawurę. Nawiasem mówiąc, tylko ona nazywała go Sławą – wszy­scy zwracali się do niego „Stas”, ale ona tego imienia nie lubiła. Podobnie jak jemu nie podobało się imię Wiera i jako jedyny z jej znajomych, nie zważając na protesty, nazywał ją Niką.

Bierzin był naturalnie archetypicznym samcem alfa, z typowym zbiorem zachowań. Na początku zademonstrował Wierze postawę dominującą, ponadymał policzki, pobębnił pięściami po klatce pier­siowej, ale szybko dał spokój, kiedy zrozumiał, że nie jest to od­powiednia płaszczyzna dla budowy wzajemnych stosunków. Przy wszystkich swoich lakierowanych przedziałkach i złotych rolexach był inteligentny, wszystko chwytał w lot. Wiera miała nadzieję, że udało jej się zyskać jego szacunek. Nie ma co ukrywać – przyjem­nie, kiedy człowiek tego formatu traktuje cię jak partnera.

A format Sławy rzeczywiście był wielki. Widział wszystko zu­pełnie inaczej niż Wiera. Ona zawsze najpierw dostrzegała konkret, pojedynczy przypadek, i zabierała się do dzieła, nie snując wielkich planów. Tymczasem Bierzin, jak sam mówił, potrafił w kropli wody zobaczyć ocean.

Projekt, do którego zaprosił Wierę i jej przyjaciół, był obliczony na lata i trącił gigantomanią, ale w ustach Sławy brzmiał jak zupeł­nie rozsądny i wykonalny pomysł na biznes.

Bierzin od dawna planował stworzenie sieci rosyjskich maisons de retraite, ale nie dysponował „ekipą z silnym drive’cm, super image’em i fajnym sloganem”. Wszystko to, jak twierdził, zobaczył w Wierze Korobiejszczykowej i jej ruchu „Szczęśliwa Starość”.

Zamysł Bierzina nie miał charakteru filantropijnego, lecz czy­sto komercyjny, dlatego Wiera nie od razu zgodziła się przyłączyć. Ostatecznie dała się przekonać, zafascynować.

Według planu pierwszy etap nazywał się „Stołeczny”.

– Zaczniemy od Moskwy – mówił Bierzin. – Cały kraj patrzy na Moskwę, bierze ją pod lupę. I dziadków z babciami tu jest wię­cej. To jest dziadków i babć z pieniędzmi.

Z danych, które posiadał, wynikało, że w regionie stołecznym mieszka około pięćdziesięciu tysięcy potencjalnych klientów, któ­rych stać na przeprowadzkę do specjalnie wyposażonych rezyden­cji klasy „premium”. Są to dziadkowie albo rodzice wyższej war­stwy klasy średniej.

– Gdzie podziać starzejących się przodków to palące pytanie dla masy dobrze zarabiających Moskwian. Niezbędny jest kom­fort i opieka medyczna. To wszystko u nas leży. Dla klasy średniej mieszkanie za granicą jest zbyt drogie, zresztą mało kto ze starszych ludzi chce wyjeżdżać z kraju, od wnuków i znajomych. A jeśli poja­wią się maisons de retraite, gdzie nie będzie wstyd umieścić rodziców, a nawet przyniesie to prestiż, ludzie będą walić drzwiami i oknami.

Do drugiej, jeszcze bardziej licznej kategorii potencjalnych klientów (nie mniej niż sto tysięcy), Bierzin zaliczał samotnych właścicieli mieszkań. Wokół nich już kręcą się ciemne indywi­dua, które obiecują utrzymanie i opiekę do końca życia w zamian za przepisanie mieszkania. Mnóstwo przy tym machinacji i prze­stępstw. A w zamian za mieszkanie emerytowi należy się luksusowa opieka. Podwyższenie statusu społecznego i poziomu życia. Prze­ciętne mieszkanie w Moskwie jest warte trzysta tysięcy dolarów. Za te pieniądze człowieka można utrzymywać w dobrych warunkach na poziomie europejskim przez dobre dziesięć, piętnaście lat. Ro­syjscy staruszkowie, którzy wymagają pomocy, nie żyją tak długo.

Jeśli w przypadku pierwszej kategorii klientów głównym zada­niem jest przekonanie ich o prestiżu maisons de retraite, to główne wyzwanie w przypadku drugiej kategorii stanowi zdobycie ich za­ufania. „Ludzie przyzwyczaili się, że wszyscy ich robią w balona, i nikomu nie wierzą, zresztą całkiem słusznie” – mówił Sława.

Aby umożliwić wymianę nieruchomości na utrzymanie w maisonie (skracał francuski termin, żeby zyskać na czasie), należy stworzyć system banków, które będą płacić za klientów, odpowia­dając wszystkimi swoimi środkami. Jednocześnie kwota uzyskana ze sprzedaży mieszkania do śmierci klienta będzie pozostawać na rachunku escrow, tak że bank nie będzie mógł nią rozporządzać. W istocie takich rachunków powierniczych będzie więcej – pienią­dze należy rozmieścić w różnych należących do systemu bankach, pakietami po siedemset tysięcy rubli, żeby w razie krachu finanso­wego cała kwota była objęta gwarancjami państwa. Tym sposobem transakcja nie będzie obciążona żadnym ryzykiem. Trzeba tylko przekonać o tym emerytów.

Rola Wiery miała polegać na wypełnieniu obu zadań PR. Bierzin przekształcił nieformalne stowarzyszenie „Szczęśliwa Starość” w fundację pod tą samą nazwą. Na początek ustalono jeden cel: podwyższanie poziomu społecznego zaufania i public awareness (Wiera ledwie dała radę przekonać Bierzina, żeby zaczął używać bardziej zrozumiałego terminu „świadomość społeczna”). Po kilku latach zwycięskiej walki z biurokracją w sprawie własności gruntu i temu podobnych oraz utworzeniu kilku wzorcowych maisonów Bierzin zamierzał przystąpić do drugiego etapu: pilotażowej recruit campain. Potem nastąpi etap trzeci, czwarty i piąty. Ale tak daleko Wiera nie wybiegała myślami. Swoją rolę w projekcie pojmowała prosto: będzie pilnować, żeby starsi ludzie nie zostali oszukani. Sta­tus prezeski fundacji dawał jej wszelkie niezbędne prawa i pełno­mocnictwa. Istniał też cel dodatkowy: stworzenie odpowiedniego modelu domu opieki, który potem będzie mógł być stosowany w placówkach publicznych. Przecież finansowanie nie jest jedynym problemem. Czasami przyznawane są odpowiednie środki, tyle że nikt nie ma pojęcia, jak powinien wyglądać współczesny dom we­teranów. Nie ma odpowiednich specjalistów, projektów architek­tonicznych ani wyposażenia. Czysta prowizorka.


Date: 2015-12-18; view: 727


<== previous page | next page ==>
Saszeńka. Dworzec 3 page | Saszeńka. Dworzec 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)