Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Saszeńka. Dworzec 2 page

– Dlaczego tylko burżujami? Pan jest burżujem?

– Ja nie. Ja jestem odpryskiem imperium. Ale mój synalek zo­stał wzorcowym rekinem kapitalizmu. Za jego pieniądze mnie tu tuczą. Na łapownika wyrósł – wyjaśnił Walerij Nikołajewicz, jakby chodziło o najzwyklejszy w świecie zawód. – Jak go oddawałem do szkoły KGB, myślałem, że następcę wychowam. Też mi następca. Nauczył się tylko, co to „opieka” i „hajs”. Myśmy byli żołnierzami. Zdarzały się wyrodki, ale większość służyła Sprawie. A ci dzisiejsi to sprzedajni dorobkiewicze. Mojego Pietię przydzielili do kon­troli urzędu celnego. Daczę na Rublowce sobie wykontrolował i penthouse z widokiem na rzekę Moskwę. Tatusiowi za sanatoryjny wikt płaci. Żeby był ze mnie Taras Bulba, tobym zabił skurwysyna. A ja nic, korzystam. Czekam, aż wnuk dorośnie.

Wiera robiła to, co robiła, dlatego że starsi ludzie naprawdę ją ciekawili. Nie udawała zainteresowania, kiedy wysłuchiwała ich naftalinowych opowieści, tych wszystkich historii o nieudanym życiu. Bo jakie może być życie człowieka, który swoje ostatnie dni pędzi w przytułku, choćby nawet luksusowym?

– Był pan wywiadowcą? Wspaniale! Opowie pan? Czy nie wolno?

– Klauzula tajności została zniesiona. Wcześniej w gazetach istniała rubryka: „Teraz można o tym mówić”. Gdyby tylko miał kto słuchać. – Walerij Nikołajewicz z przesadną galanterią podał Wierze ramię, ona skłoniła się ceremonialnie. Powoli poszli aleją wzdłuż gazonu. – Komitet Bezpieczeństwa był rozbudowaną orga­nizacją. Właściwie strukturą paralelną do aparatu władzy. Na tym krystalicznym szkielecie trzymało się całe imperium. Wywiadowcą nigdy nie byłem. Walczyłem na froncie współpracy międzynaro­dowej. Pracowałem w KOP-ie, potem w ZRTP-ie, potem dziesięć lat w międzynarodowym oddziale WCRZZ pilotowałem kontakty z zagranicznymi związkami zawodowymi żeglugi morskiej. Po ja­kich morzach nie pływałem, gdzie nie byłem!

– Mam znajomego marynarza. Też mieszka w domu weterana. Nie takim jak ten, oczywiście – powiedziała Wiera. – A co zna­czą... wszystkie te skróty?

– Komitet Ochrony Porządku, Związek Radzieckich Towa­rzystw Przyjaźni. Co, o WCRZZ też nie słyszałaś? Wszechzwiązkowa Centralna Rada Związków Zawodowych. Ech, daleko wy, młodzi, odeszliście od nas. Krótko mówiąc, zajmowałem się mię­dzynarodową solidarnością ludu pracującego. Ważnym odcinkiem. Strategicznym. Swego czasu wspieraliśmy klasę robotniczą na ca­łym świecie. Nam, jak to się mówi, burczało w brzuchu, ale innym pomagaliśmy. Dzisiejsi nasi wodzowie tylko się nadymają, plotą o wielkiej Rosji. A żadnej wielkiej Rosji nie ma. Związek Radzie­cki był wielki. Jedna trzecia świata słuchała rozkazów Moskwy, od Bramy Brandenburskiej po Afrykę. Teraz cały nasz obóz to Ab­chazja z Południową Osetią. Ale i te zhardziały.



– A po co Afryka ma słuchać rozkazów Moskwy? – spytała Wiera. Nie chciała się spierać, ze staruszkami nigdy nie dyskutowała na tematy polityczne. Każdy ma swoje credo i swoją prawdę. Jeśli ktoś potrafi z zapałem opowiadać o swoich przekonaniach, zawsze warto próbować go zrozumieć.

– Taki jest nasz kraj, Wieroczko. Ze swojej istoty: historycznie, energetycznie, duchowo. Jednym słowem: mocarstwo. Misją każ­dego mocarstwa jest branie pod swoje skrzydła innych narodów. Nie żeby wyssać z nich soki, ale żeby karmić je własną krwią. My, Związek Radziecki, zawsze tak postępowaliśmy. Ale kiedy poszli­śmy na ustępstwa, utraciliśmy prawo nazywania się mocarstwem.

Ciekawy człowiek z tego Uchwatowa. Mówi z taką siłą, że nie sposób przestać go słuchać. Mimo wszystko mam najlepszy zawód na świecie, pomyślała Wiera.

– Przez pół tysiąclecia nasi przodkowie budowali Trzeci Rzym – z pasją i powagą pouczał ją były pułkownik służb bezpieczeństwa. – Czy dobrze, czy źle, ale z całkowitym oddaniem. Nie szczędząc własnego życia. Prawosławie i samowładztwo czy socjalizm-komunizm – nieważne, jak się nazywa ideologia. Rzecz w tym, gdzie jest siłowe centrum świata. Wokół jakiej osi obraca się Ziemia. W dwu­dziestym wieku wydarzyły się dwie tragiczne katastrofy. Dwa ciosy, skutkiem których wszystko się zawaliło.

Wiera próbowała odgadnąć, co miał na myśli. Rewolucję? Ra­czej nie. Przecież popierał ZSRR. Gorbaczowa? Ale czym byłaby owa „tragiczna katastrofa”?

– Jakie dwa ciosy?

– Zabójstwo Piotra Arkadiewicza Stołypina i śmierć Jurija Władimirowicza Andropowa. – Uchwatow westchnął. – Gdyby Stołypin nie zginął w 1911 roku, nie musielibyśmy przeprowadzać całkowitej naprawy państwa, jego przebudowy. Za cenę tylu ofiar. A z Jurijem Władimirowiczem... Ech, ile nadziei w nim pokładali­śmy! Ledwo zaczął oczyszczać nasz kadłub z oblepiającego go szla­mu, zgniłych wodorostów – każdy statek w trakcie długiego rej­su obrasta paskudztwem – a tu masz. Tylko rok stał przy sterze. A potem się zaczęło... Mięczaki bez ducha zajęły mostek, zaczęły trajkotać, paplać, kląć i władowały się na rafę... Szybko zrozumia­łem, co się dzieje. Odszedłem na emeryturę, kiedy Gorbaczow, ju­dasz, ogłosił, że wycofuje wojska z Afganistanu. A nawiasem mó­wiąc, pełniłem już obowiązki generalskie. Tak... Po pięciu latach w organach nikt nie został ze starej gwardii. Przyszedł czas straganiarzy z pagonami...

Walerij Nikołajewicz nagle przystanął. Z naprzeciwka powoli i dostojnie kroczyła otyła kobieta w skórzanym płaszczu i wielkich okularach przeciwsłonecznych. Spod misternej fryzury o fioleto­wym odcieniu błysnął złotem ciężki kolczyk. Mimo że w odróż­nieniu od Uchwatowa nie miała na sobie munduru ani orderów, jej narodowa przynależność nie budziła żadnych wątpliwości.

– O, kolejny szczątek rozbitego statku dryfuje – szepnął Uchwatow. – Właśnie tacy jak ta madame zatopili nasze mocarstwo. Za­mienili na daczę z ciepłym wychodkiem. Parafrazując Bagrickiego: „Przez białe rogale i wierne nam żony”. Idę, Wieroczka. Rzygać mi się chce na widok tej krowy. Do zobaczenia.

Pułkownik żartobliwie przytknął dłoń do daszka czapki i skrę­cił w stronę fontanny. Tymczasem Wiera uśmiechała się do nad­chodzącej staruszki. Wiek: siedemdziesiąt siedem-siedemdziesiąt osiem. Zadyszka, ruchy artretyka, ciastowata twarz.

– Dzień dobry. Nazywam się Weronika Korobiejszczykowa. Przyjechałam tu na staż.

– Z republik nadbałtyckich? Do obsługi? – spytała dama nie wiedzieć czemu. Miała dziwaczny sposób patrzenia na ludzi: z góry na dół, chociaż była o pół głowy niższa. Być może cierpiała na bóle szyjnego odcinka kręgosłupa. – To staraj się, staraj. Tylko nie bądź za cwana. Znam ja was. Ledwo przyjedziecie i już za mąż za Fran­cuza. Nie chce się wam starszymi ludźmi opiekować.

– Mnie się akurat chce. Jestem lekarzem geriatrą. Z Moskwy.

– Lekarzem? – Starucha pokiwała głową. – Wyobrażam so­bie. Do emerytów wysyłają kogo popadnie. Lekarzem! Ile masz lat, dziecinko?

– Dwadzieścia pięć. Prawie.

Wiera uśmiechnęła się. W pracy ze starymi ludźmi najważniej­sze to być cierpliwym i nie dać się wyprowadzić z równowagi. Bar­dzo często krzyczą i ubliżają po prostu dlatego, że się źle czują albo coś ich boli. Młodzi podobnie – jak ich dopadnie ból zęba, patrzą na wszystkich wilkiem. A dla starszej osoby dyskomfort fizyczny staje się wiernym towarzyszem życia.

Uśmiech zadziałał. Surowa niewiasta złagodniała.

– Klara Kondratiewna Zabutko. Mój świętej pamięci małżonek był drugim sekretarzem komitetu obwodowego. Z przekonania – dodała znacząco.

– Naturalnie – powiedziała Wiera przeciągle – że z przekonania!

Pomyślała: pułkownik KGB, wdowa po partyjnym sekretarzu. Czy tutaj wszyscy są tacy?

Właśnie chciała sprawić staruszce przyjemność i zapytać, w ja­kiej części kraju pracował na swoim odpowiedzialnym stanowisku towarzysz Zabutko, kiedy ktoś zawołał:

– Pani doktor Korobiejszczykowa! Proszę o wybaczenie! – Po trawniku, stawiając zamaszyste kroki i machając ręką, szedł szczupły mężczyzna w błękitnej kurtce i białych spodniach. Siwa czupryna opadała mu na ramiona. – Nie mogłem przyjść wcześniej! Mia­łem rozmowę z przedstawicielem Rady Rezydentów. Dyrektor Luc Charpentier... Bonjour, piękna madame Zabutko. Te kolczyki cu­downie podkreślają kolor pani włosów.

Szarmancko stuknął ją wielkim nosem w nadgarstek. Klara Kondratiewna pokraśniała, lekko trzepnęła dżentelmena po głowie.

– Figlarz!

Dyrektor wyprostował się. Uścisnął rękę stażystce. Pan Char­pentier nie mieścił się w przedziale wiekowym, z którym miała do czynienia na co dzień, dlatego nawet nie próbowała dokładnie określić jego wieku. Pewnie koło sześćdziesiątki. Ale trzymał się znakomicie. Zmarszczki miał tylko tam, gdzie zdobią, a nie szpecą. Śnieżnobiałe własne zęby. Niewielkie oczy, patrzące przenikliwie, pełne młodzieńczego blasku. Ani grama nadwagi. Złoty łańcuch, lwia grzywa i sygnet na palcu były zbędnym dodatkiem do całości. Bez tych ozdóbek dyrektor był wystarczająco przystojny. (Jak na swój trzeci wiek”, złośliwie dodałby Bierzin).

Po rosyjsku dyrektor mówił biegle, jakby popisując się, jedynie dźwięk „er” głucho terkotał mu w gardle: „dyhektoh”, „hezydenci”. Na piersi nosił tabliczkę z napisami w dwóch językach: „Dr. Luc Charpentier”, a pod spodem „ŁUKA IWANOWICZ”.

– Mój ojciec miał na imię Jean, stąd „Iwanowicz”– uśmiechnął się zniewalająco. – Rezydenci czują się lepiej, kiedy mają do czy­nienia z człowiekiem, do którego mogą się zwracać tak, jak to przy­jęte w Rosji. Niektórzy mówią na mnie „doktor Cieślaków”, bo po francusku moje nazwisko oznacza cieślę.

Wiera skinęła głową: tak, wiem.

– Klaro Kondratiewna, zabieram pani naszego gościa.

Z gracją tancerza Charpentier objął Wierę w talii, pociągnął za sobą.

– Lepiej na niego uważaj, to moralny degenerat – krzyknęła w ślad za nimi pani, a raczej towarzyszka Zabutko. Ale nie z przyganą, tylko serdecznie.

Wiera i tak zrozumiała już, z kim ma do czynienia. Przez całe życie miała pecha do samców alfa. Którzy byli jej całkowicie obo­jętni. Pewność siebie i nachalność w ogóle na nią nie działały. Jeśli już, to odstraszająco.

Od dawna umiała radzić sobie z takimi egzemplarzami homo sapiens. Stosowała prostą metodę: trzymać ich na dystans i unikać jakichkolwiek kobiecych gier.

– Bardzo liczę na pańską pomoc – powiedziała z powagą. – Muszę się wiele nauczyć. Przecież w Rosji trzeba tworzyć wszystko od zera.

Dyrektor z miejsca przestał się umizgać. Zdjął rękę z jej talii. Od razu lepiej.

– Wiem. Widziałem. Jest pani dzielną kobietą, mademoiselle Weroniko. Wasze domy starców („stahców”) to koszmar. Gdyby tak wy­słać tam Klarę Kondratiewnę, choćby tylko na tydzień. – Uśmiech­nął się marzycielsko. – Ale nie. Nawet jej tego nie życzę. Chociaż, oczywiście, to bardzo męcząca osoba.

– Skąd wdowa po radzieckim działaczu partyjnym ma pienią­dze, żeby za to wszystko płacić?

Wiera wskazała głową zamek, fontannę i wspaniałe klomby.

– O, ten gatunek ludzi umie wypłynąć na powierzchnię w każ­dym systemie politycznym. Syn madame Zabutko pracuje w mo­skiewskim merostwie na bardzo, jak to się nazywa, lukratywnej? tak, lukratywnej posadzie. Rozumiem, każdy kraj jest inaczej urzą­dzony. Podobno w Rosji istnieje wielowiekowa tradycja, że kto wiernie służy państwu, ten otrzymuje nieoficjalny przywilej czer­pania dochodów ze swojego stanowiska. U nas, rzecz jasna, to nie do pomyślenia, żeby urzędnik paryskiego merostwa płacił prywat­nemu maison de retraite[2] sześć tysięcy miesięcznie na utrzymanie matki. Policja podatkowa zaraz, jak to się mówi, zacznie mu dep­tać po piętach?

Wiera spochmurniała. To nieprzyjemne, kiedy obcokrajowiec z pobłażliwą miną wtyka nos w wady twojego kraju. Swoje brudy Rosjanie umieją wyprać sami. Ale nie wszystkie naraz. Poza tym gdzie byłby ten cały „Łuka Iwanowicz” bez klientów w rodzaju Klary Zabutko albo Walerija Uchwatowa?

– Proszę mi powiedzieć, jak we Francji wygląda system maisons de retraite?

Jeszcze bardziej oziębiła ton. Francuskiego terminu użyła z braku odpowiedniego wyrażenia w rosyjskim. Nie odważyła się nazwać „Pór Roku” domem starców ani domem weteranów.

Charpentier zatrzymał się, z dumą ukazał ręką na swoje włości:

– Nasz zakład nie jest zwykłym maison de retraite, tylko residence service, czyli pensjonatem z obsługą.

– Na czym polega różnica?

Maison de retraite może być publiczny. Nie, chyba powinienem powiedzieć „państwowy”, prawda? Bo „dom publiczny” to co in­nego. – Roześmiał się. Wiera zachowała powagę, przy czym zrobiła minę mówiącą „proszę nie zmieniać tematu”. Dyrektor westchnął i ciągnął, tym razem z nutą smutku: – Do maison de retraite może być przyjęty każdy starszy człowiek. Częściowo płaci za niego pań­stwo, częściowo gmina, a częściowo on sam – ze swojej emerytury. Dane ludzi, którzy kwalifikują się do przyjęcia, zbierają Centres Locaux d’Information et de Coordination Gérontologique, czyli centra informacji i koordynacji gerontologicznej. Jeśli stan zdro­wia pozwala emerytowi, żeby żył autonomicznie i nie musiał się donikąd przeprowadzać, zostaje mu przydzielona opieka domowa. Wysokość zapomogi ustala się indywidualnie, w zależności od do­chodów i stopnia autonomii, dobrze powiedziałem?

– Stopnia samodzielności – skinęła głową Wiera.

– Dziękuję, „samodzielności”. A czy zapomogę wydać na ży­cie w maison de retraite, czy na niezależne funkcjonowanie, to już każdy decyduje sam.

– Czym różni się prywatny maison de retraite od państwowego? – spytała Wiera. Już wcześniej zorientowała się w podstawach sy­stemu francuskiego, ale chciała usłyszeć opinię eksperta.

– Kto więcej płaci, ten więcej dostaje. To oczywiste. Nawet pry­watne maisons de retraite połowę wydatków pokrywają ze środ­ków państwowych i gminnych. Ale człowiek może wykupić dodat­kowe usługi ponad niezbędne minimum. Na przykład mieszkać nie w pokoju, a w całym mieszkaniu. Przywieźć swoje meble. Albo zwie­rzę domowe. Istnieją prywatne maisons de retraite, gdzie każdy ma domek z ogródkiem. Najwyższa kategoria zakładów to residence ser­vice jak nasz. „Pory Roku” wyróżnia to, że prawie nie ma tu obywateli francuskich, co oznacza, że utrzymujemy się praktycznie bez pomocy państwa. Jesteśmy na własnym rozrachunku – z wahaniem wymówił rzadko używane wyrażenie. – Zna pani historię naszego pensjonatu?

Ponieważ zdawało się, że dyrektor przestał robić jej awanse, Wiera się nieco rozluźniła i pozwoliła sobie na uśmiech.

– Chyba został stworzony dla rosyjskich emigrantów?

– Tak, pod koniec lat sześćdziesiątych. Nasza założycielka – na­zywamy ją po prostu Madame – sama była Rosjanką z pochodzenia. A przy tym słynnym gerontologiem i geriatrą, z własnym nieza­leżnym kapitałem. Postanowiła zatroszczyć się o rodaków. Za tych, których nie było stać, płaciła sama. O, to była wybitna postać. Za jej czasów mieszkali tu Rosjanie głównie z pierwszej, po-re-wo-lu-cyj-nej emigracji. Zupełnie inni niż madame Zabutko.

Znowu się roześmiał, a Wiera zmarszczyła czoło. Dyrektor westchnął. Pewnie doszedł do wniosku, że surowa pannica jest zu­pełnie pozbawiona poczucia humoru. A Wiera po prostu nie lu­biła, kiedy personel podśmiewał się z pensjonariuszy. Po pierwsze, to nie w porządku. Po drugie, wcale nie wiadomo, jacy sami bę­dziemy w tym wieku.

– Teraz nie ma już prawie nikogo z tamtego pokolenia – me­lancholijnie ciągnął monsieur dyrektor. – Wszyscy zmarli. Albo stali się pacjentami.

Wiera nie zrozumiała.

– Przepraszam, kim się stali?

– „Gośćmi” albo „rezydentami” nazywamy tych, którzy są przy­najmniej częściowo autonomiczni. To jest samodzielni – popra­wił się Charpentier. – A „pacjenci” to ci, co nie czytają Kanta w KANTU.

Wymownie popatrzył na Wierę – czy doceniła kalambur?

Nie doceniła.

– No cóż – teatralnie rozłożył ręce „Łuka Iwanowicz”. – Ten żart sam wymyśliłem. Działa na zasadzie kontrastu, jeśli się sły­szało o Kancie. Większość ludzi się śmieje. A z pani jakaś Kró­lewna Nieśmieszynka.

– Nieśmieszka, jeśli już – poprawiła. – Wiem, kim był Kant. A co to jest KANTU?

– Ach, tego pani nie wie. CANTOU, czyli Centre dActivités NaturellesTirées d’Occupations Utiles. Jak to najlepiej przetłuma­czyć? – Charpentier pstryknął palcami. – Nazwa jest bardzo po­prawna politycznie... W każdym razie tak nazywa się oddział dla najcięższych przypadków. W „Porach Roku” przebywają w nim ludzie w ostatnich stadiach alzheimera albo tacy, którzy nie kon­trolują podstawowych funkcji organizmu. W byłym Salonie Owal­nym urządzone jest wokół dwanaście boksów, w każdym po jednym łóżku. Na środku stoi biurko starszej pielęgniarki z monitorami diagnostycznymi. Całą dobę dyżuruje też salowa. Wiem, że siostry i salowe nazywają nasze KANTU „warzywnikiem”. Niepopraw­nie politycznie, ale śmiesznie. – Dyrektor zachichotał wstydliwie, po czym jakby na swoje usprawiedliwienie dodał: – Cały niższy i średni personel jest z krajów nadbałtyckich. Znają rosyjski, nie mają problemów z pozwoleniem na pracę i godzą się na niewiel­kie zarobki. A praca w KANTU jest ciężka i deprymantna – nie, to nie to słowo. Depresyjna. Uchowaj Boże od takiego końca. Do­brze powiedziałem „uchowaj Boże”? Dziękuję.

Wiera sama czasem o tym myślała, kiedy patrzyła na całkiem bezradnych staruszków, którym się pomieszało w głowach. Zwy­czajni ludzie, którym w środku nic nie tyka, chcą dożyć stu lat – i po co? Żeby trafić do takiego „warzywnika”? Jeszcze pół biedy, jeśli do takiego...

Powoli dobierając słowa, powiedziała:

– Czasami wydaje mi się... Może to tak strasznie wygląda tylko z zewnątrz? A w środku człowiek szybuje sobie gdzieś tam, w prze­szłości... we wczesnym dzieciństwie... albo w marzeniach. Chorzy na demencję często wyglądają tak błogo. Czytał pan książkę męża Iris Murdoch? Pisarki, która zmarła na alzheimera?

Charpentier patrzył na nią z zainteresowaniem. Jego twarz mó­wiła: proszę, niech pani kontynuuje.

– Pod koniec już tylko siedziała i oglądała kreskówki, nic wię­cej jej nie interesowało. Może wcale nie było jej tak źle... Wygląd rzeczy jest czym innym niż sama rzecz...

– Już to gdzieś słyszałem – uroczyście oznajmił dyrektor. W jego oczach błysnęły wesołe ogniki.

Wiera poczuła się głupio. Po co bełkotała o „rzeczy” i „wyglą­dzie”? Przecież to banalne. O chorobie Iris Murdoch dyrektor też na pewno dobrze wie. Przecież jest specjalistą.

Trudno. Nie warto udawać mądrzejszej, niż się jest. Kiedy lepiej się poznają, wszystko powróci na swoje miejsce.

– O, batiuszka prawosławny! – Odwróciła głowę. – Czy tu jest rosyjska cerkiew?

Z lewej oficyny, z trudem stawiając kroki, wyszedł brodaty męż­czyzna w riasie, z krzyżem na piersiach i w kapeluszu, spod którego zwisały długie siwe włosy.

– Nie, to nasz rezydent, ojciec Leonid. Emerytowany ksiądz. Ostatni ze starych mieszkańców, który jest jeszcze przy zdrowych zmysłach. Oczywiście nie należał do po-re-wo-lu-cyjnych emigran­tów, ale urodził się w rodzinie „białych” Rosjan. Bardzo ciekawy czło­wiek. Zaskakujące, że wielu gości z nowego pokolenia, w większości komunistów, chodzi do niego do spowiedzi. Nawet madame Zabutko.

– Mnie to nie dziwi. W Rosji jest tak samo.

Wiera uśmiechnęła się i pomachała kapłanowi. Ten uprzejmie się skłonił i z wolna poszedł w stronę parku. Bardzo wyniosły, po­myślała. Jakby wyjęty z obrazu Riepina Procesja.

– Opowiem pani, jak jest urządzony nasz zakład. W zamku mie­ści się biuro, restauracja, cała część... socjalno-kulturalna, tak to się nazywa? Dziękuję. Tam też znajduje się sektor medyczny z całym wyposażeniem. Nie mamy lekarza na etacie, ale codziennie przyjeż­dża lekarz dyżurny Co drugi dzień przyjmuje psycholog. W Salonie Owalnym, jak już mówiłem, umieściliśmy KANTU. Na pierwszym piętrze urządzone są sale zajęć różnych klubów. Nie, mówi się kółek, prawda? Czego tu nie mamy. Jest nawet kółko nauki chińskiego.

– Chińskiego? Po co?

– Dawno temu Madame wysunęła hipotezę, że nauka skom­plikowanego języka, najlepiej z jakimś hieroglificznym alfabetem, wspomaga starzejący się mózg w walce z objawami choroby Alz­heimera. Później ta hipoteza została potwierdzona naukowo. Była właścicielka „Pór Roku” wiele lat poświęciła badaniom nad demencją i odniosła na tym polu znaczące sukcesy. Przyznaje się nawet stypendium jej imienia dla badaczy w dziedzinie geriatrii. A chiń­ski sama dobrze znała od młodości.

Wiera wyobraziła sobie rosyjskich staruszków, studiujących chińskie hieroglify gdzieś pod gazetką ścienną „Chwała weteranom” i zachichotała. Luc Charpentier spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Ha, nie jesteśmy tacy poważni, jakimi chcemy się wydawać... To dobrze.

– A gdzie mieszkają rezydenci? – Wiera zmarszczyła brwi. – W oficynach?

– Tak. Po lewej mieściły się stajnie. Po prawej – pomieszcze­nia dla służby. Zobaczy pani, że te budynki są teraz bardzo dobrze przystosowane do celów mieszkalnych. I w odróżnieniu od zamku nie ma w nich schodów. Wszystkie drzwi są, jak to się u nas mówi, na rez-de-jardin, czyli na poziomie ogrodu. Jardin zresztą też jest. Do każdego mieszkania z tyłu budynku przylega ogródek. Kto chce, uprawia go sam. U pozostałych robi to ogrodnik.

– Wspaniale! A ilu jest gości?

– Mamy trzydzieści sześć mieszkań. Osiem par małżeńskich. Czyli czterdziestu czterech rezydentów. Plus dwunastu pacjentów w KANTU. Personel mieszka w dawnej oranżerii, stąd jej nie wi­dać. Moje mieszkanie jest w ermitażu, za tamtymi drzewami. Ser­decznie panią zapraszam.

– Dziękuję – sucho odparła Wiera. – Może przy okazji. Czyli będę mieszkać w oranżerii?

– Nie, to byłoby wbrew naszym zasadom. Przecież pani jest le­karzem. – Dyrektor uśmiechnął się ironicznie, jakby dając do zro­zumienia, że nie przywiązuje wagi do hierarchicznych głupstw. – Poza tym pani przyjechała z kraju, który nas żywi. – Skłonił się teatralnie. – Dlatego przysługują pani szczególne przywileje. Bę­dzie pani mieszkać w apartamencie Madame. W zamku, na ostat­nim piętrze. Całe życie zakładu będzie się toczyć na pani oczach. To bardzo wygodne.

O „kraju-żywicielu” opowiedział Wierze ze szczegółami Bierzin jeszcze w Moskwie. W połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy „Pory Roku” utraciły swoją dobrodziejkę, dla ośrodka nadeszły ciężkie czasy. Przez kilka lat żyli o bagietce i cydrze (żart Bierzina), prze­jadali resztki środków, próbowali uzyskać finansowanie od państwa. W końcu zaczęli proces likwidacji, tym bardziej że mieszkańcy wy­mierali, a starych Rosjan we Francji było jak na lekarstwo. I wtedy jakaś mądra głowa wymyśliła doskonały pomysł na biznes. W kraju przegranego socjalizmu akurat pojawiło się mnóstwo naftowych pieniędzy, a problem godnej starości pozostawał nierozwiązany. Na­wet bogaci nie mieli jak zapewnić opieki swoim leciwym rodzicom. Nie istniały przyzwoite zakłady, nie było wykwalifikowanych opie­kunów. Wtedy właśnie na przełomie tysiącleci w dalekiej Norman­dii ktoś odkrył luksusowy przytułek „Pory Roku” z mówiącym po rosyjsku personelem. Tym samym rozpoczęła się epoka odrodze­nia. W ciągu dziesięciu lat instytucja charytatywna przekształciła się w niezwykle rentowne przedsiębiorstwo.


Date: 2015-12-18; view: 789


<== previous page | next page ==>
Saszeńka. Dworzec 1 page | Saszeńka. Dworzec 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)