Louis z synem wyruszyli na patrol. Byli wartownikami owej magicznej krainy i krążyli po niej bez końca w białej furgonetce ze starannie zakrytym kogutem. Nie szukali kłopotów, nie oni, ale gdyby coś się stało, byli gotowi. Nie da się zaprzeczyć, iż kłopoty czyhały nawet tutaj, w miejscu poświęconym niewinnym przyjemnościom. Uśmiechnięty mężczyzna kupujący film na głównej ulicy mógł w każdej chwili złapać się za pierś, powalony atakiem serca, ciężarna kobieta mogła nagle odczuć pierwsze bóle, schodząc po schodach z Niebiańskiego Rydwanu, nastolatka, śliczna jak z okładki, padała nagle w ataku epilepsji, jej adidasy wybijały urywany rytm na cemencie, gdy choroba zakłócała biegnące z mózgu sygnały. Zdarzały się porażenia słoneczne, cieplne, mózgowe, a może, pod koniec dusznego letniego popołudnia w Orlando, dojdzie kiedyś także do porażenia piorunem. Był też Oz Wiejki i Wsaniały - czasami można go dostrzec krążącego wokół wyjścia z kolejki w Czarodziejskim Królestwie bądź zerkającego beznamiętnym głupim wzrokiem w dół z jednego z latających Dumbo. Dla Louisa i Gage'a stał się on jeszcze jedną postacią z parku rozrywki, taką jak Goofy, Miki, Tygrys bądź szanowny pan Kaczor D. Z nim jednakże nikt nie chciał robić sobie zdjęć, nikt nie zamierzał przedstawiać mu synów i córek. Louis i Gage znali go; spotkali go i stawili mu czoło jakiś czas temu w Nowej Anglii. Czekał, by zadławić człowieka szklaną kulką, udusić torbą po praniu, usmażyć na wieczność szybkim śmiertelnym ładunkiem elektrycznym - dostępnym na najbliższej tablicy rozdzielczej bądź w pierwszym pustym gniazdku. Śmierć czaiła się w torebce orzeszków, w nieświeżym kawałku steku, w następnej paczce papierosów. Cały czas krążył wokół, sprawdzał wszystkie przejścia pomiędzy światem śmiertelnych a wiecznością. Brudne igły, jadowite żuki, zerwane przewody wysokiego napięcia, pożary lasów, rozpędzone wrotki wynoszące niesforne dzieci wprost na ruchliwe skrzyżowania. Gdy wchodziłeś do wanny wziąć prysznic, Oz był tam z tobą - prysznic z przyjacielem. Kiedy wsiadałeś do samolotu, Oz odbierał kartę pokładową. Czaił się w wodzie, którą piłeś, w jedzeniu, które jadłeś. „Kto tam?” - wrzeszczałeś w nocy, gdy bałeś się i byłeś sam, jedynie po to, by usłyszeć jego odpowiedź: Nie bój się, to tylko ja. Cześć, co słychać? Masz raka w brzuchu, więc wyluzuj się, staruchu. Żółtaczka! Białaczka! Arterioskleroza! Trychinoza! Słoniowacizna! Kołowacizna! Hey-ho, let's go! Narkoman z nożem z bramy wyskoczy! Telefon w samym środku nocy. Krew gotująca się w kwasie z akumulatora na zjeździe z autostrady w Karolinie Północnej. Całe garście pastylek, poczęstuj się. Charakterystyczny sinawy odcień paznokci po uduszeniu - w ostatniej walce o przetrwanie mózg pobiera cały dostępny tlen, nawet z żywych komórek pod paznokciami. Hej, ludziska, nazywam się Oz Wiejki i Wsaniały, ale jeśli chcecie, możecie do mnie mówić Oz, jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi. Wpadłem, żeby uraczyć was niewielką zastoinową niewydolnością serca, albo może zatorem w mózgu czy czymś podobnym. Nie mogę zostać, muszę odwiedzić pewną kobietę w sprawie komplikacji porodowych, a potem załatwić sprawę wciągnięcia dymu w płuca w Omaha.
A ów wysoki głosik krzyczy: „Kocham cię, Tygrysie! Kocham cię! Wierzę w ciebie, Tygrysie! Zawsze będę cię kochała i będę w ciebie wierzyć! Zostanę młoda, a jedynym Ozem, który zamieszka w moim sercu, będzie łagodny oszust z Nebraski! Kocham cię...”.
Krążymy... mój syn i ja... bo w gruncie rzeczy nie chodzi tu o wojnę czy seks, lecz paskudną, szlachetną, beznadziejną walkę z Ozem Wiejkim i Wsaniałym. On i ja krążymy w białej furgonetce pod jaskrawoniebieskim niebem Florydy, a koguta mamy osłoniętego, lecz jest tam, gdybyśmy go potrzebowali... i nikt oprócz nas nie musi o tym wiedzieć. Bo ziemia serca mężczyzny jest kamienista, mężczyzna hoduje, co może... opiekuje się tym.
Pogrążony w podobnych myślach, należących ni to do jawy, ni to do snu, Louis Creed zaczął osuwać się coraz głębiej, po kolei zrywając połączenia ze światem realnym, aż w końcu wszelkie myśli ustały, a wyczerpanie wciągnęło go w czarną, pozbawioną snu otchłań nieświadomości.
Tuż przedtem, nim pierwsze łuny świtu dotknęły nieba na wschodzie, na schodach rozległy się kroki. Były wolne i niezręczne, lecz celowe. Wśród cieni w korytarzu pojawił się nowy cień. W powietrzu rozszedł się zapach - smród. Louis, choć pogrążony w głębokim śnie, wymamrotał coś i odwrócił się od owej woni. Słychać było miarowy świst oddechu.
Postać jakiś czas stała przed drzwiami głównej sypialni; nie poruszała się. Potem weszła do środka. Louis leżał bez ruchu z twarzą ukrytą w poduszce. Białe ręce sięgnęły naprzód. Rozległ się szczęk zamka stojącej przy łóżku lekarskiej torby.
Cichy brzęk i szelest poruszanych rzeczy w środku.
Dłonie badały zwartość, odsuwając na bok leki, ampułki i strzykawki. W końcu coś znalazły i uniosły to. W pierwszym słabym brzasku dnia przedmiot ów rozbłysnął srebrem.