Jezus tedy, niechętny i nękany zwątpieniem, podszedł do grobu. Mieścił się on w jaskini, której wejście zamknięto głazem.
- Odsuńcie kamień - polecił. Marta rzekła:
- Panie, minęły cztery dni i z pewnością zaczął już cuchnąć... Potem, gdy już się pomodlił, Jezus wzniósł głos i zakrzyknął:
- Łazarzu, powstań!
Ten zaś, który był martwy, powstał, z dłońmi i stopami związanymi całunem; jego twarz okrywała chusta. Jezus polecił im:
- Rozwiążcie go i puśćcie.
Ewangelia według św. Jana (parafraza)
- Dopiero teraz o tym pomyślałam - powiedziała histerycznie. - Czemuż nie przyszło mi to przedtem do głowy? Czemuś ty o tym nie pomyślał?
- O czym? - zapytał.
- Te dwa pozostałe życzenia - odparła szybko. - Wyraziliśmy tylko jedno.
- Jeszcze ci mało? - rzucił gwałtownie.
- Tak! - zawołała z triumfem. Jeszcze o jedno poprosimy. Zejdź na dół, przynieś ją szybko i poproś, aby nasz chłopiec ożył.
W. W. Jacobs: „Małpia łapka”
(przeł. Irena Malanowska)
58.
Jud Crandall ocknął się nagle i niemal spadł z fotela. Nie miał pojęcia, jak długo spał; mogło to być piętnaście minut albo trzy godziny. Spojrzał na zegarek i przekonał się, że jest za pięć piąta. Miał wrażenie, że wszystko w pokoju odrobinę się przesunęło; w plecach zagnieździł się ból od spania na siedząco.
Ty durny staruchu, spójrz, co zrobiłeś!
Ale wiedział, że to nieprawda; w głębi serca wiedział. To nie była jego wina. Nie zasnął ot tak, po prostu; uśpiono go.
Ta myśl go przeraziła, ale jeszcze jedno przerażało go bardziej: co właściwie go obudziło? Miał wrażenie, że usłyszał jakiś dźwięk, jakieś...
Wstrzymał oddech, nasłuchując, próbując przeniknąć dziwnie szeleszczące bicie własnego serca.
I znów usłyszał jakiś dźwięk, nie ten sam, który go obudził, ale coś nowego. Cichy jęk zawiasów.
Jud znał wszystkie dźwięki w swoim domu - wiedział, które deski w podłodze trzeszczą, które stopnie uginają się z jękiem, gdzie w rynnach wiatr szczególnie lubi śpiewać i zawodzić, gdy upoi się własną mocą, tak jak zeszłej nocy. Ten dźwięk znał równie dobrze jak wszystkie inne. Właśnie otwarły się ciężkie frontowe drzwi łączące werandę z przedsionkiem. Dzięki tej informacji jego umysł zdołał zrekonstruować odgłos, który go obudził - był to powolny zgrzyt sprężyny na siatkowych drzwiach prowadzących na werandę.
- Louis? - zawołał bez specjalnej nadziei.
To nie był Louis. Cokolwiek się tam czaiło, przybyło, by ukarać starego człowieka za jego pychę i dumę.
Kroki wędrowały wolno korytarzem w stronę salonu.
- Louis? - próbował krzyknąć ponownie, lecz z jego gardła wydobył się jedynie cichy ochrypły jęk, bo teraz czuł już smród istoty, która wtargnęła do domu pod koniec nocy. Była to brudna, ciężka woń zatrutej błotnistej ziemi.
Jud dostrzegał w ciemności masywne kształty - szafa Normy, toaletka, szyfonierka - ale nie widział żadnych szczegółów. Próbował wstać na nogach, które zamieniły się w watę; umysł krzyczał, że potrzebuje więcej czasu, że jest zbyt stary, by znów stawiać temu czoło, sprawa Timmy'ego Batermana była dostatecznie okropna, a wtedy nie czuł brzemienia lat.
Drzwi otwarły się powoli, wpuszczając do środka cienie. Jeden z nich był ciemniejszy niż pozostałe.
Dobry Boże, co za smród.
Szuranie stóp w ciemności.
- Gage? - Jud w końcu wstał z miejsca. Kątem oka dostrzegł wałeczek popiołu w popielniczce. - Gage, czy to t...
Nagle rozległo się upiorne miauczenie i przez moment wszystkie kości Juda zamieniły się w lód. To nie syn Louisa powrócił z grobu, lecz jakiś straszliwy demon...
Nie. Nie demon.
To Church, przycupnięty w drzwiach sieni, wydawał z siebie ów dźwięk. Oczy kota połyskiwały niczym brudne lampy, a potem jego wzrok powędrował w drugą stronę i skupił się na stworze, który przybył wraz z kotem.
Jud zaczął się cofać, próbując pozbierać myśli, zachować krztynę rozsądku w obliczu tego smrodu. Było tak bardzo zimno - stwór przywlókł ze sobą chłód.
Niepewnie zachwiał się na nogach. To był kot, wił mu się pod stopami. Mruczał. Jud kopnął go i odgonił. Zwierzę wyszczerzyło zęby i syknęło.
Myśl! Myśl, głupi staruchu! Może jeszcze nie jest za późno, nawet jeszcze w tej chwili może nie jest za późno... to wróciło, ale można je znów zabić... jeśli tylko zdołasz... jeśli pozbierasz myśli...
Cofał się w stronę kuchni i nagle przypomniał sobie szufladę z kuchennymi narzędziami obok zlewu. Między innymi leżał w niej tasak.
Jego chude łydki uderzyły w wahadłowe drzwi wiodące do kuchni. Pchnął je. Stwór, który wtargnął do domu, wciąż nie był dobrze widoczny, lecz Jud słyszał jego oddech. Dostrzegł jedną białą dłoń kołyszącą się w przód i tył - coś w niej tkwiło, ale nie potrafił dojrzeć co. Kiedy wszedł do kuchni, drzwi zamknęły się i Jud odwrócił się w końcu plecami do tego czegoś, by pobiec do szuflady. Szarpnął uchwyt i jego dłoń pochwyciła wyślizganą drewnianą rączkę tasaka. Uniósł go i odwrócił się ku drzwiom; postąpił nawet ku nim krok czy dwa. Powróciło mu nieco odwagi.
Pamiętaj, to nie jest dziecko. Może krzyknąć, kiedy przekona się, że zamierzasz go dopaść; może płakać. Ale ty nie dasz się oszukać. Zbyt wiele razy już cię nabierano, starcze. To twoja ostatnia szansa.
Drzwi otwarły się ponownie, z początku jednak do środka wszedł tylko kot. Oczy Juda śledziły go przez moment, potem znów uniósł wzrok. Okna kuchni wychodziły na wschód, widać w nich było pierwszy brzask dnia, słaby, mlecznobiały. Niewiele światła, lecz dosyć, aż za dużo.
Gage Creed wszedł do środka ubrany w pogrzebowy garniturek. Na jego ramionach i klapach rósł mech. Mech pokrywał też białą koszulę. Miękkie jasne włoski zlepiało błoto. Jedno oko wyszło z orbity i z upiornym skupieniem spoglądało w przestrzeń; drugie, połyskując, ze straszliwą uwagą wpatrywało się w Juda.
Gage uśmiechał się do niego.
- Witaj, Jud - rzekł chłopięcym, piskliwym, lecz doskonale zrozumiałym głosem. - Przychodzę, żeby odesłać twoją śmierdzącą zgniłą duszę wprost do piekła. Po raz ostatni wpieprzyłeś się w moje sprawy. Nie myślałeś, że wrócę wcześniej czy później, żeby popieprzyć się z tobą?
Jud uniósł tasak.
- Chodź zatem i pokaż swojego fiuta, czymkolwiek jesteś. Zobaczymy, kto kogo będzie pieprzył.
- Norma nie żyje, nikt nie będzie cię opłakiwać - powiedział Gage. - Ale z niej była tania zdzira! Rżnęła się ze wszystkimi twoimi przyjaciółmi, Jud. Pozwalała im dymać się w dupę. Tak właśnie najbardziej lubiła. Teraz smaży się w piekle ze swoim artretyzmem. Widziałem ją tam, Jud. Widziałem.
Stwór postąpił dwa kroki ku niemu. Jego stopy pozostawiały na zużytym linoleum małe zabłocone ślady. Jedną rękę wyciągał przed siebie, jakby chciał uścisnąć mu dłoń, drugą chował za plecami.
- Posłuchaj, Jud - szepnął, a potem jego usta otwarty się, odsłaniając małe mleczne zęby, i choć wargi nie drgnęły, ze środka dobył się głos Normy.
- Rogacz! Durny rogacz! Zawsze cię nienawidziłam! Wyśmiewałam się z ciebie! Wszyscy się z ciebie śmialiśmy! Och, jak się śmialiśmy...
- Przestań! - Tasak zadrżał mu w ręku.
- Robiliśmy to w twoim łóżku, Herk i ja, robiłam to z George'em, z nimi wszystkimi. Wiedziałam o twoich dziwkach, ale ty nie wiedziałeś, że poślubiłeś jedną z nich. Och, jak się śmiałam, Jud! Rżnęliśmy się i zaśmiewaliśmy...
- Przestań! - wrzasnął Jud. Skoczył ku małej rozkołysanej postaci w brudnym pogrzebowym garniturze i wtedy właśnie kot wystrzelił z ciemności za pieńkiem do rąbania mięsa, gdzie się schował. Jego uszy skuliły się, przywierając do głowy; syczał i podciął nogi Judowi, gładko jak po maśle. Tasak wyleciał z ręki starca, śmignął po wybrzuszonym i wyblakłym linoleum, wirując, na przemian ostrze-rączka-ostrze-rączka. Z brzękiem uderzył w listwę i wpadł pod lodówkę.
Jud pojął, że znów dał się oszukać i jedyną pociechę stanowiła myśl, że to już ostatni raz. Kot siedział mu na nogach, pysk miał otwarty, jego oczy płonęły. Syczał jak czajnik na gazie. A potem Gage był już przy nim, czarne zęby wyszczerzone w szyderczym uśmiechu, księżycowe oczy o czerwonych spojówkach. Zza pleców wynurzyła się prawa ręka i Jud ujrzał, że stwór trzymał w niej skalpel z czarnej torby Louisa.
- Słodki Jezu - westchnął, unosząc prawą dłoń, by zablokować cios. I wtedy ujrzał złudzenie optyczne. Z pewnością jego umysł nie wytrzymał napięcia, bo Jud odniósł wrażenie, że skalpel tkwi jednocześnie po obu stronach jego dłoni. A potem coś ciepłego zaczęło spływać na jego twarz i pojął, że to nie złudzenie.
- Będę się z tobą pieprzył, starcze - zachichotał stwór będący Gage'em. Jego trujący oddech omiótł twarz Juda. - Będę się z tobą pieprzył! Będę się z tobą pieprzył, ile... tylko... zechcę!
Jud machnął ręką i pochwycił przegub Gage'a. Pod palcami poczuł skórę zsuwającą się niczym pergamin.
Stwór wyszarpnął skalpel z jego dłoni, pozostawiając wąski otwór.
- Ile... tylko... ZECHCĘ!
Skalpel znów opadł. I jeszcze raz. I jeszcze.
59.
- Proszę spróbować teraz, proszę pani - powiedział kierowca ciężarówki. Jego głowa tkwiła pod maską wynajętego samochodu Rachel.
Przekręciła kluczyk. Silnik chevette ożył z rykiem. Kierowca ciężarówki zatrzasnął maskę i podszedł do jej okna, wycierając ręce wielką błękitną chustką. Miał miłą ogorzałą twarz, na jego głowie tkwiła czapeczka z napisem „Parking dla ciężarówek Dysarta”.
- Bardzo panu dziękuję. - Rachel czuła napływające do oczu łzy. - Nie wiem, co bym bez pana zrobiła.
- Nawet dziecko by to naprawiło - odparł mężczyzna. - Ale to dziwne. Nigdy nie widziałem czegoś takiego, a już z pewnością nie w nowym samochodzie.
- Dlaczego? Co to było?
- Jedna z klem akumulatora rozluźniła się i spadła. Nikt chyba przy nim nie majstrował, prawda?
- Nie. - Rachel znów przypomniała sobie uczucie, że z całym rozpędem wpadła na gumę największej procy świata.
- Pewnie musiała się rozluźnić podczas jazdy. Nie będzie pani miała więcej kłopotów z elektryką. Porządnie zacisnąłem klamrę.
- Nie mnie, moja pani - rzekł. - Jesteśmy przecież rycerzami dróg, pamięta pani?
Uśmiechnęła się.
- Cóż... dziękuję.
- Ależ proszę. - Pozdrowił ją poczciwym uśmiechem, mimo wczesnej pory pełnym słońca.
Rachel uśmiechnęła się w odpowiedzi i ostrożnie przejechała przez parking do drogi dojazdowej. Obejrzała się w prawo, w lewo, i pięć minut później była z powrotem na autostradzie, zmierzając na północ. Kawa pomogła bardziej, niż można by uwierzyć. Była kompletnie trzeźwa, senność ustąpiła, oczy miała wielkie jak spodki. Znów poczuła muśnięcie niepokoju, absurdalne wrażenie, że coś nią manipuluje. Fakt, że klema ześlizgnęła się ot tak z akumulatora...
Tak by zatrzymać ją dość długo, by...
Zaśmiała się nerwowo. By co?
By zdarzyło się coś nieodwracalnego.
To było głupie. Śmieszne. Lecz Rachel i tak dodała gazu.
O piątej rano, wtedy gdy Jud próbował bronić się przed skalpelem skradzionym z czarnej torby swego dobrego przyjaciela Louisa Creeda, a jej córka gwałtownie usiadła na łóżku z krzykiem, budząc się z koszmaru, którego na szczęście nie pamiętała, Rachel zjechała z autostrady, przejechała przez objazd Hammond Street w pobliżu cmentarza, na którym w trumnie jej syna spoczywała jedynie łopata, i przebyła most łączący Bangor z Brewer. Piętnaście po piątej była już na trasie numer 15 i zmierzała do Ludlow.
Postanowiła pojechać prosto do Juda i dotrzymać przynajmniej tej części obietnicy. Zresztą na podjeździe nie dostrzegła hondy i choć przypuszczała, że wóz może stać w garażu, ich dom wyglądał sennie i pusto. Żadne przeczucie nie podpowiadało jej, że Louis mógł już wrócić.
Rachel zaparkowała za furgonetką Juda i wysiadła z chevette, rozglądając się uważnie. Trawa wokół uginała się od rosy połyskującej w jasnym świetle poranka. Gdzieś w dali zaśpiewał ptak, a potem znów umilkł. Przy kilku nielicznych okazjach, gdy jako osoba dorosła nie spała i była sama o świcie, nie mając na głowie żadnych obowiązków, zawsze czuła się samotna, lecz jednocześnie dziwnie podekscytowana - w paradoksalnym poczuciu ciągłości, a jednocześnie czegoś nowego. Tego ranka jednak nie czuła nic podobnego, jedynie ciężki jak ołów niepokój, którego nie potrafiła całkowicie zepchnąć na karb ostatnich koszmarnych dwudziestu czterech godzin ani niedawnej śmierci w rodzinie.
Wspięła się na schody i przeszła przez środkowe drzwi, zamierzając użyć staroświeckiego dzwonka nad frontowym wejściem. Dzwonek ów oczarował ją, gdy pierwszy raz przyszli tu z Louisem; przekręcało się go w prawo, a on wydawał z siebie donośny, acz melodyjny brzęk, dźwięk należący do przeszłości, lecz uroczy.
Sięgnęła ku niemu, po czym zerknęła w dół, na podłogę, i zmarszczyła brwi. Na wycieraczce widniały zabłocone ślady. Rozejrzała się i odkryła, iż ślady te wiodą od siatkowych drzwi aż do wejścia. Bardzo małe. Sądząc na oko, zostawiło je dziecko. Ale przecież jechała całą noc i ani przez moment nie padał deszcz, nie było nawet mgły.
Przez długi, stanowczo zbyt długi czas wpatrywała się w owe odciski stóp i kiedy w końcu oderwała od nich wzrok, odkryła, że musi ponownie unieść rękę do dzwonka. Chwyciła pokrętło... i jej dłoń znów opadła.
Boję się na zapas, to wszystko. Obawiam się dźwięku dzwonka w tej ciszy. Jud pewnie jednak zasnął i to go obudzi...
Ale nie tego się obawiała. Odkąd trudno jej było zwalczyć senność na drodze, dręczył ją ukryty, niewyraźny lęk, lecz ten ostry strach był czymś nowym, czymś związanym wyłącznie z owymi małymi śladami. Śladami wielkości...
Jej umysł próbował zablokować tę myśl, był jednak zbyt powolny, zbyt zmęczony.
...stóp Gage'a.
Przestań, przestań natychmiast.
Wyciągnęła rękę i przekręciła dzwonek.
Zabrzmiał nawet głośniej, niż pamiętała, lecz nie tak melodyjnie - ciszę przeszył ostry, zduszony krzyk. Rachel odskoczyła, wydając z siebie nerwowy śmieszek pozbawiony wszelkiego rozbawienia. Czekała na kroki Juda, nie usłyszała ich jednak. Wewnątrz wciąż panowała cisza i Rachel zaczęła już rozważać, czy nie powinna drugi raz przekręcić małego żelaznego motylka, gdy za drzwiami rozległ się wreszcie jakiś dźwięk, dźwięk, którego bynajmniej nie oczekiwała.
Mrau!... Mrau!... Mrau!
- Church? - spytała zdumiona i zaskoczona. Pochyliła się naprzód, lecz oczywiście nie mogła go zobaczyć. Dużą szybę w drzwiach przesłaniała starannie biała zasłonka, dzieło Normy. - Church, to ty?
Mrau!
Rachel nacisnęła klamkę. Drzwi były otwarte. Ujrzała Churcha siedzącego w korytarzu z ogonem owiniętym wokół nóg. Kocie futro pokrywały ciemne plamy. Błoto, pomyślała Rachel, a potem dostrzegła krople płynu na wąsikach Churcha. Były czerwone.
Kot podniósł jedną łapę i zaczął ją lizać, ani na moment nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
Rachel próbowała się zastanowić, lecz jej myśli zagłuszyły wspomnienia Zeldy, które nagle pojawiły się jej w głowie: wykrzywione ręce, to, jak czasami tłukła głową w ścianę, kiedy się wściekła - w miejscu tym tapeta była zdarta, a gips wgnieciony i poobijany. Nie pora teraz na myśli o Zeldzie, nie kiedy Jud mógł zrobić sobie krzywdę. A jeśli upadł? Był przecież stary.
Myśl o tym, nie o snach, które dręczyły cię w dzieciństwie, snach o tym, jak otwierasz szafę i Zelda wyskakuje na ciebie z poczerniałą uśmiechniętą twarzą. O tym, że siedzisz w wannie i widzisz oczy Zeldy wyglądające z odpływu. O tym, jak Zelda czai się w piwnicy, za piecem. Sny...
Church otworzył pysk, ukazując ostre zęby, i ponownie wrzasnął: Mrau!
Louis miał rację, nie powinniśmy byli go kastrować. Od tej pory wydaje się jakiś inny. Louis twierdził, że zabieg pozbawi go wszelkiej agresji. Ale pomylił się. Church wciąż poluj e. On...
Mrau! - krzyknął Church, po czym odwrócił się i śmignął po schodach.
- Jud? - zawołała raz jeszcze. - Jesteś tam?
Mrau! - miauknął Church z góry schodów, jakby potwierdzając ów fakt, po czym zniknął w głębi domu.
Jak w ogóle się tu dostał? Czy Jud go wpuścił? Czemu?
Rachel przestąpiła z nogi na nogę, zastanawiając się, co robić dalej. Najgorsze było to, że wszystko zdawało się... zdawało się zaaranżowane. Jakby coś chciało, by tu przyszła i...
I wtedy z góry rozległ się jęk, cichy, pełen bólu - był to z pewnością głos Juda. Starzec upadł w łazience albo potknął się, złamał nogę czy zwichnął biodro. Stare kości są takie kruche. Na miłość boską, dziewczyno, czemu stoisz tu i przestępujesz z nogi na nogę? Musisz biec do łazienki. Church miał na sobie krew, krew, Jud się zranił, a ty tu stoisz! Co się z tobą dzieje?
- Jud!
Jęk zabrzmiał ponownie i Rachel pobiegła na górę.
Nigdy wcześniej tu nie była, a ponieważ jedyne okno korytarza wychodziło na zachód, ku rzece, wciąż panowała tu ciemność. Korytarz był prosty i szeroki, zaczynał się obok schodów i wiódł na tyły domu. Poręcz z wiśniowego drewna połyskiwała elegancko, na ścianie wisiało zdjęcie Akropolu i
(to Zelda przez te wszystkie lata ścigała cię a teraz nadszedł jej czas otwórz drzwi po prawej i ujrzysz ją z garbatymi pokrzywionymi plecami cuchnącą sikami i śmiercią to Zelda jej czas wreszcie cię dopadła)
jęk zabrzmiał ponownie, cicho; dochodził zza drugich drzwi po prawej.
Rachel ruszyła ku nim, jej obcasy stukały o deski podłogi. Miała wrażenie, że znalazła się w pętli - nie czasu ani przestrzeni, lecz wielkości. Z każdym krokiem malała, zdjęcie Akropolu wznosiło się coraz wyżej i wyżej, a kryształowa gałka u drzwi wkrótce znajdzie się na poziomie jej oczu. Wyciągnęła rękę... zanim jednak zdążyła dotknąć gałki, drzwi otwarły się gwałtownie.
Stała w nich Zelda.
Była zgarbiona i poskręcana, z ciałem tak okrutnie zdeformowanym, że zamieniła się w karła, mającego niewiele ponad pół metra wzrostu. I z jakiejś przyczyny miała na sobie garniturek, w którym pochowali Gage'a. Ale to była Zelda, jej oczy płonęły szaleńczą radością, sinofioletowa twarz wykrzywiała się w obłąkańczym grymasie. Zelda krzyczała. W końcu po ciebie wróciłam, Rachel, wykrzywię twoje plecy jak moje i nigdy już nie wstaniesz z łóżka, nigdy już nie wstaniesz z łóżka NIGDY NIE WSTANIESZ Z ŁÓŻKA...
Church siedział na jej ramieniu. Twarz Zeldy zafalowała i zmieniła się, i Rachel z narastającą mdlącą grozą ujrzała, że tak naprawdę to wcale nie Zelda, jak mogła tak bardzo się mylić? To był Gage. Jego twarz nie była czarna, lecz brudna, wysmarowana krwią i spuchnięta, jakby została straszliwie poraniona i złożona ponownie do kupy przez cudze obojętne dłonie.
Wykrzyknęła jego imię i wyciągnęła ramiona. Podbiegł ku niej i rzucił się jej w objęcia, jedną rękę cały czas trzymał za plecami, jakby ukrywał w niej bukiet kwiatów, zebranych na czyjejś łące.
- Przyniosłem ci coś, mamo! - krzyknął. - Przyniosłem ci coś, mamo! Przyniosłem ci coś, przyniosłem, przyniosłem!
60.
Louis Creed obudził się, gdyż słońce świeciło mu prosto w oczy. Spróbował wstać, lecz natychmiast opadł z powrotem na łóżko, krzywiąc się z powodu przeszywającego plecy bólu. Spojrzał w dół. Wciąż kompletnie ubrany. Chryste.
Leżał tak długą chwilę, zbierając siły, by przezwyciężyć sztywność, która zagnieździła się we wszystkich mięśniach. W końcu usiadł.
- Szlag by to - wyszeptał. Przez kilka sekund pokój kołysał mu się przed oczami, łagodnie, lecz dostrzegalnie. Plecy bolały jak zepsuty ząb, a kiedy poruszał głową, czuł się, jakby ktoś zastąpił mu ścięgna zardzewiałymi zębatymi ostrzami. Ale najgorzej było z kolanem. Ben-Gay w ogóle nie pomógł. Powinien był zrobić sobie zastrzyk z pieprzonego kortyzonu. Nogawka spodni napięła się pod naporem opuchlizny; wyglądało to, jakby ukrył tam balon.
- Pięknie się załatwiłem - mruknął. - Naprawdę pięknie.
Zgiął je, bardzo ostrożnie, by móc usiąść na skraju łóżka. Zacisnął wargi tak mocno, że zupełnie zbielały. A potem zaczął delikatnie poruszać nogą, nasłuchując mowy bólu, próbując ustalić, jak bardzo jest źle, czy może...
Gage! Czy Gage wrócił?
Myśl ta sprawiła, że mimo bólu zerwał się z miejsca. Chwiejnym krokiem Johna Wayne'a przeszedł przez pokój i korytarz do sypialni Gage'a. Rozejrzał się rozpaczliwie, z imieniem synka drżącym na ustach. Pokój jednak był pusty. Kuśtykając, Louis powędrował do sypialni Ellie, także pustej, a stamtąd do pokoju gościnnego, którego okna wychodziły na drogę. Tu również nikogo nie było. Ale...
Po drugiej stronie drogi stał obcy samochód. Zaparkowany tuż za furgonetką Juda.
Co z tego?
Obcy samochód mógł oznaczać kłopoty, ot co.
Louis odsunął zasłonę i uważniej przyjrzał się intruzowi. Mały niebieski wóz, chevette. A na jego dachu, zwinięty w kłębek i najwyraźniej pogrążony we śnie, leżał Church.
Długi czas przyglądał mu się, nim w końcu puścił zasłonę. Jud miał towarzystwo i tyle. Co z tego? Chyba jeszcze za wcześnie na to, by martwić się, co się stało (bądź nie) z Gage'em; Church powrócił w południe, nawet nieco później, a teraz była dopiero dziewiąta. Dziewiąta rano pięknego majowego dnia. Zejdzie po prostu na dół i zaparzy sobie kawy, wyjmie kompres rozgrzewający, owinie nim kolano i...
co Church robi na dachu samochodu?
- Daj spokój - powiedział głośno i kulejąc, ruszył w głąb korytarza. Koty sypiają, gdzie tylko zechcą, taka jest ich natura...
Tyle że Church nie chadza już na drugą stronę drogi, pamiętasz?
- Zostaw to - mruknął i przystanął w połowie schodów (z których schodził niemal bokiem). Gada do siebie. Niedobry znak. To...
Co to było, to coś wczoraj w lesie?
Myśl ta zjawiła się nagle, nieproszona, sprawiając, że jego wargi zacisnęły się tak jak wcześniej, tyle że nie z bólu. Zeszłej nocy śnił o tym czymś. Marzenia o Disney Worldzie przechodziły gładko i naturalnie w koszmary o istocie z lasu. Śniło mu się, że go dotknęła, na zawsze niszcząc przyjemne sny, rujnując wszelkie dobre zamiary. To był Wendigo i zamienił go w kanibala, nie - w ojca wszelkich kanibali. We śnie znów odwiedził Cmętarz Zwieżąt, lecz nie sam. Byli z nim Bill i Timmy Baterman, a także Jud, upiorny, z twarzą trupa, który trzymał na smyczy ze sznura od bielizny swego psa, Spota. Lester Morgan miał w ręku łańcuch holowniczy z uwiązanym na końcu bykiem Hanrattym; Hanratty leżał na boku, rozglądając się wokół z tępą, ślepą furią. I z jakichś przyczyn znajdowała się tam też Rachel; musiała mieć drobny wypadek przy jedzeniu - może wylała keczup albo upuściła słoik dżemu żurawinowego, bo jej sukienkę pokrywały czerwone plamy.
A potem zza wiatrołomu wynurzyła się gigantyczna postać o spękanej, żółtej gadziej skórze, zapadniętych oczach jak dwie lampy przeciwmgielne i uszach niebędących uszami, lecz masywnymi wygiętymi rogami. To był Wendigo, bestia, jaszczur zrodzony przez kobietę. I kiedy zadzierali głowy, by się mu przyjrzeć, wyciągnął ku nim zrogowaciały, szponiasty palec...
- Przestań - szepnął Louis i zadrżał na dźwięk własnego głosu. Postanowił, że pójdzie do kuchni i zrobi sobie śniadanie, jak każdego zwykłego dnia. Kawalerskie śniadanko, przesycone smakowitym cholesterolem. Parę tostów z sadzonymi jajkami, przybranymi majonezem i krążkiem cebuli. Cuchnął potem, błotem i brudem, uznał jednak, że prysznic weźmie później; w tej chwili zdjęcie ubrania wydało mu się zbyt ciężką pracą. Obawiał się zresztą, że aby uwolnić spuchnięte kolano, będzie musiał wyjąć z torby skalpel i przeciąć nogawkę spodni. Szkoda dobrego ostrza, ale żaden z noży w domu nie przeciąłby grubego dżinsu; krawieckie nożyce Rachel też nie dałyby mu rady.
Ale najpierw śniadanie.
Przeszedł przez salon, po drodze zbaczając do drzwi wejściowych, by raz jeszcze spojrzeć na mały niebieski samochód na podjeździe Juda. Pokrywała go rosa, co oznaczało, że stał tam jakiś czas. Church wciąż leżał na dachu, nie spał jednak. Zdawało się, że patrzy wprost na Louisa wstrętnymi żółtymi oczami.
Louis cofnął się pośpiesznie, jakby ktoś przyłapał go na podglądaniu.
Poszedł do kuchni, wyciągnął patelnię, postawił na palniku i wyjął z lodówki jajka. Kuchnia była jasna, czysta, wysprzątana. Próbował coś zagwizdać; gwizdanie przywołałoby prawdziwego ducha poranka, ale nie potrafił. Wszystko wyglądało w porządku, ale takie nie było. Dom zdawał się przeraźliwie pusty, a wczorajsze wydarzenia ciążyły mu jak ogromny kamień. Wszystko było nie tak, inaczej; czuł kryjący się tuż za rogiem cień i bał się.
Pokuśtykał do łazienki i zażył kilka aspiryn, popijając szklanką soku. Właśnie zmierzał z powrotem do kuchni, gdy zadzwonił telefon.
Louis nie odebrał go natychmiast. Najpierw odwrócił się i spojrzał na aparat. Czuł się powolny i głupi, frajer w grze, której, co dopiero teraz pojmował, w najmniejszym stopniu nie rozumiał.
Nie odbieraj, nie chcesz odbierać, bo to złe wieści, koniec smyczy wiodącej za róg i w ciemność, a nie sądzę, abyś chciał się przekonać, co czeka na drugim końcu tej smyczy, Louis, naprawdę wątpię, więc nie odbieraj, biegnij, natychmiast, samochód jest w garażu, biegnij do niego i uciekaj, tylko nie odbieraj...
Podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę, jedną ręką oparł się na suszarce, jak tyle razy przedtem; to był Irwin Goldman i w chwili, gdy tamten powiedział „Halo”, Louis ujrzał przecinające kuchnię ślady, małe, zabłocone ślady i serce zamarło mu w piersi; miał wrażenie, że oczy wychodzą mu z orbit; czuł, że gdyby mógł przejrzeć się w lustrze, zobaczyłby twarz z taniego komiksu grozy. To były ślady Gage'a, Gage tu był, był tutaj w nocy, a zatem gdzie jest teraz?
- Louis, mówi Irwin... Louis? Jesteś tam? Halo!
- Cześć, Irwin - odparł i wiedział już, co tamten powie. Zrozumiał, skąd wziął się niebieski samochód. Zrozumiał wszystko. Smycz... smycz, wiodąca w ciemność... poruszał się po niej coraz szybciej, ręka za ręką. Ach, gdyby tylko mógł ją puścić, nim zobaczy, co jest na końcu! Ale ona należała do niego. Kupił ją sobie.
- Przez moment sądziłem, że nas rozłączyło - mówił właśnie Irwin.
- Nie, słuchawka wyśliznęła mi się z ręki. - Głos Louisa brzmiał zupełnie spokojnie.
- Czy Rachel dotarta wczoraj do domu?
- O tak - odparł Louis, myśląc o niebieskim samochodzie, Churchu przycupniętym na dachu, niebieskim samochodzie, tak cichym i nieruchomym. Jego wzrok przesuwał się po błotnistych śladach na podłodze.
- Powinienem z nią pomówić - oznajmił Goldman. - W tej chwili. Chodzi o Ellie.
- Ellie? Co z nią?
- Naprawdę myślę, że Rachel...
- Rachel tu nie ma - uciął szorstko Louis. - Pojechała do sklepu po chleb i mleko. Co z Ellie? Irwin, mów!
- Musieliśmy ją zawieźć do szpitala - rzekł z wahaniem Goldman. - Miała zły sen, całą serię złych snów. Wpadła w histerię i nie mogliśmy jej uspokoić. Ona...
- Dali jej leki?
- Słucham?
- Lekarstwa - powtórzył niecierpliwie Louis. - Środki uspokajające.
- Tak, o tak. Podali jej pigułkę i znów zasnęła.
- Mówiła cokolwiek? Co ją tak przeraziło? - Tak mocno ściskał w dłoni słuchawkę, że zbielały mu kostki.
Po stronie Irwina Goldmana zapadła cisza, długa cisza. Tym razem Louis nie odzywał się, choć bardzo tego pragnął.
- To właśnie okropnie wystraszyło Dory - powiedział w końcu Irwin. - Bardzo dużo mówiła, nim... nim zaczęła płakać tak mocno, że nic nie dało się zrozumieć. Sama Dory też prawie... no wiesz.
- Co powiedziała?
- Że Oz Wielki i Wspaniały zabił jej matkę. Tyle że powiedziała to nieco inaczej. Powiedziała... „Oz Wiejki i Wsaniały”; tak właśnie wymawiała to zawsze nasza druga córka. Nasza córka Zelda. Louis, uwierz mi, że wolałbym zadać to pytanie Rachel, ale jak wiele opowiedzieliście Eileen o Zeldzie i o tym, jak umarła?
Louis zamknął oczy; miał wrażenie, że ziemia łagodnie kołysze mu się pod stopami. Głos Goldmana zdawał się dobiegać zza gęstej mgły.
Możesz usłyszeć dźwięki przypominające glosy, ale to tylko nury na południu Wzgórza Widokowego. Dźwięk daleko się niesie.
- Louis, jesteś tam?
- Czy z nią wszystko dobrze? - spytał Louis; nawet własny głos wydawał mu się odległy. - Czy Ellie nic nie będzie? Postawili diagnozę?
- Opóźniony wstrząs po pogrzebie - odparł Goldman. - Przyjechał mój lekarz. Lanthrop. Porządny człowiek. Powiedział, że ma lekką gorączkę i kiedy obudzi się po południu, może nawet niczego nie pamiętać. Ale uważam, że Rachel powinna wrócić. Louis, boję się. Ty też powinieneś wrócić.
Louis nie odpowiedział. Oko Boże spogląda na wróbla; tak twierdził dobry król Jakub. On jednak był tylko zwykłym człowiekiem i jego oczy wpatrywały się w ślady błota na podłodze.
- Louis, Gage umarł - mówił właśnie Goldman. - Wiem, że trudno się z tym pogodzić - i tobie, i Rachel - ale wasza córka żyje i potrzebuje was.
Tak, zgadzam się. Może i jesteś starym pierdołą, Irwin, ale ów koszmar, który spotkał obie twoje córki w ów kwietniowy dzień tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego nauczył cię chyba nieco wrażliwości. Ona mnie potrzebuje, a ja nie mogę przyjechać, bo boję się - tak bardzo się boję - że mam ręce splamione krwią jej matki.
Louis spojrzał na swoje dłonie. Na brud pod paznokciami, tak podobny do błota z owych śladów na kuchennej podłodze.
- W porządku - rzekł. - Rozumiem. Będziemy u was, jak najszybciej zdołamy, Irwin. Jeśli się da, jeszcze dziś wieczorem. Dziękuję ci.
- Staraliśmy się, jak mogliśmy - odparł Goldman. - Może jesteśmy już za starzy. Może, Louis, zawsze byliśmy.
- Mówiła coś jeszcze?
Odpowiedź Goldmana zabrzmiała niczym uderzenie dzwonu pogrzebowego w murach jego serca:
- I to dużo, ale zrozumiałem tylko jedno: „Paxcow mówi, że już za późno”.
Louis odwiesił słuchawkę i oszołomiony ruszył w powrotem w stronę kuchenki, sam jeszcze nie wiedział - z zamiarem kontynuowania przygotowań do śniadania czy odłożenia wszystkiego? Kiedy jednak stanął na środku kuchni, ogarnęła go fala słabości, świat przed oczami rozpłynął się w szarej mgle i Louis powoli osunął się na ziemię - „osunął” było właściwym słowem, bo upadek zdawał się trwać wiecznie. Padał tak i padał poprzez zasnutą chmurami pustkę; miał wrażenie, że obraca się w powietrzu, wiruje, zatacza pętle, śruby i kilka beczek. A potem jego zranione kolano rąbnęło o ziemię i przeszywający głowę rozżarzony promień bólu ocucił go błyskawicznie. Louis krzyknął i przez moment mógł tylko kucać, skulony i nieruchomy. W jego oczach zakręciły się łzy.
W końcu zdołał się podźwignąć i stanął chwiejnie. Ale przynajmniej przejaśniło mu się w głowie. To już coś, prawda?
I znów, po raz ostatni, ogarnęło go przemożne pragnienie ucieczki, silniejsze niż kiedykolwiek. W kieszeni spodni czuł kuszący ciężar kluczyków. Wsiądzie do hondy i pojedzie do Chicago. Zabierze Ellie i ruszy w dalszą drogę. Oczywiście do tego czasu Goldmanowie zorientują się, że stało się coś złego, coś bardzo złego, ale i tak ją zabierze... porwie, jeśli będzie trzeba.
I wtedy jego ręka, gładząca tkwiące w kieszeni kluczyki, opadła. Pragnienie ucieczki Zniknęło, zabite nie przez poczucie beznadziejności, winy, rozpaczy ani wszechogarniające znużenie, lecz przez widok zabłoconych śladów na podłodze kuchni. Oczyma umysłu ujrzał te same ślady, przecinające cały kontynent - najpierw zmierzające do Illinois, potem na Florydę - i, w razie potrzeby, cały świat. Co kupisz, to twoje, a to, co twoje, wcześniej czy później do ciebie wróci.
Nadejdzie dzień, kiedy otworzy drzwi i ujrzy Gage'a, obłąkańczą parodię dawnego Gage'a, szczerzącą zęby w upiornym uśmiechu; jego jasne błękitne oczy lśniące tępą, a jednocześnie przebiegłą żółcią. Albo może Ellie wejdzie rano do łazienki wziąć prysznic, a Gage będzie siedział w wannie z ciałem pokrytym plątaniną starych blizn i fałd, pozostałych po śmiertelnym wypadku, czysty, lecz cuchnący grobem.
O tak, nadejdzie taki dzień - nie wątpił w to ani przez chwilę.
- Jak mogłem być taki głupi? - spytał, zwracając się do pustego domu. Znów mówił do siebie i zupełnie się tym nie przejmował. - Jak?
To rozpacz, nie głupota, Louis. Istnieje różnica... drobna, lecz kluczowa. Rozpacz to akumulator, z którego czerpie silę tamten cmentarz. Jego moc rośnie, powiedział Jud, i oczywiście miał rację, a teraz ty stałeś się częścią tej mocy. Karmiło się twoją rozpaczą... nie, więcej niż karmiło. Podwajało ją, podnosiło do kwadratu, do n-tej potęgi. Nie żywi się zresztą wyłącznie rozpaczą. Rozsądek. Pożerało twój rozsądek. Miałeś jedną wadę: nie potrafiłeś pogodzić się z tym, co się stało. To częsta wada, ciebie jednak, oprócz syna, kosztowała też żonę i niemal na pewno najlepszego przyjaciela. Tak to już jest. Oto co się dzieje, kiedy spóźnisz się z życzeniem, by stwór, który stuka do twych drzwi w środku nocy, zniknął. To proste: zapada absolutna ciemność.
Mógłbym popełnić samobójstwo, pomyślał, i chyba jeszcze mnie to czeka, prawda? Mam w torbie niezbędne środki. To sterowało wszystkim, kierowało nami od początku. Cmentarz, Wendigo, cokolwiek to jest. Kazało naszemu kotu wybiec na drogę, i może też Gage'owi, sprowadziło Rachel do domu, lecz dopiero wtedy, gdy mu to odpowiadało. Z pewnością ja też mam się zabić... i pragnę tego.
Ale najpierw trzeba uporządkować wszystkie sprawy.
O tak.
Trzeba pamiętać o Gage'u. Gage wciąż tam był.
Gdzieś.
Podążył za śladami przez jadalnię, salon i dalej, z powrotem na górę. Tu stały się nieco rozmazane, bo nieświadomie zadeptał je wcześniej, schodząc na dół. Wiodły wprost do sypialni. Był tutaj, pomyślał ze zdumieniem Louis, był właśnie tutaj - a potem zauważył, że torba lekarska jest otwarta.
Wewnątrz, gdzie zawsze utrzymywał pedantyczny porządek, panował wyraźny nieład. Louis nie potrzebował jednak dużo czasu, by dostrzec, że brakuje skalpela. Ukrył twarz w dłoniach i długi czas siedział bez ruchu; z jego gardła dobywał się cichy, rozpaczliwy dźwięk.
W końcu ponownie otworzył torbę i zaczął czegoś szukać.
Znowu na dole.
Odgłos otwieranych drzwi spiżarni. Dźwięk zatrzaskiwanej szafki. Wysoki skowyt otwieracza do puszek. Wreszcie odgłos otwieranych i zamykanych drzwi garażu. A potem w domu nie było już nikogo. Stał pusty w majowym słońcu, tak jak owego sierpniowego dnia poprzedniego roku, gdy czekał na przybycie nowych ludzi... i jak w przyszłości będzie czekał na następnych, może młode małżeństwo, bezdzietne (lecz z nadzieją zmiany tego stanu); radosnych nowożeńców gustujących w winie Mondavi i piwie Lowenbrau; on będzie kierował działem kredytów w Banku Północno-Wschodnim, ona szczycić się będzie uprawnieniami higienistki dentystycznej albo może trzyletnim doświadczeniem w asystowaniu okuliście. On będzie rąbał drwa na kominek, ona - w sztruksowych spodniach z wysoką talią - wybierze się na spacer po polu pani Vinton, zbierając wiotkie listopadowe trawy i układając z nich bukiet, z włosami związanymi w koński ogon, najjaśniejsza istota pod szarym niebem, kompletnie nieświadoma faktu, że w górze, unoszony prądami powietrza, szybuje niewidzialny Sęp. Będą gratulowali sobie braku przesądów i błyskawicznego wyłapania tego domu mimo jego ponurej historii - będą opowiadać przyjaciołom, że dostali go za grosze, i żartować na temat mieszkającego na strychu ducha, a potem wszyscy wypiją jeszcze jedno lowenbrau albo kolejny kieliszek mondavi, i może zagrają w backgammona albo mille bourne.
I może też sprawią sobie psa.
61.
Louis przystanął na miękkim poboczu, czekając, aż przejedzie ciężarówka Orinco, wyładowana nawozami sztucznymi, po czym przeszedł przez drogę do domu Juda. Tuż za nim wlókł się jego cień, wskazując dokładnie na zachód. Louis trzymał w dłoni otwartą puszkę kociej karmy.
Church dostrzegł go i usiadł, nie spuszczając zeń czujnych żółtych oczu.
Postawił puszkę na masce chevette i patrzył, jak Church zeskakuje lekko z dachu i zabiera się do jedzenia. Louis wsunął dłoń do kieszeni kurtki. Church obejrzał się na niego, niespokojny, jakby czytał mu w myślach. Louis uśmiechnął się i odsunął od samochodu. Kot znów zaczął jeść, a Louis wyjął z kieszeni strzykawkę. Rozerwał opakowanie i napełnił ją siedemdziesięcioma pięcioma miligramami morfiny. Schował ampułkę z powrotem i podszedł do Churcha, który znów obejrzał się nieufnie. Louis uśmiechnął się do kota.
- No dalej, jedz, Church. Hey-ho, let's go, zgadza się? - Pogłaskał go, poczuł, jak plecy zwierzęcia wyginają się w łuk, a kiedy Church wrócił do przerwanego posiłku, Louis złapał go za śmierdzący brzuch i zatopił igłę głęboko w zadzie.
Kot oszalał. Wił się, wyrywał, prychał i drapał, lecz Louis trzymał go, naciskając do końca tłoczek. Dopiero wtedy wypuścił zwierzę. Church zeskoczył z chevette, sycząc jak czajnik na gazie; żółte oczy zmierzyły Louisa wściekłym, mściwym spojrzeniem. Gdy kot skakał, wbita w zad strzykawka podskakiwała wraz z nim. Po sekundzie wypadła i stłukła się. Louis nie przejął się tym. Miał ich więcej.
Kot pobiegł ku drodze. Nagle zawrócił i jakby sobie coś przypomniał, ruszył ku domowi. Zdołał pokonać pół dystansu, gdy zaczął zataczać się jak pijany. Z trudem dotarł do schodów, wskoczył na pierwszy stopień i spadł. Leżał na boku na kawałku nagiej ziemi u stóp schodów na werandę, oddychając coraz słabiej.
Louis zajrzał do chevette. Jeśli prócz kamienia, który zastąpił mu serce, potrzebował jeszcze jakichś dowodów, to właśnie je znalazł: torebka Rachel na siedzeniu, jej apaszka i plik biletów lotniczych wysypujących się z folderu linii lotniczych Delta.
Gdy się odwrócił i ruszył ku werandzie, bok Church przestał gwałtownie wznosić się i opadać. Church był martwy. Po raz drugi.
Louis przeszedł nad nim i ruszył po schodach.
- Gage?
W przedsionku na dole było zimno. Zimno i ciemno. Słowo runęło w tę ciszę niczym kamień ciśnięty w głąb studni. Louis rzucił następny.
- Gage?
Nic. Nawet tykanie zegara w salonie ucichło. Tego ranka nie było nikogo, kto mógłby go nakręcić.
Ale na podłodze widniały ślady.
Louis poszedł do salonu. W pokoju unosiła się woń papierosów, stara i zastała. Tuż przy oknie ujrzał fotel Juda. Był odsunięty, jakby jego właściciel wstał nagle. Na parapecie znajdowała się popielniczka, a w niej równy wałeczek popiołu.
Jud siedział tu i czekał. Na co? Oczywiście na mnie; czekał, aż wrócę do domu. Tyle że mnie nie zauważył. Jakimś cudem mnie nie zauważył.
Zerknął na cztery puszki piwa, ustawione w równym rządku. Za mało, by go uśpić, ale może musiał iść do łazienki. Tak czy inaczej, było to nieco zbyt piękne, by było przypadkowe, prawda?
Zabłocone ślady zbliżyły się do fotela. Między nimi dostrzegł kilka bladych, widmowych odcisków kocich łap, zupełnie jakby Church kilkakrotnie wdepnął w błoto, pozostawione przez buciki Gage'a. Potem ślady skręcały w stronę wahadłowych drzwi, wiodących do kuchni.
Z bijącym mocno sercem Louis podążył za nimi.
Pchnął drzwi i ujrzał rozrzucone stopy Juda, jego stare zielone drelichowe spodnie, kraciastą flanelową koszulę. Stary mężczyzna leżał na plecach w wielkiej kałuży krzepnącej krwi.
Louis przycisnął dłonie do twarzy, jakby chciał przesłonić ów widok, bez powodzenia. Ujrzał oczy, oczy Juda, otwarte, oskarżycielskie. Może nawet oskarżały samego siebie za to, że zapoczątkował to wszystko?
Ale czy naprawdę to zrobił? - zastanawiał się Louis. Czy rzeczywiście to zrobił?
Judowi powiedział o tym Stanny B., Stanny'emu B. - jego ojciec, a ojcu Stanny'ego B. jego ojciec, ostatni handlarz futer, prowadzący interesy z Indianami, Francuz z północy, w czasach gdy Franklin Pierce wciąż był prezydentem.
- Och, Jud, tak mi przykro - szepnął. Martwe oczy Juda patrzyły na niego.
- Tak mi przykro - powtórzył Louis.
Jego stopy zaczęły poruszać się bez udziału woli. Myślami powrócił do ostatniego Święta Dziękczynienia. Nie wieczoru, gdy wraz z Judem zanieśli kota na Cmętarz Zwieżąt i dalej, lecz obiadu, indyka przyrządzonego przez Normę. Wszyscy troje śmiali się i rozmawiali; mężczyźni pili piwo, a Norma - kieliszek białego wina. Norma wyciągnęła wtedy z dolnej szuflady biały batystowy obrus, tak jak on teraz, tyle że ona położyła go na stole i przytrzymała na miejscu pięknymi cynowymi świecznikami, podczas gdy on...
Louis patrzył, jak tkanina wydyma się i opada na ciało Juda niczym czasza spadochronu, litościwie zakrywając martwą twarz. Niemal natychmiast na białym batyście wystąpiły pierwsze plamki głębokiej, najgłębszej czerwieni.
- Przykro mi - powiedział po raz trzeci. - Tak bardzo mi przy...
I wtedy coś poruszyło się nad jego głową, coś zaskrzypiało, i ostatnie słowo zamarło mu na ustach. Dźwięk był cichy, ukradkowy, lecz niewątpliwie rozmyślny. O tak, Louis był tego pewien. On miał usłyszeć ten dźwięk.
Jego ręce tak bardzo pragnęły zadrżeć, lecz nie pozwolił im na to. Podszedł do kuchennego stołu, przykrytego kraciastą ceratą, i sięgnął do kieszeni. Wyjął z niej trzy jednorazowe strzykawki, zdarł z każdej papierowe opakowanie i ułożył w starannym rządku. Następnie wyciągnął trzy ampułki i napełnił każdą strzykawkę dawką morfiny wystarczającą, by zabić konia - albo byka Hanratty'ego, gdyby zaszła taka konieczność. Wreszcie znów schował je do kieszeni.
Wyszedł z kuchni, przeciął salon i zatrzymał się u stóp schodów.
- Gage? - zawołał.
Gdzieś pośród cieni na górze odezwał się chichot - zimny, pozbawiony radości dźwięk, od którego Louisowi przebiegł dreszcz po plecach.
Ruszył na górę.
Wędrówka po schodach trwała wieczność. Potrafił sobie wyobrazić kogoś, komu podobny marsz wydaje się równie długi (i przerażająco krótki): skazańca idącego na szafot ze związanymi na plecach rękami, który wie, że zsika się, kiedy nie będzie już mógł gwizdać.
W końcu dotarł na podest. Uparcie wbijał wzrok w ścianę; jedną dłoń trzymał w kieszeni. Ile czasu tak stał? Nie wiedział. Czuł, jak jego umysł powoli osuwa się w szaleństwo. Było to prawdziwe, namacalne uczucie, bardzo interesujące. Wyobraził sobie, że podobnie czuje się przygniecione ciężarem szadzi drzewo - jeśli drzewa w ogóle coś czują - podczas potężnej burzy, tuż przed tym, nim się złamie.
- Gage, chcesz jechać ze mną na Florydę? - zawołał wreszcie.
Znów ten chichot.
Louis odwrócił się i ujrzał swoją żonę, której kiedyś zaniósł w zębach różę. Leżała w połowie korytarza. Była martwa. Nogi miała rozrzucone tak jak Jud; głowa i plecy opierały się o ścianę pod dziwnym kątem. Wyglądała jak kobieta, która zasnęła, czytając w łóżku.
Ruszył ku niej.
Witaj, kochanie, pomyślał. Wróciłaś.
Rozbryzgana na tapecie krew tworzyła bezsensowne kształty. Rachel została dźgnięta dziesięć, może dziesiątki razy. Jego skalpelem.
Nagle zobaczył ją, naprawdę ją zobaczył, i zaczął krzyczeć.
Jego przeraźliwe krzyki odbijały się echem i rozchodziły po domu, w którym mieszkała już i krążyła tylko śmierć. Wrzeszczał, wybałuszając oczy, wrzeszczał z poczerwieniałą twarzą i zjeżonymi włosami; dźwięki wyrywały się z jego spuchniętego gardła niczym piekielne dzwony, upiorne wrzaski, zwiastujące nadejście szaleństwa. Nagle jego umysł zalały potworne wizje. Widział Victora Pascowa, umierającego na podłodze w przychodni, Churcha, wracającego do domu ze skrawkiem zielonej folii na wąsach, baseballową czapeczkę syna na drodze, pełną krwi; lecz przede wszystkim istotę, którą dostrzegł w pobliży Moczarów Małego Boga, istotę, która powaliła drzewo, istotę o żółtych oczach, Wendigo, stwora z północnej krainy, martwą istotę, wzbudzającą ohydne żądze.
Rachel nie zginęła tak po prostu.
Coś ją... coś ją zaatakowało.
(! KLIK !)
Ostatni dźwięk rozległ się w jego głowie. Był to odgłos przepalającego się przełącznika, zgrzyt na zawsze zablokowanej dźwigni, huk pioruna trafiającego wprost w cel, dźwięk otwierających się drzwi.
Tępo uniósł wzrok, z krzykiem wciąż wibrującym w gardle, i wreszcie ujrzał Gage'a z twarzą wysmarowaną krwią, ociekającym krwią podbródkiem i ustami wygiętymi w piekielnym uśmiechu. W dłoni trzymał skalpel Louisa.
Gdy nim machnął, Louis cofnął się bez namysłu. Skalpel śmignął tuż obok jego twarzy i Gage się zachwiał. Jest równie niezdarny jak Church, pomyślał Louis, kopniakiem zwalając go z nóg. Gage upadł niezgrabnie; nim zdążył wstać, Louis rzucił się na niego. Usiadł na nim, kolanem przyciskając do podłogi dłoń trzymającą skalpel.
- Nie - wydyszała istota pod nim. Jej twarz wykrzywiała się i marszczyła, oczy lśniły mściwym blaskiem, niemal owadzie w swej bezmyślnej nienawiści. - Nie, nie, nie...
Louis rozpaczliwie sięgnął po strzykawkę. Będzie musiał działać szybko. Ta rzecz pod nim była jak natłuszczona ryba i nie chciała wypuścić skalpela, ch