Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 34 page

Na moment wśród mgły pojawiła się ciemniejsza szaro­sina sylwetka, niewyraźna plama, mająca ponad dwadzie­ścia metrów wysokości. Nie był to cień czy bezcielesny duch.

- Louis czuł na twarzy powiew powietrza towarzyszący jego przejściu. Słyszał ogłuszający huk stóp opadających na zie­mię, mlaskanie błota, gdy odrywały się i wznosiły.

Przez sekundę wydało mu się, że wysoko w górze do­strzega bliźniacze pomarańczowożółte iskierki. Iskierki przypominające oczy.

A potem dźwięk zaczął cichnąć. Gdy oddalił się nieco, pośród drzew nieśmiało odezwała się rzekotka. Odpowie­działa jej druga. Trzecia dołączyła do żabiej rozmowy. Czwarta zmieniła rozmowę w dyskusję, piąta i szósta w kon­ferencję. Odgłosy przejścia owej istoty (powolne, lecz nie­przypadkowe. Może to właśnie było najgorsze: owo poczu­cie, że to coś poruszało się świadomie) oddalały się na północ. Były ciche... coraz cichsze... aż w końcu zniknęły.

Wreszcie Louis znów ruszył naprzód. Jego ramiona i ple­cy były jednym zamarzniętym morzem bólu. Od szyi po kostki pokrywał go płaszcz potu, ciasny i gorący. Pierwsze wiosenne komary, nowo wyklute i głodne, odnalazły go i wpadły na późną przekąskę.

Wendigo! Chryste Panie, to był Wendigo, istota, która wę­druje przez północne ziemie, istota, które może cię dotknąć i zamienić w kanibala. To było to. Wendigo przeszedł właśnie pięćdziesiąt metrów ode mnie.

Nie bądź śmieszny, upomniał się duchu. Bądź jak Jud, unikaj myśli o tym, co można zobaczyć bądź usłyszeć poza Cmętarzem Zwieżąt - są tam nury, ognie świętego Elma, może nawet członkowie drużyny nowojorskich Yankees. Wszystko, byle nie stwory, które skaczą, pełzają i wiją się w świecie pomiędzy. Niechaj istnieje Bóg, niedzielne poran­ki i uśmiechnięci księża w lśniąco białych ornatach. Lecz nie owe mroczne, upiorne koszmary, ukryte w ciemnościach wszechświata.

Louis szedł dalej ze swym synem. Po jakimś czasie ziemia pod stopami stwardniała. Chwilę później dotarł do zwalone­go drzewa. W rozwiewającej się mgle jego korona przypomi­nała szarozieloną pierzastą szczotkę, porzuconą przez ol­brzymią gosposię.

Drzewo było złamane - strzaskane - a pęknięcie tak świeże, że z żółtobiałego miąższu wciąż jeszcze wyciekał sok. Louis czuł jego ciepło pod palcami, kiedy wdrapywał się na pień - a po drugiej stronie ujrzał potworne zagłębienie w zie­mi, z którego musiał się wygramolić. I choć krzaki jałowca i wawrzyny zostały wgniecione w ziemię, nie dopuścił do siebie myśli, iż może to być odcisk stopy. Oddaliwszy się nieco, mógł oczywiście odwrócić się i spojrzeć z góry, by spraw­dzić, czy ma odpowiedni kształt, lecz nie zrobił tego. Szedł dalej z lodowatą skórą, suchymi, palącymi ustami i bijącym sercem.



Wkrótce mlaskanie błota pod stopami ucichło. Przez ja­kiś czas znów słyszał cichy chrzęst jodłowych szpilek, a po­tem dotarł do skał. Był już prawie na miejscu.

Grunt zaczął wznosić się coraz szybciej. Nagle jego łyd­ka boleśnie uderzyła w skalny występ, ale nie był to zwykły kamień. Louis niezdarnie wyciągnął rękę (zesztywniały ło­kieć zapłonął przelotnym bólem) i dotknął go.

Są tu stopnie wycięte w skale. Idź za mną. Kiedy wejdzie­my na szczyt, będziemy na miejscu.

Toteż zaczął się wspinać i podniecenie powróciło, raz jeszcze odsuwając zmęczenie... przynajmniej odrobinę. W myślach liczył kolejne stopnie, wznosząc się ku mroźnym wyżynom i z powrotem zanurzając w nigdy niecichnącą rze­kę wiatru, teraz silniejszą, szarpiącą jego ubraniem i z trza­skiem atakującą spowijający Gage'a brezent, który łopotał niczym wciągnięty na maszt żagiel.

Raz jeden Louis odchylił głowę i ujrzał płonącą na nie­bie szaleńczą orgię gwiazd. Nie dostrzegł żadnych znajo­mych konstelacji i poruszony odwrócił wzrok. Skalna ściana tuż obok niego, nie gładka, lecz spękana, pofalowana i zwie­trzała, przybierała różne kształty - tu łodzi, tam borsuka, ówdzie ludzkiej twarzy o zapadniętych, frasobliwych oczach. Tylko wycięte w kamieniu stopnie pozostawały gładkie.

Louis dotarł na szczyt i zatrzymał się tam ze spuszczoną głową. Chwiał się na nogach, z ust ze świstem ulatywał od­dech. Płuca bolały go niczym zmaltretowane bokserskie worki, w bok wbijała się drzazga bólu.

Wiatr tańczył mu we włosach niczym tancerka; ryczał w uszach jak smok.

Tej nocy tutejsze światło było jaśniejsze. Poprzednim ra­zem niebo zasnuły chmury, a może po prostu nie zwracał uwagi? Nieważne; teraz widział i to, co ujrzał, wystarczyło, by po plecach Louisa przebiegł kolejny dreszcz.

Miejsce to wyglądało jak Cmętarz Zwieżąt.

Oczywiście, wiedziałeś przecież, szepnął jego umysł, gdy Louis przyglądał się stosom kamieni, niegdyś tworzącym kopce. Albo powinieneś był wiedzieć; nie koncentryczne krę­gi, lecz spirala...

Owszem. Tu, na szczycie kamiennego płaskowyżu, zwró­cona ku lodowatym gwiazdom i czarnym przestrzeniom między nimi widniała gigantyczna spirala, stworzona, jak powiedzieliby starsi ludzie, różnorakimi rękami. Jednakże nie składały się na nią kopce. Każdy z nich został rozsadzo­ny od środka, gdy coś pogrzebanego pod nim powróciło do życia... i wykopało się z ziemi. To same kamienie upadły tak, by utworzyć wyraźny kształt spirali.

Czy ktokolwiek widział to miejsce z powietrza? - zasta­nowił się przelotnie Louis i pomyślał o pustynnych rysun­kach, które jakiś szczep Indian pozostawił po sobie w Ame­ryce Południowej. Czy ktoś oglądał to kiedyś z powietrza? A jeśli tak, ciekawe, co sobie pomyślał?

Ukląkł i z jękiem ulgi położył ciało Gage'a na ziemi. Wreszcie zaczęła wracać mu świadomość. Scyzorykiem roz­ciął taśmę oplatającą zawieszony na plecach kilof i szpadel. Narzędzia z brzękiem runęły na ziemię. Louis przekręcił się na plecy. Chwilę leżał tak z rozrzuconymi ramionami, pa­trząc tępo w gwiazdy.

Co to było, to w lesie? Louis, Louis, naprawdę sądzisz, że sztuka, w której coś takiego pojawia się w obsadzie, mogłaby dobrze się skończyć?

Było już jednak za późno, by się wycofać. A on o tym wiedział.

Poza tym, powtarzał w myślach, wciąż jeszcze wszystko może być dobrze. Nie ma zysku bez ryzyka, ani ryzyka bez miłości. Wciąż mam swoją torbę. Nie tę na dole, lecz w ła­zience, na najwyższej półce; tę, po którą posłałem Ellie, gdy Norma miała atak serca. Są tam strzykawki. Jeśli coś się sta­nie... coś złego... nikt poza mną nie będzie musiał o niczym wiedzieć.

Jego myśli rozpłynęły się w bezładnej, monotonnej mo­dlitwie. Ręce sięgnęły po kilof. Wciąż klęcząc, Louis zaczął rozkopywać ziemię. Za każdym razem, gdy z całej siły opuszczał kilof, padał na niego swym ciężarem, niczym sta­rożytny Rzymianin rzucający się na własny miecz. Stopnio­wo jednak dziura nabrała kształtów i głębokości. Zaczął wy­rzucać z niej kamienie. Większość po prostu ciskał na bok, wraz z rosnącym stosem ziemi, ale część zachował.

Na kopiec.


56.

Rachel biła się po twarzy, aż zaczęła ją piec skóra, a mi­mo to wciąż przysypiała. Raz ocknęła się gwałtownie (była już w Pittsfield i autostrada należała wyłącznie do niej) i przez ułamek sekundy wydało jej się, że obserwują ją dzie­siątki srebrzystych bezlitosnych oczu, lśniących głodnym, lodowatym blaskiem.

Potem zaś oczy zniknęły i ujrzała przed sobą małe lamp­ki na słupkach wzdłuż drogi. Chevette zjechała na bok i zbli­żała się do pobocza.

Rachel gwałtownie szarpnęła kierownicę w lewo; opo­ny zapiszczały i wydało jej się, że usłyszała lekki stuk: to mógł być prawy przedni błotnik muskający jeden ze słup­ków. Serce podskoczyło jej w piersi i zaczęło tłuc się tak mocno między żebrami, że ujrzała przed oczami ciemne plamki, rosnące i malejące w rytm uderzeń. A jednak w chwilę później, mimo otarcia się o śmierć, przerażenia i głosu Roberta Gordona wrzeszczącego „Red Hot” w ra­diu, znów zaczęła drzemać.

Nagle przyszła jej do głowy szalona, paranoiczna myśl. To zmęczenie, bez wątpienia tylko zmęczenie, ale zaczynała wierzyć, że coś próbuje ją powstrzymać przed dotarciem tej nocy do Ludlow.

- Rzeczywiście paranoja - mruknęła zagłuszana przez rock and roiła. Próbowała się roześmiać, ale nie mogła. Nie­zupełnie. Bo myśl ta pozostała jej w głowie, a środek nocy przydał jej niesamowitej, upiornej wiarygodności. Zaczynała czuć się jak postać z kreskówki, która biegnąc, natknęła się na gumę należącą do gigantycznej procy. Biedakowi coraz trudniej jest przesuwać się naprzód, aż w końcu zgromadzo­na energia gumy zrównuje się z energią biegacza... inercja przekształca się... w co?... podstawy fizyki... coś próbuje ją powstrzymać... trzymaj się od tego z daleka... ciało w spo­czynku dąży do spoczynku... na przykład ciało Gage'a... raz wprawione w ruch...

Tym razem pisk opon był głośniejszy, a włos jeszcze cieńszy; przez chwilę rozległ się donośny zgrzyt - to samo­chód otarł się o stalowe liny rozpięte między słupkami, któ­re zdarły lakier, odsłaniając lśniący metal. Przez chwilę kie­rownica nie reagowała, a potem Rachel stanęła na hamulcu, płacząc. Tym razem spała, nie po prostu drzemała, ale spała przy prędkości dziewięćdziesięciu kilometrów na godzi­nę. Gdyby nie słupki... gdyby natrafiła akurat na zjazd...

Zjechała na bok, zaparkowała samochód i zaczęła pła­kać na dobre, oszołomiona i przerażona.

Coś próbuje mnie do niego nie dopuścić.

Kiedy poczuła, że odzyskuje równowagę, znów ruszyła naprzód - układ kierowniczy małego samochodu nie został uszkodzony, przypuszczała jednak, że kiedy jutro zwróci samochód, firma Avis będzie miała kilka poważnych za­strzeżeń.

Nieważne, nie wszystko naraz. Najpierw muszę wlać w sie­bie trochę kawy, to najważniejsze.

Gdy z mroku wyłonił się zjazd na Pittsfield, Rachel skrę­ciła. Jakieś półtora kilometra dalej dotarła do jasnych lamp sodowych i miarowego pomruku diesli. Skręciła na stację, poprosiła o zatankowanie chevette (ktoś nieźle zadrapał jej bok, zauważył niemal z podziwem pracownik stacji), a po­tem ruszyła do restauracji przesyconej wonią starego tłusz­czu do smażenia, jajek w proszku i, na szczęście, dobrej moc­nej kawy.

Rachel wypiła trzy filiżanki, jedną za drugą, jak lekar­stwo - czarne, dosłodzone mnóstwem cukru. Kilku kierow­ców ciężarówek siedziało przy kontuarze bądź przy dalszych stolikach, żartując z kelnerkami, które wszystkie jakimś cu­dem w blasku jarzeniówek przypominały zmęczone pielęg­niarki.

Zapłaciła rachunek i wróciła w miejsce, gdzie zaparko­wała chevette. Silnik nie chciał zapalić. Gdy przekręciła klu­czyk, słychać było tylko cichy szczęk rozrusznika i nic poza tym.

Rachel zaczęła wolno, bezsilnie tłuc pięściami o kierow­nicę. Coś próbowało ją zatrzymać. Nie istniał żaden powód, dla którego ten samochód, nowiutki, mający na liczniku za­ledwie siedem tysięcy kilometrów, miałby kompletnie wy­siąść. Lecz tak się stało. Jakoś do tego doszło i oto tkwiła tu uwięziona w Pittsfield, wciąż ponad siedemdziesiąt kilome­trów od domu.

Słuchała kojącego szumu silników wielkich ciężarówek; nagle z niezachwianą złowieszczą pewnością pomyślała, że ciężarówka, która zabiła jej syna, też tam jest... i nie mru­czy, ale śmieje się w głos.

Rachel spuściła głowę i zaczęła płakać.


57.

Louis potknął się o coś i runął na ziemię. Przez moment wątpił, by byt w stanie się podnieść - wykraczało to poza je­go możliwości. Po prostu będzie tu leżał, słuchając chóru rzekotek dochodzącego z leżących gdzieś za nim Moczarów Małego Boga i czując odpowiadający im chór skurczów i bólów wewnątrz własnego ciała. Będzie tu leżał, póki nie zaśnie. Albo nie umrze. Prawdopodobnie to drugie.

Pamiętał, jak wsunął brezentowy zawój do wykopanej przez siebie dziury i gołymi rękami wepchnął do niej więk­szość ziemi. Zdawało mu się też, że pamięta układanie ka­mieni, budowę stosu od szerokiej podstawy po czubek...

Z dalszych wydarzeń nie przypominał już sobie prawie nic. Niewątpliwie zszedł po schodach, w przeciwnym razie nie byłby tutaj, czyli... gdzie? Rozejrzał się wokół i odniósł wrażenie, że poznaje jedną z kęp wielkich starych sosen nie­opodal wiatrołomu. Czyżby, sam o tym nie wiedząc, prze­szedł całą powrotną drogę przez Moczary Małego Boga? Przypuszczał, że to możliwe. Ledwie, ale możliwe.

Zaszedłem już dość daleko. Po prostu tu zasnę.

Lecz właśnie ta myśl, fałszywie kojąca, sprawiła, że dźwig­nął się i ruszył naprzód. Bo gdyby tu został, ta rzecz mogła­by go znaleźć. Istota, która w tej chwili mogła wędrować po lesie i szukać go.

Potarł dłonią twarz od brody aż po czoło i z niemądrym zdumieniem dostrzegł na ręce krew. W którymś momencie musiał mieć krwotok z nosa.

- Kogo to, kurwa, obchodzi? - mruknął do siebie ochry­ple i zaczął niechętnie macać wokół, póki nie znalazł kilofa i szpadla.

W dziesięć minut później ujrzał przed sobą masyw wia­trołomu. Louis wdrapał się na niego, potykając się raz po raz, lecz jakimś cudem nie upadł, aż niemal znalazł się na dole. Wtedy zerknął pod nogi. Jedna z gałęzi natychmiast trzasnęła (nie patrz w dół, uprzedzał Jud), po niej kolejna; jego stopa poleciała naprzód, a on z łoskotem runął na bok, gwałtownie wypuszczając powietrze z płuc.

Niech mnie diabli, jeśli to nie drugi cmentarz, na który dziś spadłem... i jeśli o mnie chodzi, dwa zupełnie wystarczą.

Znów zaczął macać wokół w poszukiwaniu kilofa i szpa­dla, w końcu jego wędrujące dłonie natrafiły na narzędzia. Przez moment przyglądał się otoczeniu, widocznemu w blas­ku gwiazd. W pobliżu znajdował się grób SMUCKY'EGO. Był posłuszny, pomyślał ze znużeniem Louis. I TRIXIE, ZABITA NA DRODZE. Wciąż wiał silny wiatr i Louis sły­szał ciche ding-ding-ding kawałka blachy - może kiedyś by­ła to puszka del monte, starannie rozcięta cęgami ojca przez pogrążonego w żałobie właściciela zwierzęcia, a potem roz­płaszczona młotkiem i przybita do patyka. I nagle strach znów powrócił. Louis był zbyt zmęczony, by czuć w sobie suchy gorący płomień lęku, raczej słabe, budzący mdłości pulsowanie grozy. Zrobił to. Z niewiadomych przyczyn owe miarowe ding-ding-ding dobiegające z ciemności sprawiło, że w pełni pojął, co się stało tej nocy.

Szedł przez Cmętarz Zwieżąt, mijając grób MARTY, NASZEJ KRULICZKI, która ZMARŁA 1 MARCA 1965 i nieopodal pagórka GEN. PATTONA przekroczył nierów­ny kawałek deski, oznaczający ostatnie miejsce spoczynku POLINEZJI. Brzęk metalu stawał się coraz głośniejszy i Lou­is przystanął, spuszczając wzrok. Tu, na lekko nachylonej, wbitej w ziemię desce wisiał blaszany prostokąt. W blasku gwiazd Louis odczytał: RINGO NASZ HOMIK 1964-1965. Właśnie ten kawałek blachy obijał się raz po raz o deski łu­ku wejściowego na Cmętarz Zwieżąt. Louis schylił się, by go odgiąć... i zamarł, czując gwałtowny dreszcz.

Z tyłu coś się poruszało. Coś poruszało się po drugiej stronie wiatrołomu.

Usłyszał ciche podstępne odgłosy - delikatny szelest jod­łowych szpilek, suchy trzask jodłowej gałązki, chrzęst krza­ków. Wszystkie te odgłosy niemal zupełnie zagłuszał szum wiatru wśród jodeł.

- Gage? - zawołał ochryple Louis.

Sama świadomość tego, co robi - stoi w ciemności i wzywa swego martwego syna - sprawiła, że skóra zdrętwiała mu na głowie, a włosy uniosły się sztywno. Zaczął dygotać, bezradnie, niepowstrzymanie, jakby wstrząsała nim mordercza gorączka.

- Gage? Dźwięki ucichły.

Jeszcze nie, jeszcze za wcześnie. Nie pytaj mnie, skąd wiem, ale wiem. To nie jest Gage. To... coś innego.

Nagle przypomniał sobie Ellie mówiącą: Zawołał „Ła­zarzu, powstań”... bo gdyby nie wezwał Łazarza po imieniu, powstaliby wszyscy na cmentarzu.

Po drugiej stronie wiatrołomu znów odezwały się dźwię­ki. Po drugiej stronie bariery. Niemal - lecz nie do końca - zagłuszone powiewami wiatru. Zupełnie jakby coś ślepego podążało jego śladem, kierując się pradawnym instynktem. Potwornie pobudzony mózg natychmiast przywołał upiorne ohydne obrazy: olbrzymi kret, wielki nietoperz, który za­miast frunąć, trzepocze się w krzakach.

Louis wycofał się z Cmętarza Zwieżąt, nie odwracając się plecami do wiatrołomu - owego upiornego migotania, żywej jaśniejącej szramy przecinającej ciemność - póki nie znalazł się na ścieżce. Potem przyśpieszył kroku i jakieś pół kilometra przed tym, nim ścieżka wynurza się z lasów i wy­chodzi na łąkę za domem, zebrał w sobie dość sił, by pobiec.

Obojętnie cisnął kilof i szpadel w głąb garażu. Przez mo­ment stanął na końcu podjazdu, patrząc najpierw w stro­nę, z której przyszedł, a potem na niebo. Było piętnaście po czwartej nad ranem. Przypuszczał, że wkrótce zacznie świ­tać. Słońce pokonało już trzy czwarte drogi przez Atlantyk, na razie jednak tu, w Ludlow, noc trzymała się dobrze. Ca­ły czas wiał wiatr.

Wszedł do domu, Wymacując drogę wzdłuż ściany gara­żu i otwierając tylne drzwi. Nie zapalając światła, przeszedł przez nie i znalazł się w małej łazience pomiędzy kuchnią a jadalnią. Tu dopiero zapalił lampę. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, był Church, zwinięty w kłębek na spłuczce. Kot pa­trzył na niego mętnymi żółtymi oczami.

- Church - rzekł Louis. - Myślałem, że ktoś cię wy­puścił.

Church jedynie patrzył na niego ze zbiornika spłuczki. O tak, ktoś wypuścił Churcha; on sam to zrobił. Pamiętał to bardzo wyraźnie. Tak jak pamiętał wymianę szyby w piw­nicy i ulgę na myśl, że rozwiązał problem. Kogo dokładnie oszukiwał? Kiedy Church chciał wejść do środka, to wcho­dził. Bo Church był teraz inny.

Nie miało to jednak znaczenia. Otępiałe zmęczenie po wydarzeniach nocy sprawiało, że nic już nie miało znacze­nia. Czuł się jak nie człowiek, jak jeden z bezmyślnych zom­bi Romera albo może ktoś, kto uciekł z poematu Eliota o próżnych ludziach. Powinienem mieć szponów pary dwie i przebiec przez Moczary Małego Boga aż do cmentarzyska Micmaców, pomyślał i zaśmiał się cierpko.

- Głowa pełna siana, Church - rzekł ochryple, rozpina­jąc koszulę. - To ja. Lepiej, byś w to uwierzył.

Na lewym boku ujrzał wielki wyraźny siniec, gdzieś w połowie klatki piersiowej. A gdy zsunął spodnie, przeko­nał się, że kolano, którym uderzył o nagrobek, spuchło jak balon. Przybrało już fioletowoczarną barwę zgnilizny. Przy­puszczał, że gdy tylko przestanie nim poruszać, staw zupeł­nie zesztywnieje, jakby ktoś wykąpał go w cemencie. Wy­glądało to na jedno z tych obrażeń, które lubią gawędzić sobie z właścicielem w deszczowe dni aż do końca życia.

Wyciągnął rękę, by pogładzić Churcha - pragnął poczuć coś znajomego - lecz kot zeskoczył ze spłuczki, chwiejnie i dziwnie nie po kociemu i odszedł poszukać sobie innego miej­sca. Po drodze posłał Louisowi beznamiętne żółte spojrzenie.

W szafce z lekami znalazł maść Ben-Gay. Louis spuścił pokrywę toalety, usiadł i rozsmarował sporą porcję na stłu­czonym kolanie. Następnie wtarł trochę maści w krzyż; nie szło mu to zbyt sprawnie.

Wyszedł z łazienki i ruszył do salonu. Zapalił światło w korytarzu i przez moment stał tam u stóp schodów, rozglą­dając się z niemądrą miną. Jak dziwne wydawało mu się to wszystko. Tu właśnie stał w Wigilię, gdy podarował Rachel szafir. Trzymał go w kieszeni szlafroka. To było krzesło, na którym starał się jak najlepiej wyjaśnić Ellie fakty związane ze śmiercią po ataku Normy Crandall - fakty, z którymi on sam, w ostatecznym rozrachunku, nie potrafił się pogodzić. Choinka stała w tamtym kącie, papierowy indyk Ellie - ten, który przypominał Louisowi futurystyczną wersję wrony - został przyklejony taśmą w tamtym oknie, a znacznie wcze­śniej cały pokój był pusty poza stosami pudełek united van lines, wypełnionych dorobkiem całej rodziny i przywiezio­nych ciężarówką przez pół kraju ze Środkowego Zachodu. Pamiętał, jak pomyślał wtedy, że ich pozamykane w pudłach rzeczy wydają się bardzo małe i nieważne, żałosny szaniec dzielący jego rodzinę od lodowatego zimna świata zewnętrz­nego, gdzie nie znano ich imion ani zwyczajów.

Jakie dziwne zdawało się to wszystko... i jakżeby chciał, aby nigdy nie usłyszeli o Uniwersytecie Stanowym w Maine, o Ludlow, o Judzie i Normie Crandall, o tym wszystkim.

Poszedł na górę, zabrał do łazienki stołek, stanął na nim i zdjął leżącą na szafce z lekarstwami małą czarną torbę. Za­niósł ją do głównej sypialni, usiadł i zaczął grzebać w środku. Tak, miał tam strzykawki, w razie gdyby ich potrzebo­wał, a pośród rolek taśmy chirurgicznej, chirurgicznych no­życzek i staranie zawiniętych paczuszek nici, tkwiło też kil­ka ampułek śmiercionośnych substancji.

Gdyby ich potrzebował.

Louis zamknął torbę i położył ją obok łóżka. Zgasił gór­ne światło i wyciągnął się z rękami pod głową. Jakże bosko było móc wyciągnąć się na plecach i odpocząć. Jego myśli powróciły do Disney Worldu. Ujrzał samego siebie, w pros­tym białym uniformie, kierującego białą furgonetką ozna­czoną jedynie symbolem wielkich mysich uszu - nic nie mogło wskazywać, że to karetka, bowiem mogłoby to wys­traszyć klientów.

Gage siedział obok niego; skórę miał mocno opaloną, białka oczu połyskiwały błękitem, oznaką zdrowia. Tuż po lewej ujrzeli Goofy'ego ściskającego dłoń małego chłopca; dzieciak był zachwycony, niemal jak w transie. Oto Kubuś Puchatek pozujący do zdjęcia z dwiema roześmianymi bab­ciami w spodniach; trzecia roześmiana babcia unosiła apa­rat. A tam mała dziewczynka w najlepszej sukience krzyczą­ca „Kocham cię, Tygrysie! Kocham cię, Tygrysie!”.


Date: 2015-12-17; view: 639


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 33 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 35 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)