Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 30 page

Cztery godziny oglądał telewizję. Osiem kolejnych pół­godzinnych programów komediowych. Minęło wiele czasu, odkąd ostatnio oglądał tak dużo telewizji za jednym razem. Uznał, że wszystkie aktorki w sitkomach stanowią doskonały przykład tego, co nazywali z kolegami w liceum „gorą­cymi numerami”.

W Chicago Dory Goldman zawodziła.

- Chcesz wrócić? Kochanie, czemu miałabyś wracać? Dopiero co przyleciałaś.

W Ludlow Jud Crandall siedział bez ruchu przy oknie, paląc i pijąc piwo. W myślach przeglądał pamiątki własnej przeszłości i czekał, by Louis wrócił do domu. Wcześniej czy później Louis wróci, tak jak Lassie w starym filmie. Istniały inne drogi, wiodące na Cmętarz Zwieżąt, ale Louis ich nie znał.

Nieświadom innych wydarzeń, niczym powolne pociski zmierzających nie w miejsce, gdzie teraz był, lecz raczej, zgodnie z najlepszą tradycją balistyki, w miejsce, gdzie się znajdzie, Louis siedział w HoJo i oglądał telewizję. Nigdy wcześniej nie widział żadnego z tych programów, słyszał jed­nak o nich. Czarna rodzina. Biała rodzina. Dzieciak inteli­gentniejszy niż bogaci dorośli, z którymi mieszkał. Samotna kobieta. Kobieta zamężna. Rozwódka. Wreszcie trzy dziew­czyny-detektywi, prowadzące śledztwa w stanikach od ko­stiumów. Oglądał to wszystko, siedząc w motelowym fotelu i od czasu do czasu wyglądając za okno w wietrzną noc.

Gdy na ekranie pojawił się dziennik o jedenastej, Louis wyłączył telewizor i wyszedł, by załatwić coś, co prawdopo­dobnie postanowił zrobić już w chwili, gdy ujrzał pełną krwi baseballową czapeczkę Gage'a na jezdni. Znów ogarnął go chłód, silniejszy niż kiedykolwiek. Pod nim jednak kryło się coś jeszcze: żar zapału, pasji, może nawet namiętności, nie­ważne; w każdym razie ogrzewał go i pozwalał znieść lodo­waty wiatr. Uruchamiając silnik hondy, pomyślał, że może Jud miał rację co do rosnącej mocy tego miejsca. Niewątpli­wie czuł ją wokół siebie, prowadziła go (albo popychała) na­przód.

Czy mógłbym się zatrzymać? Czy mógłbym się zatrzymać, nawet gdybym tego chciał?

Zjechał z krawężnika.


48.

- Chcesz co zrobić? - spytała raz jeszcze Dory. - Rachel... jesteś zdenerwowana... jeśli się prześpisz...

Rachel jedynie potrząsnęła głową. Nie potrafiła wyjaśnić matce, czemu musiała wrócić. Uczucie to wezbrało w niej tak, jak wzbiera wiatr - najpierw lekkie, ledwo dostrzegalne poruszenia traw, potem powietrze zaczyna przesuwać się co­raz szybciej i szybciej, aż w końcu całkowicie wypiera spo­kój. Porywy stają się dość silne, by ze skowytem omiatać dach domu. W końcu zaczynają potrząsać nim i orientujesz się nagle, że nadciąga huragan. Jeśli wiatr wkrótce nie osłab­nie, to wszystko runie w gruzy.



W Chicago była szósta po południu. W Bangor Louis zasiadał właśnie do obfitego, pozbawionego smaku posiłku. Rachel i Ellie dziobały jedynie widelcami własne jedzenie. Rachel co chwilę podnosiła wzrok znad talerza i dostrzega­ła na sobie mroczne spojrzenie córki, pytające, co zamierza zrobić z kłopotami, których napytał sobie tatuś. Co zamie­rza zrobić?

Czekała, by zadzwonił telefon, by Jud oddzwonił i po­wiedział, że Louis wrócił do domu. I rzeczywiście, telefon raz zadzwonił - na jego dźwięk Rachel podskoczyła, a Ellie niemal wylała mleko ze szklanki. Ale była to tylko kobieta z klubu brydżowego Dory, pytała, czy bez kłopotów wróci­li do domu.

Pili właśnie kawę, gdy Rachel gwałtownie odrzuciła ser­wetkę i oznajmiła:

- Tato... mamo... przykro mi, ale muszę wracać do do­mu. Jeśli zdołam złapać samolot, to jeszcze dzisiaj.

Ojciec i matka patrzyli na nią bez słowa, lecz Ellie zamk­nęła oczy w jakże dorosłym odruchu ulgi - byłby zabawny, gdyby nie jej poszarzała, napięta twarz.

Nie rozumieli, a Rachel nie potrafiła im wyjaśnić, tak jak nie potrafiłaby wyjaśnić, jak pierwsze, słabe podmuchy wia­tru, ledwie kołyszące czubkami wysokich traw, potrafią stop­niowo zyskać na sile, aż w końcu powalają stalowe budynki. Nie wierzyła, by Ellie usłyszała w radiu informację o śmierci Victora Pascowa i by zarejestrowała ją jej podświadomość.

- Rachel, kochanie - ojciec mówił wolno, przyjaźnie. Tak jak należy zwracać się do kogoś, kogo ogarnia przelot­na, lecz niebezpieczna histeria. - To tylko reakcja na śmierć twojego syna. Obie z Ellie silnie reagujecie, i któż mógłby was za to winić. Ale jeśli spróbujesz wrócić, po prostu się załamiesz i...

Rachel nie odpowiedziała. Podeszła do telefonu w sieni, znalazła w książce „linie lotnicze” i wybrała numer Delty. Dory stała obok, powtarzając, by jeszcze to przemyślała, że powinna porozmawiać z nimi, może nawet sporządzić li­stę... A za nią czekała Ellie z mroczną twarzą - w tym mo­mencie jednak rozświetloną promyczkiem nadziei, który do­dawał odwagi matce.

- Linie lotnicze Delta - powiedział radośnie głos po dru­giej stronie słuchawki. - Tu Kim. Czym mogę służyć?

- Mam nadzieję, że zdoła mi pani pomóc - odparła Ra­chel. - To niezwykle ważne, żebym jeszcze dziś dostała się z Chicago do Bangor. Obawiam się, że zaszło coś bardzo istotnego. Czy mogłaby pani sprawdzić połączenia?

Pewne wątpliwości:

- Tak, proszę pani. Ale mamy bardzo mało czasu.

- Proszę jednak sprawdzić. - Głos Rachel załamał się lekko. - Wystarczy lista oczekujących, cokolwiek.

- Dobrze, proszę pani. Proszę czekać. - W słuchawce zapadła cisza.

Rachel przymknęła oczy. Po chwili poczuła na ramieniu chłodną dłoń. Uniosła powieki i przekonała się, że Ellie przysunęła się do niej. Irwin i Dory stali razem, rozmawiając cicho i przyglądając się im. Tak jak patrzy się na kogoś, ko­go podejrzewamy, że jest wariatem, pomyślała ze znużeniem Rachel. Zmusiła się do uśmiechu.

- Nie pozwól, by cię powstrzymali, mamo - powiedzia­ła cicho Ellie. - Proszę.

- Nie ma mowy, siostrzyczko - odparła Rachel i wzdry­gnęła się. Nazywali ją tak, odkąd Gage przyszedł na świat. Teraz jednak nie była już niczyją siostrzyczką, prawda?

- Dziękuję - mruknęła Ellie.

- To bardzo ważne, prawda? Dziewczynka przytaknęła.

- Kochanie, wierzę ci. Ale mogłabyś mi pomóc, gdybyś powiedziała coś więcej. Czy to tylko sen?

- Nie - odparła Ellie. - To... teraz to już wszystko. Ca­ły czas mnie otacza. Nie czujesz, mamusiu? Coś jak...

- Coś jak wiatr.

Ellie westchnęła i zadrżała.

- Ale nie wiesz, co to jest? Nie pamiętasz niczego więcej ze snu?

Ellie zastanawiała się długą chwilę, po czym z wahaniem potrząsnęła głową.

- Tatuś, Church i Gage. To wszystko, co pamiętam, ale nie wiem, co ich łączy, mamusiu.

Rachel uścisnęła ją mocno.

- Wszystko będzie dobrze - rzekła. Lecz ciężar wciąż przygniatał serce.

- Halo? Proszę pani? - odezwała się urzędniczka.

- Halo? - Rachel ścisnęła mocniej zarówno córkę, jak i słuchawkę.

- Chyba znalazłam połączenie do Bangor ale dotrze tam pani bardzo późno.

- To nie ma znaczenia - odparła Rachel.

- Ma pani coś do pisania? To trochę skomplikowane.

- Owszem, mam. - Rachel wyjęła z szuflady ogryzek ołówka. Znalazła starą kopertę i zaczęła pisać. Słuchała uważ­nie, notując. Gdy kobieta po drugiej stronie skończyła, Ra­chel uśmiechnęła się lekko i uniosła połączone w kształcie lite­ry O kciuk i palec wskazujący, by pokazać Ellie, że się uda. Prawdopodobnie się uda, poprawiła w duchu. Niektóre połą­czenia wydawały się bardzo napięte. Zwłaszcza to w Bostonie.

- Proszę zarezerwować je wszystkie. I dziękuję.

Kim zanotowała nazwisko Rachel i numer jej karty kre­dytowej. W końcu Rachel odwiesiła słuchawkę. Niemal opuściły ją siły. Czuła ogromną ulgę. Spojrzała na ojca.

- Tato, odwieziesz mnie na lotnisko?

- Może powinienem odmówić - rzekł Goldman. - Mam chyba obowiązek powstrzymać to szaleństwo.

- Nie waż się! - krzyknęła piskliwie Ellie. - To nie jest szaleństwo! Nie jest!

Goldman zamrugał gwałtownie i cofnął się w obliczu owego gwałtownego wybuchu.

- Zawieź ją, Irwin - powiedziała Dory w ciszy, która za­padła. - Ja też zaczynam się denerwować. Poczuję się lepiej, wiedząc, że z Louisem wszystko w porządku.

Goldman długą chwilę przyglądał się żonie.

- Zawiozę cię, jeśli tego chcesz - rzekł. - Ja... Rachel, jeśli chcesz, polecę z tobą.

Rachel potrząsnęła głową.

- Dziękuję, tato, ale zajęłam ostatnie miejsca. Zupełnie jakby Bóg je dla mnie zachował.

Irwin Goldman westchnął. W tym momencie wyglądał bardzo staro i Rachel przyszło nagle do głowy, że jej ojciec przypomina Juda Crandalla.

- Jeśli chcesz, masz jeszcze czas, by się spakować - po­wiedział. - Zdążymy dotrzeć na lotnisko w czterdzieści mi­nut, jeśli będę jechał jak kiedyś, gdy pobraliśmy się z twoją matką. Znajdź dla niej torbę, Dory.

- Mamusiu - powiedziała Ellie. Rachel odwróciła się ku niej. Twarz Eileen pokrywała cienka warstewka potu.

- Co, kochanie?

- Bądź ostrożna, mamusiu - poprosiła Eileen. - Proszę cię, bądź ostrożna.


49.

Drzewa były ruchomymi sylwetkami na tle pochmurne­go nieba, oświetlonego tylko łuną pobliskiego lotniska. Lou­is zaparkował hondę na Mason Street. Ulica ta sąsiadowa­ła z cmentarzem Pleasantview od strony południowej. Wiatr był tu niemal dość silny, by wyrwać mu z ręki drzwiczki au­ta. Musiał mocno pchnąć, by je zamknąć. Wichura szarpa­ła jego kurtkę, gdy otworzył bagażnik hondy i wyjął kawał brezentu, który odciął i owinął wokół narzędzi.

Znalazł się w skrzydle ciemności pomiędzy dwiema la­tarniami. Stał na krawężniku, tuląc w ramionach owinięty brezentem tłumok. Ostrożnie spojrzał w jedną i drugą stro­nę, nim przeszedł przez ulicę pod kute żelazne ogrodzenie, znaczące granice cmentarza. O ile to możliwe, wolał, by w ogóle go tu nikt nie widział, nawet ktoś, kto zauważyłby go i zapomniał po sekundzie. Obok niego gałęzie starego wiązu pojękiwały niespokojnie na wietrze, zupełnie jakby na każdej z nich dyndał wisielec. Boże, tak bardzo się bał. To nie była szalona praca, tylko robota szaleńca.

Ulicą nie przejechał ani jeden samochód. Wzdłuż Mason Street latarnie rzucały idealnie białe kręgi światła. W dzień, po zakończeniu zajęć w pobliskiej szkole podstawowej Fair­mount chłopcy jeździli tu na rowerkach, a dziewczynki ska­kały przez skakanki i grały w klasy, w ogóle nie dostrzegając cmentarza, może poza okresem Halloween, gdy nabierał on niesamowitego uroku. Może wtedy dzieci przebiegały odważnie przez podmiejską ulicę i wieszały na żelaznych prę­tach papierowe szkielety, chichocząc ze starych dowcipów. „To najfajniejsze miejsce w mieście. Ludzie umierają, by się tu dostać”. „Czemu nie wolno śmiać się na cmentarzu? Bo wszyscy, którzy tu mieszkają, są w grobowym nastroju!”.

- Gage - mruknął. Gage tam był. Za żelaznym kutym płotem. Niesprawiedliwie uwięziony pod warstwą czarnej ziemi. Uwolnię cię, Gage, pomyślał. Uwolnię cię, bracie, al­bo zapłacę własnym życiem.

Dźwigając ciężki tłumok, przeszedł przez ulicę. Zatrzy­mał się przy drugim krawężniku, znów spojrzał na boki i przerzucił brezentowy pakunek przez ogrodzenie. Z cichym brzękiem tłumok uderzył o ziemię po drugiej stronie. Otrze­pując ręce, Louis odszedł, najpierw jednak zapamiętał to miejsce. Nawet gdyby zapomniał, wystarczyłoby jedynie po­dążyć wewnątrz wzdłuż ogrodzenia, aż stanąłby dokładnie naprzeciw samochodu. Wtedy na pewno znajdzie pakunek.

Ale czy brama będzie otwarta tak późno?

Ruszył w dół Mason Street, aż do znaku stopu. Wiatr ścigał go i szarpał nogawki. Tańczące cienie wirowały na drodze.

Skręcił w Pleasant Street, wciąż podążając wzdłuż płotu. Ulicę zalało światło samochodowych reflektorów i Louis od niechcenia cofnął się za pień wiązu. Nie był to samo­chód policyjny, tylko furgonetka zmierzająca ku Hammond Street i dalej w stronę autostrady. Gdy się oddaliła, Louis ruszył naprzód.

Oczywiście, że będzie otwarta. Musi być.

Dotarł do bramy, gotyckiego łuku z kutego żelaza. Smu­kłego i wyniosłego pośród rozchwianych cieni rzucanych przez latarnię. Wyciągnął rękę i spróbował popchnąć.

Zamknięte.

Ty durniu! Oczywiście, że jest zamknięta, naprawdę sądzi­łeś, że ktoś zostawiłby po jedenastej otwarty cmentarz we­wnątrz granic jakiegokolwiek amerykańskiego miasta? Nikt nie jest tak naiwny, mój drogi. Już nie. Co więc zrobisz teraz?

Teraz będzie musiał się wdrapać na ogrodzenie i liczyć na to, że nikt nie oderwie wzroku od programu Carsona na dość długo, by dostrzec postać wspinającą się na kute żelaz­ne pręty, niczym najstarszy, najwolniejszy dzieciak świata.

Halo, policja? Właśnie widziałem najstarszego, najwolniej­szego dzieciaka świata wspinającego się na płot cmentarza Pleasantview. Wyglądało na to, że bardzo zależy mu na dosta­niu się do środka. Tak, według mnie to naprawdę śmiertelnie poważna sprawa. Żartuję? Ależ nie. Jestem grobowo poważny. Może powinniście w tym pogrzebać.

Louis maszerował dalej Pleasant Street. Na najbliższym skrzyżowaniu skręcił w prawo. Wysokie żelazne ogrodzenie maszerowało obok niego. Wiatr schładzał i wysuszał krople potu na jego czole i skroniach. Jego cień tańczył i gasł w bla­sku ulicznych latarni. Od czasu do czasu Louis zerkał na ogrodzenie. Wreszcie przystanął i zmusił się, by naprawdę mu się przyjrzeć.

Zamierzasz się na to wspiąć? Nie rozśmieszaj mnie.

Louis Creed był wysokim mężczyzną, miał nieco ponad metr osiemdziesiąt pięć, lecz ogrodzenie liczyło dobrze po­nad dwa i pół metra. Każdy żelazny słup kończył się deko­racyjnym szpikulcem, przypominającym grot strzały. To znaczy dekoracyjnym, póki człowiek nie osunął się, przekła­dając przez nie nogę i nie nadział się na jedno z ostrzy, któ­re pod nagłym ciężarem stu kilogramów przeszyło mu ją­dra. Tkwiłby tam, przyszpilony jak świnia na rożnie, wrzeszcząc, póki ktoś nie zadzwoniłby na policję, która zdję­łaby go i zabrała do szpitala.

Pot płynął dalej, przylepiając koszulę do pleców. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie cichym pomrukiem późnowieczornego ruchu na Hammond Street.

Musiał istnieć jakiś sposób dostania się do środka.

Musiał!

No dalej, Louis, staw czoło faktom. Może i oszalałeś, ale nie aż tak. Możliwe nawet, że zdołałbyś wdrapać się na szczyt ogrodzenia, ale trzeba by wyszkolonego gimnastyka, by prze­kroczyć te ostrza, nie nadziewając się na nie. A nawet zakła­dając, że się tam dostaniesz, jak zamierzasz wyjść z ciałem Gage'a?

Szedł dalej. Jak przez mgłę dostrzegał, że okrąża cmen­tarz, nie robiąc nic konstruktywnego.

W porządku, oto odpowiedź. Po prostu pojadę do domu w Ludlow i wrócę tu jutro późnym popołudniem. Około czwartej przejdę przez bramę i znajdę miejsce, w którym zaszyję się aż do północy, czy nawet nieco później. Innymi słowy, odłożę do jutra to, co gdybym miał dość sprytu, powinienem był zrobić dzisiaj.

Świetny pomysł, o wielki Swami Louisie... a tymczasem co pocznę z wielkim pakunkiem rzeczy, które przerzuciłem przez płot? Kilof, szpadel, latarka... równie dobrze na każ­dym z nich można by wypisać wielkimi literami: „Sprzęt do okradania grobów”.

Wylądowały w krzakach. Kto je tam znajdzie, na miłość boską?

Na pierwszy rzut oka to miało sens, lecz jego zadanie nie było przecież sensowne, a serce podpowiadało z cichą, nieza­chwianą pewnością, że jutro nie zdoła już tu wrócić. Jeśli nie zrobi tego dziś, nie zrobi nigdy. Nigdy nie zdoła podkręcić się do aż tak obłąkańczego, nerwowego stanu. To była ta chwila. Jedyny moment, w którym mogło się udać.

Z tej strony stało mniej domów - od czasu do czasu na chodnik naprzeciwko padał prostokąt żółtego światła, a raz Louis dostrzegł szaroniebieskie migotanie czarno-białego te­lewizora. Zaglądając przez ogrodzenie przekonał się, iż w tym miejscu groby są starsze, bardziej zaokrąglone, czasa­mi nachylone w przód bądź w tył i poznaczone śladami wie­lu pór roku. Przed sobą dostrzegł kolejny znak stopu i po następnym zakręcie znalazł się na ulicy mniej więcej równo­ległej do Mason Street, od której zaczął. A kiedy wróci tam, skąd wyszedł, co zrobi? Odbierze dwieście dolarów i zacznie od nowa? Przyzna się do porażki?

U wylotu ulicy pojawiły się reflektory samochodowe i Louis cofnął się za kolejne drzewo, czekając, by go ominęły. Ten samochód jechał bardzo wolno. Po chwili z siedzenia pa­sażera wystrzelił biały płomień latarki i omiótł żelazne ogro­dzenie. Serce Louisa boleśnie ścisnęło się w piersi. To był wóz policyjny, patrolujący okolice cmentarza. Rozpaczliwie przy­warł do pnia, przyciskając policzek do kory z szaleńczą na­dzieją, że drzewo jest dość duże, by go ukryć. Promień latar­ki zbliżał się. Louis spuścił głowę, próbując ukryć biel swej twarzy. Światło dotarło do drzewa, Zniknęło na chwilę, po czym pojawiło się po prawej stronie. Przesunął się nieco na bok, by zejść z pola widzenia. Przez sekundę dostrzegł zga­szonego koguta na dachu radiowozu. Czekał, spodziewając się, że lada moment tylne światła rozbłysną jaskrawszą czer­wienią, drzwi otworzą się gwałtownie, reflektorek obróci się ku niemu, wskazując go długim, białym palcem światła. Hej, ty! Ty, za tym drzewem! Wyjdź tak, żebyśmy mogli cię zoba­czyć. I lepiej, żebyś miał puste ręce. Wychodź w tej chwili!

Radiowóz jechał dalej. Dotarł do zakrętu, leniwie mrug­nął kierunkowskazem i skręcił w lewo. Louis osunął się bezwładnie i oparł o drzewo, dysząc. W zaschniętych ustach czuł kwaśny niesmak. Przypuszczał, że miną też jego zaparkowa­ną hondę, ale to nie miało znaczenia. Od godziny szóstej wie­czór do siódmej rano na Mason Street wolno było parkować, a wokół stało mnóstwo innych samochodów. Ich właściciele z pewnością mieszkali w blokach po drugiej stronie ulicy.

Nagle odkrył, że przygląda się uważnie koronie drzewa, za którym się ukrył. Tuż nad jego głową pień rozdwajał się. Może mógłby...

Bez wahania uniósł rękę i podciągnął się, opierając obu­te w tenisówki stopy o pień. W dół posypał się niewielki deszcz kory. Zdołał oprzeć jedno kolano i po chwili stał już mocno podparty na rozgałęzieniu wiązu. Gdyby w tym mo­mencie radiowóz powrócił, jego reflektor znalazłby na drze­wie naprawdę niezwykłego ptaka. Powinien działać szybko.

Podciągnął się na wyższą gałąź, sięgającą na drugą stronę nad ogrodzeniem. Nagle zupełnie absurdalnie poczuł się jak dwunastolatek, którym musiał chyba kiedyś być. Drzewo nie było bynajmniej nieruchome; kołysało się lekko, niemal koją­co w powiewach wiatru. Jego liście szumiały i szeleściły. Louis ocenił sytuację, a potem, nim znów zdążył ogarnąć go strach, zawisł na rękach, trzymając się gałęzi splecionymi w górze dłońmi. Gałąź była nieco grubsza niż przedramię mocno zbu­dowanego mężczyzny. Ze stopami dyndającymi ponad dwa metry nad chodnikiem zaczął powoli przesuwać się ku ogro­dzeniu. Gałąź wygięła się lekko, lecz nie zdradzała oznak pę­kania. Jak przez mgłę dostrzegł swój cień, podążający za nimi po cementowym chodniku: niewyraźną, dziwnie małpią syl­wetkę. Wiatr ochłodził rozgrzane pachy Louisa, który za­drżał, mimo że po twarzy i szyi wciąż spływał mu pot. Gałąź wyginała się i kołysała przy każdym ruchu. Im dalej wędro­wał, tym wyraźniejsze stawało się wygięcie. Jego ręce i przegu­by zaczynały się męczyć i bał się, że spocone dłonie ześlizną się z gałęzi.

W końcu dotarł do ogrodzenia. Tenisówki wisiały jakieś ćwierć metra nad szpikulcami. Z tej perspektywy szpikulce wcale nie wydawały się tępe; przeciwnie - bardzo ostre. Ale ostre czy nie, pojął nagle, że stawką są nie tylko jego jądra. Gdyby spadł i trafił wprost na płot, jego ciężar wystarczył­by, aby jedna z tych włóczni wbiła się aż po płuca. Powraca­jący gliniarze znaleźliby na ogrodzeniu cmentarza przed­wczesną, rzeczywiście upiorną halloweenową ozdobę.

Oddychając szybko, choć nie dysząc, zaczął macać sto­pami w poszukiwaniu szpikulców. Potrzebował chwili od­poczynku. Przez moment wisiał tak, tańcząc w powietrzu, szukał ich, lecz nie znalazł.

Promień światła dotknął go. Z każdą chwilą stawał się coraz jaśniejszy.

Chryste, to samochód! Nadjeżdża samochód!

Próbował przesunąć ręce naprzód, lecz jego dłonie się ze­śliznęły. Splecione palce zaczynały się rozginać. Wciąż macając stopami, odwrócił głowę na lewo i spojrzał pod naprężonym ramieniem. To był samochód, ale nie zwalniając, przemknął przez pobliskie skrzyżowanie. Na szczęście. Gdyby...

Dłonie znów się zsunęły. Poczuł, że na głowę sypie mu się kora.

Jedna stopa znalazła punkt oparcia, lecz teraz inne ostrze pochwyciło skraj drugiej nogawki, a Bóg mu świad­kiem, że nie zdołałby dłużej się trzymać. Louis rozpaczliwie szarpnął nogę. Gałąź się wygięła. Dłonie znów się ześliznęły. Rozległ się szelest dartego materiału, a potem stał już na dwóch szpikulcach. Ostrza zagłębiały się w podeszwy tenisó­wek. Po chwili nacisk zrobił się bolesny, lecz Louis stał jesz­cze moment. Ulga w rękach i ramionach była większa niż ból stóp.

Niezły muszę przedstawiać sobą obraz, pomyślał Louis z niewyraźnym, ponurym rozbawieniem. Lewą ręką przy­trzymał gałąź, prawą otarł o kurtkę. Następnie powtórzył to samo z drugą dłonią.

Jeszcze chwilę stał na szpikulcach, a potem przesunął dło­nie dalej, wzdłuż gałęzi. Teraz była już dość cienka, by mógł mocniej spleść palce. Śmignął naprzód niczym Tarzan, od­bijając się od ostrzy. Gałąź wygięła się alarmująco. Usłyszał nad głową złowieszczy trzask. Wypuścił, padając na oślep.


Date: 2015-12-17; view: 605


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 29 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 31 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)