Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 31 page

Wylądował kiepsko. Jedno kolano uderzyło o nagrobek, przesyłając w górę uda przeraźliwą falę bólu. Przeturlał się po trawie, trzymając się za nogę. Jego usta wygięły się w gry­masie przypominającym uśmiech. Miał nadzieję, że nie strzaskał sobie rzepki kolanowej. W końcu ból zaczął ustę­pować i Louis odkrył, że może poruszyć stawem. Wszystko będzie dobrze, jeśli natychmiast ruszy naprzód i nie pozwo­li nodze zesztywnieć. Może.

Dźwignął się i ruszył wzdłuż ogrodzenia, z powrotem w stronę Mason Street i swego sprzętu. Z początku kola no dokuczało mu bardzo mocno i kulał, wkrótce jednak ból złagodniał, zmieniając się w tępe pulsowanie. W aptecz­ce hondy miał aspirynę. Powinien był pamiętać, żeby za­brać ją ze sobą; teraz było już za późno. Cały czas uważał na samochody i kiedy jakiś się zbliżał, cofał się głębiej na cmentarz.

Od strony Mason Street, gdzie spodziewał się większego ruchu, trzymał się dość daleko od ogrodzenia, póki nie zna­lazł się naprzeciwko hondy. Miał właśnie podbiec do płotu i wyciągnąć z krzaków tłumok, gdy usłyszał kroki na chod­niku i cichy kobiecy śmiech. Błyskawicznie usiadł za jednym z większych z większych nagrobków - kolano zbyt go bola­ło, by mógł kucać - i ujrzał parę zbliżającą się do niego uli­cą. Szli, obejmując się w taliach. Ich wędrówka od jednej białej plamy światła do następnej skojarzyła się Louisowi ze starym programem telewizyjnym. Po sekundzie przypo­mniał sobie. „Godzina Jimmy'ego Durante”. Co by zrobili, gdyby teraz wstał, roztańczony cień w martwym mieście umarłych, i krzyknął głucho:

- Dobranoc, pani Calabash, gdziekolwiek pani jest!

Zatrzymali się w plamie światła tuż obok jego samocho­du i objęli się. Obserwując ich, Louis poczuł, jak ogarnia go zdumienie i obrzydzenie do samego siebie. Oto tkwił tu, przycupnięty za nagrobkiem niczym nie człowiek, lecz upiór, trupojad z taniego komiksu i chyłkiem śledził parę kochan­ków. Czy granica jest tak cienka? - zastanawiał się, i myśl ta także zabrzmiała znajomo. Tak cienka, że można przekro­czyć ją ot tak, po prostu, bez żadnych starań i kłopotów? Wspiąć się na drzewo, przesunąć wzdłuż gałęzi, wskoczyć na cmentarz, podglądać kochanków... kopać dziury? To ta­kie proste? Czy to obłęd? Osiem lat trwało, nim zostałem le­karzem, lecz rabusiem grobów stałem się w jednej chwili, lu­dzie mogliby mnie nazwać złodziejem trupów.



Gwałtownie przycisnął pięść do ust, by powstrzymać cis­nący się na nie krzyk. Zaczął rozpaczliwie szukać owego we­wnętrznego chłodu, poczucia oderwania od rzeczywistości. Znalazł go i z wdzięcznością okrył się nim jak płaszczem.

Gdy parka w końcu odeszła, Louis odprowadził ją wy­łącznie niecierpliwym wzrokiem. Weszli po schodach wio­dących do jednego z budynków. Mężczyzna chwilę szukał w kieszeni klucza. Po sekundzie znaleźli się już w środku. Na ulicy znów zapadła cisza, w której słychać było jedynie stały szum wiatru, szelest drzew i lekki szmer mokrych od potu włosów lepiących się do czoła.

Louis podbiegł do ogrodzenia, schylił się i zaczął grzebać wśród krzaków w poszukiwaniu brezentowego pakunku. Wreszcie palce natrafiły na szorstki materiał. Podniósł go, słuchając dobiegającego ze środka stłumionego brzęku. Za­niósł sprzęt na szeroką żwirową dróżkę i przystanął, próbu­jąc ustalić, gdzie się znajduje. Stąd prosto. Na rozwidleniu w lewo. Nie będzie problemu.

Szedł skrajem dróżki, by w każdej chwili móc ukryć się w cieniu wiązów, jeśli okazałoby się, że na cmentarzu pra­cuje nocny dozorca, który akurat przypadkiem sprawdza teren. Louis wątpił w taką możliwość; ostatecznie był to je­dynie małomiasteczkowy cmentarz - ale lepiej było nie ryzy­kować.

Na rozwidleniu skręcił w lewo i kiedy zbliżał się już do grobu Gage'a, nagle z przerażeniem uświadomił sobie, że nie pamięta, jak wyglądał jego syn. Przystanął, spoglądając między rzędy grobów, zatroskane fasady pomników i pró­bował przywołać przed oczy jego obraz. Pamiętał poszcze­gólne elementy: jasne włosy, wciąż miękkie i złociste, lekko skośne oczy, małe białe ząbki, drobną zakrzywioną bliznę na podbródku - pamiątkę po upadku ze schodów w ich do­mu w Chicago. Widział wszystkie te rzeczy, ale nie potrafił połączyć ich w jedną spójną całość. Widział Gage'a biegną­cego ku drodze, biegnącego ku wyznaczonemu spotkaniu z ciężarówką Orinco, lecz jego twarz patrzyła w inną stronę. Próbował przypomnieć go sobie, gdy leżał w łóżeczku w noc po puszczaniu latawca, lecz oczy jego duszy widziały tylko ciemność.

Gage, gdzie jesteś?

Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, Louis, że może wcale nie przysłużysz się synowi? Może jest szczęśliwy, tam dokąd trafił... może to wszystko nie są wyłącznie bzdury, choć zawsze tak sądziłeś. Może jest teraz wśród aniołów albo po prostu śpi. A jeśli śpi, czy naprawdę wiesz, z jakiego snu chcesz go obudzić?

Och, Gage, gdzie jesteś? Chcę, żebyś wrócił do domu.

Ale czy naprawdę kontrolował własne czyny? Czemu nie potrafił przypomnieć sobie twarzy Gage'a i czemu postępo­wał wbrew ostrzeżeniom wszystkich - Juda, wyśnionego Pascowa, obawom własnego znękanego serca?

Pomyślał o nagrobkach na Cmętarzu Zwieżąt, owych prymitywnych kręgach, kreślących spiralę malejącą ku ta­jemnicy, i znów ogarnął go chłód. Czemu w ogóle tu stoi, próbując przywołać w pamięci twarz Gage'a?

Przecież wkrótce ją zobaczy.

Na grobie stała już płyta. Napisano na niej jedynie GAGE WILLIAM CREED, a pod spodem dwie daty. Ktoś złożył dziś wizytę zmarłemu. Pod nagrobkiem leżały świeże kwiaty. Missy Dandridge?

Serce Louisa biło mocno, lecz wolno. Nadeszła ta chwi­la. Jeśli miał to zrobić, powinien już zaczynać. Nie pozosta­ło mu zbyt wiele nocy, a po niej miał nastać dzień.

Po raz ostatni Louis wejrzał w swe serce i przekonał się, że rzeczywiście zamierza to zrobić. Niemal niedostrzegalnie skinął głową i wyłowił z kieszeni scyzoryk. Wcześniej okleił pakunek taśmą samoprzylepną; teraz musiał ją przeciąć. Rozwinął brezent u stóp grobu Gage'a niczym upiorny śpi­wór i ułożył narzędzia dokładnie tak samo, jak zrobiłby to przed zaszyciem rany bądź przeprowadzeniem drobnej operacji.

Oto latarka ze szkiełkiem zakrytym filcem, tak jak suge­rował sprzedawca w sklepie z narzędziami. Filc także przy­kleił taśmą. W środku wyciął małe koło, kładąc na materia­le centa i przesuwając wzdłuż niego skalpelem. Oto kilof z krótką rączką. W zasadzie nie był mu potrzebny - przy­niósł go wyłącznie na wszelki wypadek. Nie będzie musiał zmagać się z zacementowanym wiekiem, a w świeżym grobie nie powinien natknąć się na żadne kamienie. Oto szpadel, łopata, kawał liny, rękawice robocze. Włożył je, chwycił ło­patę i wziął się do roboty.

Ziemia była miękka, kopało się w niej z łatwością. Kształt grobu odcinał się wyraźnie: miękki prostokąt po­śród ubitej ziemi. Jego umysł odruchowo porównał łatwość, z jaką kopało się tutaj, z kamienistym, twardym podłożem miejsca, gdzie, jeśli wszystko pójdzie dobrze, ponownie po­grzebie swego syna tej samej nocy. Tam, w górze, będzie po­trzebował kilofa. Potem w ogóle przestał myśleć. Myślenie jedynie przeszkadzało w pracy.

Wysypywał ziemię z lewej strony grobu, pracując w mia­rowym rytmie, który stawał się coraz trudniejszy do utrzy­mania w miarę pogłębiania się dołu. W końcu wszedł do środka, czując wokół wilgotną woń świeżej ziemi. Woń, któ­rą pamiętał z czasów letniej pracy u wuja Carla.

Kopacz, pomyślał i przerwał, ocierając spocone czoło. Wujek Carl mówił, że nazywano tak wszystkich grabarzy w Ameryce. Przyjaciele zwali ich kopaczami.

Znów podjął pracę.

Przerwał ją jeszcze tylko raz, po to, by zerknąć na zega­rek. Było dwadzieścia po dwunastej. Czuł, że czas prześliz­guje mu się przez palce, niczym coś natłuszczonego, nie­uchwytnego.

Czterdzieści minut później łopata zazgrzytała, uderzając o pokrywę grobu, i zęby Louisa zacisnęły się na górnej war­dze, dość mocno, by przegryźć ją aż do krwi. Wyjął latarkę i poświecił. Ujrzał jeszcze więcej ziemi, a pośród niej ukośną, srebrzystoszarą linię. To był szczyt prawdziwego grobu. Louis usunął z niego ziemię, jak najlepiej potrafił. Uważał, by nie narobić zbyt wiele hałasu, skrobiąc w ciemnościach łopatą o beton.

Gdy w końcu pozbył się większości błota, wygramolił się z grobu i chwycił sznur. Przewlókł go przez żelazne pierście­nie na połówce wieka. Ponownie wyszedł z grobu, położył się na brezencie i pochwycił końce sznura.

Louis, to jest to. Twoja ostatnia szansa.

Masz rację, to moja ostatnia szansa i zamierzam ją wyko­rzystać.

Okręcił końce sznura na dłoniach i pociągnął. Płyta uniosła się i ze zgrzytem oparła na krawędzi. Stanęła niemal pionowo ponad plamą ciemności, pokrywa grobu zamienio­na w pionowy nagrobek. Louis wywlókł sznur z pierścieni i odłożył na bok. Nie będzie go potrzebował do podniesie­nia drugiej połowy. Mógł stanąć na krawędziach grobu i po­ciągnąć.

Raz jeszcze ostrożnie zszedł do grobu, starając się nie wywrócić betonowej płyty, którą zdołał już podciągnąć, i nie zmiażdżyć sobie palców u nóg, ani nie rozbić tego choler­stwa, które było dość cienkie. Do dziury osuwały się drobne kamyczki. Słyszał, jak kilka z nich odbija się głucho od trumny Gage'a.

Nachylił się i chwycił drugą połowę wieka, ciągnąc ją ku górze. Gdy to zrobił, poczuł coś zimnego i miękkiego pod palcami. Kiedy postawił już płytę (obie połówki wieka przy­pominały teraz podstawki pod książki), spojrzał na swą dłoń i ujrzał tłustą, poruszającą się słabo dżdżownicę. Ze zduszo­nym okrzykiem Louis otarł rękę o ubitą ziemię grobu syna. Następnie poświecił w dół latarką.

Oto trumna, którą widział ostatnio, kiedy stała nad gro­bem na dwóch chromowanych prętach podczas pogrzebu, otoczona przez upiornie zieloną sztuczną trawę; sejf, w któ­rym miał pogrzebać wszystkie swe nadzieje dotyczące syna. Nagle ogarnęła go wściekłość, czysta, rozpalona do biało­ści wściekłość, absolutne przeciwieństwo uprzedniego chło­du. Co za idiotyzm! Odpowiedź brzmiała: nie!

Louis zaczął macać ręką w poszukiwaniu łopaty. Zna­lazł ją, podniósł ponad ramię i z całej siły uderzył w zamek trumny - raz, drugi, trzeci, czwarty. Jego wargi wydęły się we wściekłym grymasie.

Uwolnię cię, Gage, zobaczysz!

Zamek pękł już przy pierwszym uderzeniu i prawdopo­dobnie następne nie były wcale konieczne, ale walił dalej, gdyż nie chciał jedynie otworzyć trumny, lecz ją zranić. Wkrótce jednak odzyskał trzeźwość umysłu - szybciej, niż mogłoby to nastąpić w innych okolicznościach - i zastygł z łopatą wzniesioną do kolejnego ciosu.

Ostrze łopaty było wyszczerbione i pogięte. Odrzucił ją na bok i na uginających się nogach wygramolił się z grobu. Czuł wzbierające mdłości. Gniew minął równie nagle, jak się pojawił. Jego miejsce znów zajął chłód; jeszcze nigdy w życiu Louis nie czuł się tak samotny i oderwany od świata, niczym astronauta, który odleciał od statku podczas zajęć w prze­strzeni i teraz szybuje w bezkresnej czerni, świadom, że tlenu nie starczy mu na długo. Czy Bill Baterman czuł to samo?

Położył się na ziemi, tym razem na plecach, aby przeko­nać się, czy w pełni kontroluje swoje czyny i może działać da­lej. Gdy słabość w nogach ustąpiła, usiadł i ponownie zsunął się w głąb dołu. Poświecił latarką na zamek i odkrył, że jest nie tylko pęknięty, lecz kompletnie zniszczony. Wymachiwał łopatą w ślepej furii, lecz każdy cios trafiał dokładnie w cel, jakby coś nim kierowało. Drewno wokół zamka pękło.

Louis wsunął latarkę pod pachę. Przykucnął lekko. Jego ręce napięły się niczym ramiona akrobaty na trapezie w cyr­ku, czekającego na przechwycenie partnera po salcie śmierci.

Znalazł zagłębienie w wieku i wsunął w nie palce. Na moment znieruchomiał - właściwie nie dałoby się nazwać tego wahaniem - po czym otworzył trumnę syna.


50.

Rachel Creed prawie zdążyła na lot z Bostonu do Port­land. Prawie. Samolot z Chicago wystartował o czasie (samo w sobie stanowiło to cud), został natychmiast przyjęty na lotnisko La Guardia (kolejny) i opuścił Nowy Jork zaled­wie z pięciominutowym opóźnieniem. W Bostonie znalazła się piętnaście minut później, niż powinna, o dwudziestej trzeciej dwanaście. To dawało jej trzynaście minut.

Wciąż mogłaby zdążyć, lecz spóźnił się autobus, który krąży po terminalach lotniska Logan. Rachel czekała w sta­nie bliskim paniki, Przestępując z nogi na nogę, jakby musia­ła iść do toalety, i przerzucając torbę podróżną, pożyczoną od matki, z jednego ramienia na drugie.

Gdy o dwudziestej trzeciej dwadzieścia pięć autobus jesz­cze się nie zjawił, zaczęła biec. Miała niskie obcasy, lecz mi­mo wszystko utrudniały jej poruszanie. Jedna z kostek ugię­ła się boleśnie, toteż Rachel przystanęła na sekundę, by zrzucić buty. Potem pobiegła dalej w rajstopach, mijając ter­minale Alleghany i Eastern Airlines, dysząc, czując w boku początki kolki.

Oddech parzył ją w gardło. Kłucie w boku stawało się coraz częstsze, bardziej bolesne. Mijała już terminal między­narodowy; przed sobą widziała trójkątny symbol Delty. Wpadła do środka. Niemal upuściła jeden but i złapała go w powietrzu. Była dwudziesta trzecia trzydzieści siedem.

Jeden z dwóch dyżurnych uniósł wzrok.

- Lot numer 104 - wydyszała. - Do Portland. Czy już odleciał?

Mężczyzna zerknął na monitor za plecami.

- Piszą tu, że jeszcze trwa odprawa - powiedział - ale pięć minut temu wzywali ostatnich pasażerów. Zadzwonię. Jakiś bagaż?

- Nie - wydyszała Rachel, odrzucając z oczu mokre od potu włosy. Serce galopowało jej w piersi.

- Zatem proszę nie czekać. Zadzwonię. Ale radziłbym biec. I to szybko.

Rachel nie biegła szybko. Nie była w stanie. Starała się jednak, jak mogła. Popędziła ruchomymi schodami, teraz wyłączonymi na noc, czując w ustach miedziany posmak po­tu. Gdy dotarła do punktu kontroli bagażu, niemal rzuciła swą torbę zdumionej strażniczce, po czym, zaciskając i rozwierając dłonie, czekała po drugiej stronie. Torba zaledwie zdążyła wynurzyć się z komory prześwietleń, gdy Rachel chwyciła pasek i pobiegła, a torba podskakiwała i obijała się jej o biodro. Biegnąc, uniosła wzrok i odczytała napis na monitorze.

LOT 104 PORTLAND ODL. 23.25 WYJŚCIE 31 OD­PRAWA.

Wyjście 31 znajdowało się po drugiej stronie terminalu - a w chwili gdy Rachel ponownie zerknęła na monitor, napis ODPRAWA zniknął, zastąpiony migającymi literami ukła­dającymi się w ODLOT.

Z jej ust wyrwał się okrzyk frustracji. Czarnoskóra ko­bieta, podsadzająca właśnie synka do źródełka z wodą, obej­rzała się zaskoczona. Rachel podbiegła do bramy akurat w chwili, by ujrzeć stewarda ściągającego znad niej paski z napisem. LOT 104 BOSTON - PORTLAND 23.25.

- Nie ma go? - spytała z niedowierzaniem. - Naprawdę go nie ma?

Steward spojrzał na nią ze współczuciem.

- Wykołował na pas o dwudziestej trzeciej czterdzieści. Przykro mi, proszę pani. Jeśli to jakieś pocieszenie, to stara­ła się pani, jak mogła.

Wskazał ręką wysokie szklane okna. Rachel dostrzegła za nimi ogromnego boeinga 727 z oznaczeniami Delty. Jego światełka mrugały niczym lampki na choince, gdy rozpoczy­nał podejście do startu.

- Chryste, czy nikt nie zawiadomił pana, że zaraz będę? - krzyknęła.

- Kiedy zadzwonili z dołu, 104 był już na pasie. Gdybym go odwołał, musiałby zatrzymać się przy zjeździe na pas nu­mer 30, a wtedy pilot obdarłby mnie ze skóry, nie mówiąc nawet o ponad setce pasażerów na pokładzie. Bardzo mi przykro. Gdyby zjawiła się pani cztery minuty wcześniej...

Rachel odeszła, nie słuchając reszty. Pokonała już pół drogi do punktu kontrolnego, gdy ogarnęła ją fala słabości. Potykając się, dotarła do najbliższej bramy i usiadła, póki ciemność przed oczami nie ustąpiła. Powoli wsunęła na no­gi buty, odczepiając od podartych rajstop rozgnieciony nie­dopałek papierosa Lark. Mam brudne nogi i nic mnie to nie obchodzi, pomyślała obojętnie.

Wstała i ruszyła z powrotem do terminalu. Strażnik zmierzył ją pełnym współczucia wzrokiem.

- Spóźniła się pani?

- Owszem, spóźniłam się - przytaknęła Rachel.

- Dokąd się pani wybiera?

- Do Portland. Potem do Bangor.

- Czemu zatem nie wynajmie pani samochodu, to zna­czy, jeśli naprawdę musi tam pani dotrzeć? Zazwyczaj dora­dziłbym raczej hotel blisko lotniska, ale jeśli kiedykolwiek widziałam kogoś, kto naprawdę musi dotrzeć na miejsce, to jest to właśnie pani.

- Owszem, to jestem ja. - Rachel zastanowiła się przez moment. - Chyba rzeczywiście mogłabym to zrobić. Jeśli któraś z agencji ma jeszcze wolny wóz.

Strażnik zaśmiał się.

- Och, mają ich całe mnóstwo. Na Logan brakuje samo­chodów tylko wtedy, kiedy opadnie mgła. Czyli bardzo często.

Rachel ledwie go słyszała. W myślach zaczęła już obli­czenia.

W żaden sposób nie zdąży do Portland na czas, by zła­pać lot do Bangor, nawet gdyby pędziła po autostradzie z samobójczą prędkością. Powiedzmy zatem, że pojedzie wprost do celu. Ile to potrwa? To zależy od odległości. Umysł podpowiedział jej trzysta siedemdziesiąt kilometrów. Jud chyba kiedyś wspominał o tym. Nim wyruszy, z pewno­ścią będzie co najmniej kwadrans po dwunastej, może na­wet wpół do pierwszej. Cały czas mogła nie zjeżdżać z auto­strady. Uznała, że ma duże szansę jechać sto kilometrów na godzinę; wątpiła, by policja zatrzymała ją za przekroczenie prędkości. Szybko dokonała stosownych obliczeń, dzieląc trzysta siedemdziesiąt przez sto. Niecałe cztery godziny. Cóż... powiedzmy równe cztery. Będzie musiał zatrzymać się raz i pójść do toalety. A choć w tej chwili wydawało jej się, że coś takiego jak sen w ogóle nie istnieje, znała dobrze swoje siły i wiedziała, że najpewniej będzie też musiała się zatrzymać co najmniej na jedną kawę. Mimo wszystko mo­głaby dotrzeć do Ludlow przed świtem.

Powtarzając to raz jeszcze w myślach, ruszyła ku scho­dom - biura wynajmu samochodów znajdowały się piętro niżej niż terminale.

- Powodzenia, moja droga - zawołał za nią strażnik. - Uważaj na siebie!

- Dzięki - odparła Rachel. Czuła, że zasłużyła sobie na trochę szczęścia.


51.

Smród uderzył go pierwszy i Louis cofnął się gwałtow­nie, czując nagłe mdłości. Zawisł na skraju grobu, oddycha­jąc ciężko, i w chwili gdy sądził już, że zdołał opanować od­ruch wymiotny, cały pozbawiony smaku posiłek wytrysnął mu z ust w groteskowym rozbryzgu. Zwymiotował na dru­gą stronę grobu, po czym, dysząc, oparł głowę o ziemię. W końcu fala mdłości odpadła. Zacisnął zęby. Wyjął latar­kę spod pachy i poświecił wprost w otwartą trumnę.

Ogarnęła go głęboka groza, niemal przypominająca po­dziw - uczucie zazwyczaj zarezerwowane dla najgorszych nocnych koszmarów, tych, które ledwie pamięta się po obu­dzeniu.

Gage nie miał głowy.

Ręce Louisa drżały tak mocno, że musiał oburącz trzy­mać latarkę, ściskając ją tak, jak policjanci są uczeni chwytać służbowy rewolwer na strzelnicy. Mimo wszystko promień światła podskakiwał i kołysał się, i dopiero po chwili Louis zdołał skierować wąską świetlną strużkę w głąb grobu.

To niemożliwe - powtarzał w duchu. - Pamiętaj, że to, co ci się wydało, jest po prostu niemożliwe.

Powoli przesunął wąski promień w górę metrowej posta­ci Gage'a, od nowych butów, przez spodnie od garnituru, małą marynarkę (Chryste, żaden dwulatek nie powinien no­sić garnituru), rozpięty kołnierzyk, aż do...

Oddech wymknął mu się z ust z gwałtownym sykiem, zbyt ostrym, by być zwykłym sapnięciem. Nagle powróciła cała wściekłość z powodu śmierci Gage'a, zagłuszając lęk przed nieznanym, nadnaturalnym, oraz rosnącą pewność, że przekroczył już granicę obłędu.

Louis sięgnął do tylnej kieszeni po chusteczkę i wyciąg­nął ją. Jedną ręką trzymając latarkę, znów pochylił się nad grobem niemal poza punkt równowagi. Gdyby teraz jedna z płyt wieka wywróciła się, z pewnością zmiażdżyłaby mu kark. Wyciągnął rękę i delikatnie start chusteczką wilgotny mech, porastający skórę Gage'a - mech tak ciemny, że przez moment wydało mu się, iż cała głowa zniknęła.

Mech był wilgotny, lecz nie śluzowaty. Powinien był się tego spodziewać. Padały deszcze, a grób nie był wodoszczel­ny. Przesuwając latarką, Louis przekonał się, że trumna le­ży w płytkiej kałuży. Pod cienką warstwą mchu ujrzał swego syna. Pracownik kostnicy, choć wiedział, że po tak strasz­nym wypadku nie otwiera się trumny, postarał się wykonać swą pracę jak najlepiej - tacy ludzie najczęściej to robili. Gdy tak patrzył na syna, przyszła mu do głowy kiepsko wy­konana lalka. Z głowy Gage'a sterczały osobliwe guzy. Jego oczy zapadły się głęboko pod zamkniętymi powiekami. Z ust wystawało coś białego, niczym język-albinos, i z po­czątku Louis sądził, że może to jakiś płyn, że użyli zbyt du­żo płynu do balsamowania. Dobieranie ilości płynu zawsze stanowiło trudne zadanie, a przy dzieciach praktycznie nie dawało się ocenić, czy jest go dosyć... czy też za dużo.

I wtedy zrozumiał, że to jedynie wata. Sięgnął po nią i wyjął z ust chłopca. Wargi Gage'a, dziwnie miękkie, i jed­nocześnie zbyt ciemne i za szerokie, zamknęły się z cichym, lecz słyszalnym „plip”. Louis cisnął watę w głąb grobu; przez chwile unosiła się powierzchni kałuży, połyskując ohydną bielą. Jeden z policzków chłopca zapadł się jak u starca.


Date: 2015-12-17; view: 551


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 30 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 32 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)