Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 29 page

Powie jej, gdzie się zatrzymał (zatrzymali). W jakimś mo­telu. Rachel zjawi się z Ellie wynajętym samochodem. Gdy zapukają, przyprowadzi Gage'a do drzwi. Może nawet ubie­rze go w kostium kąpielowy.

A potem...

Ach, ale poza ten punkt nie odważył się pójść. Zamiast tego powrócił do początku planu i raz jeszcze zaczął go ana­lizować. Przypuszczał, że jeśli wszystko się uda, będą mu­sieli stworzyć sobie zupełnie nowe tożsamości, tak by Irwin Goldman nie zdołał ich wytropić, mimo swej pękatej ksią­żeczki czekowej. Takie rzeczy są możliwe.

Jak przez mgłę przypomniał sobie dzień przyjazdu do domu w Ludlow. Był wtedy spięty, zmęczony i nieco wystra­szony, i marzył o tym, że pojedzie do Orlando i zatrudni się jako lekarz w Disney Worldzie. Może nie był to wcale taki głupi pomysł.

Ujrzał samego siebie odzianego w biel i cucącego ciężar­ną kobietę, która nierozsądnie wybrała się na przejażdżkę po zboczach Magicznej Góry i zemdlała. „Cofnąć się! Cof­nąć! Dajcie jej odetchnąć” - słyszał własny głos. A kobieta otwarła oczy i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

I gdy tak jego umysł snuł owe przyjemne marzenia, Lou­is zasnął. Spał, kiedy jego córka ocknęła się w samolocie, gdzieś nad Niagara Falls, z krzykiem budząc się z koszmaru pełnego chwytających dłoni i głupich, lecz bezlitosnych oczu. Spał, podczas gdy stewardesa pobiegła ku niej spraw­dzić, co się dzieje. Spał, kiedy Rachel, wstrząśnięta, próbo­wała ją uspokoić. Spał, kiedy Ellie krzyczała raz po raz. To Gage, mamo! To Gage! Gage! Gage żyje! Gage wyjął nóż z torby taty! Nie pozwól mu mnie dostać! Nie pozwól mu do­paść taty!

Spał, gdy córeczka uspokoiła się w końcu i rozdygotana oparła głowę o pierś matki. Jej otwarte, pozbawione łez oczy spoglądały w mrok. A Dory Goldman pomyślała, że ostatnie wydarzenia najgorzej wpłynęły na Ellie. W tej chwili dziew­czynka bardzo przypominała jej Rachel po śmierci Zeldy.

Spał, aż w końcu ocknął się kwadrans po piątej. Popołu­dniowe słońce chyliło się ku zachodowi, zapowiadając na­dejście nocy.

Szalona praca, pomyślał niemądrze i wstał.


45.

Gdy samolot United Airlines, lot numer 419 wylądował na lotnisku O'Hare i wyładował pasażerów dziesięć po trze­ciej czasu środkowoamerykańskiego, Ellie była w stanie łagodnej histerii, a Rachel obserwowała ją z przerażeniem. Nigdy, od czasu gdy sama zabrała dzieci do McDonalda i Gage zaczął krztusić się garścią frytek, tak bardzo nie pra­gnęła, by Louis był teraz z nią.



Jeśli dotknęło się przelotnie ramienia Ellie, dziewczynka podskakiwała i rozglądała się szeroko otwartymi oczami. Jej całe ciało dygotało bez chwili przerwy, zupełnie jakby ktoś naładował ją elektrycznością. Koszmar w samolocie był już dostatecznie okropny, ale to... Rachel po prostu nie wie­działa, co robić.

W drodze do terminalu Ellie potknęła się o własną nogę i upadła. Nie wstała; leżała tak na dywanie, a przechodzący ludzie mijali ją (albo też posyłali jej łagodne, współczujące, lecz obce spojrzenia, typowe dla nieznajomych zaprzątnię­tych własnymi sprawami), póki Rachel jej nie podniosła.

- Ellie, co się z tobą dzieje? - spytała.

Lecz Ellie nie odpowiedziała. Przeszły przez hol w stro­nę taśm bagażowych i Rachel ujrzała czekających tam na nie matkę i ojca. Pomachała do nich wolną ręką i Goldma­nowie podeszli.

- Nie pozwolili nam stanąć przy wyjściu i zaczekać na was - oznajmiła Dory - więc pomyśleliśmy... Rachel, jak się czuje Ellie?

- Nie najlepiej.

- Czy jest tu toaleta, mamusiu? Zaraz zwymiotuję.

- O Boże - westchnęła z rozpaczą Rachel i chwyciła rę­kę córki. Po drugiej stronie hali dostrzegła damską toaletę i szybko poprowadziła tam Eileen.

- Rachel, mam iść z wami? - zawołała Dory.

- Nie. Weźcie bagaż. Wiecie, jak wygląda. Nic nam nie będzie.

Na szczęście toaleta była pusta. Rachel zaprowadziła El­lie do jednej z kabin, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu dziesięciocentówki. A potem dostrzegła - dzięki Bogu - że zamki w trojgu drzwiach są wyłamane. Na jednych z nich ktoś napisał grubym flamastrem „Sir John Crapper był sek­sistowską świnią”.

Rachel szybko otwarła drzwi. Ellie jęczała i trzymała się za brzuch. Dwukrotnie usiłowała zwrócić, lecz z jej ust nic nie wyleciało. Były to suche spazmy, oznaka całkowitego wyczerpania nerwowego.

Gdy córeczka oznajmiła, że czuje się nieco lepiej, Rachel podprowadziła ją do umywalki i umyła jej twarz. Ellie była przeraźliwie blada. Oczy miała podkrążone.

- Ellie, co się dzieje? Nie możesz mi powiedzieć?

- Nie wiem, co się dzieje - odparła dziewczynka. - Ale wiem, że coś jest nie tak, odkąd tatuś powiedział mi o tym wyjeździe, bo to z nim coś się dzieje.

Louis, co ty ukrywasz? Ukrywałeś coś. Ja to widziałam. Nawet Ellie to dostrzegła.

Przyszło jej do głowy, że ona także cały dzień była niespo­kojna, jakby czekała na niespodziewany cios. Czuła się tak, jak zwykle dwa-trzy dni przed okresem, spięta i rozdrażniona, goto­wa w każdej chwili roześmiać się, wybuchnąć płaczem lub upaść na łóżko, powalona bólem głowy - uderzającym w czaszkę ni­czym rozpędzony ekspres - który znikał trzy godziny później.

- Ale co? - spytała odbicie Ellie w lustrze. - Kochanie, co może dziać się z tatą?

- Nie wiem - odrzekła Ellie. - To był sen. Coś z Gage'em, a może z Churchem, nie pamiętam. Nie wiem.

- Ellie, co ci się śniło?

- Śniło mi się, że byłam na Cmętarzu Zwieżąt - powie­działa dziewczynka. - Paxcow zabrał mnie na Cmętarz Zwieżąt i powiedział, że tatuś tam pójdzie i wydarzy się coś strasznego.

- Paxcow? - Ogarnęła ją nagła gwałtowna groza, ostra, lecz nieokreślona. Co to za nazwisko? Czemu wydawało mi się takie znajome? Miała wrażenie, że kiedyś już je słyszała - albo może coś podobnego do niego - ale za żadne skarby nie potrafiła sobie przypomnieć gdzie. - Śniło ci się, że ktoś nazwiskiem Paxcow zabrał cię na Cmętarz Zwieżąt?

- Tak. Powiedział, że tak się nazywa i... - Jej oczy roz­szerzyły się nagle.

- Pamiętasz coś jeszcze?

- Mówił, że przysłano go, by ostrzegł, ale nie może inge­rować. Mówił, że był... nie wiem... że był blisko taty, bo by­li razem, gdy jego dusza ode- ode... Nie pamiętam - jęk­nęła.

- Kochanie - rzekła Rachel. - Myślę, że śnił ci się Cmę­tarz Zwieżąt, bo wciąż myślisz o Gage'u. Jestem pewna, że z tatą wszystko w porządku. Czujesz się lepiej?

- Nie - szepnęła Eileen. - Mamusiu, boję się. A ty nie?

- Uh-uh - odparła Rachel. Energicznie potrząsnęła gło­wą i uśmiechnęła się. W istocie jednak bała się i to bardzo. A to nazwisko, Paxcow, wciąż nie dawało jej spokoju. Czu­ła, że wiele miesięcy, może nawet lat temu, słyszała je w ja­kimś okropnym kontekście. I wciąż nie mogła opanować nerwów.

Wyczuwała coś - coś napęczniałego, spuchniętego, cze­kającego tylko, by pęknąć. Coś straszliwego, czego należało uniknąć. Ale co? Co?

- Jestem pewna, że nic mu nie jest - powiedziała. - Chcesz wracać do babci i dziadka?

- Chyba tak - odparła obojętnie Ellie.

Jakaś Portorykanka wprowadziła do toalety małego synka, upominając go głośno. W kroczu eleganckich spode­nek podróżnych szybko rozszerzała się wielka mokra plama i Rachel z nagłym, przenikliwym bólem znów pomyślała o Gage'u. Ów ból zadziałał jak nowokaina, uspokajając rozedrgane nerwy.

- Chodź - powiedziała. - Zadzwonimy od dziadka do taty.

- Miał na sobie szorty - oznajmiła nagle Ellie.

- Kto, kochanie?

- Paxcow - wyjaśniła dziewczynka. - Miał na sobie czer­wone szorty. W moim śnie.

Znów to nazwisko. Rachel ponownie ogarnęła fala prze­możnego strachu... po czym odeszła.

Nie mogły zbliżyć się do taśmy bagażowej. Rachel wi­działa zaledwie czubek kapelusza ojca i charakterystyczne piórko. Odwróciła się i dostrzegła Dory Goldman, która trzymała dla nich dwa miejsca pod ścianą i machała gorącz­kowo. Rachel podprowadziła do niej Ellie.

- Czujesz się lepiej, skarbie? - spytała Dory.

- Troszeczkę - odparła Ellie. - Mamusiu... - Odwróci­ła się do Rachel i urwała. Rachel siedziała sztywno z dłonią przyciśniętą do ust. Jej twarz śmiertelnie pobladła. Znala­zła. Nagle, z gwałtownym wstrząsem zlokalizowała nazwi­sko. Oczywiście powinna była rozpoznać je natychmiast, ale próbowała wyrzucić je ze swej pamięci. Oczywiście.

- Mamusiu?

Rachel odwróciła się powoli do córki; Ellie usłyszała, jak ścięgna szyi matki skrzypią cicho. Rachel oderwała dłoń od ust.

- Czy ten człowiek w twoim śnie podał ci swoje imię, Ellie?

- Mamusiu, czy nic ci...

- Czy człowiek w twoim śnie podał ci imię?!

Dory spoglądała na zmianę na córkę i wnuczkę, jakby obie zupełnie oszalały.

- Tak, ale nie pamiętam... Mamusiu, to boli! Rachel spuściła wzrok i odkryła, że jej wolna dłoń zaci­ska się niczym obręcz wokół przedramienia córki.

- Czy nazywał się Victor?

Ellie ze świstem wciągnęła powietrze.

- Tak, Victor. Mówił, że nazywa się Victor. Mamusiu, czy tobie też się śnił?

- Nie Paxcow - powiedziała Rachel. - Pascow.

- To właśnie mówiłam. Paxcow.

- Rachel, co się dzieje? - spytała Dory. Ujęła wolną dłoń córki i wzdrygnęła się czując, jak jest lodowata.

- Co się stało Ellie?

- To nie Ellie - odparta Rachel. - To chyba Louis. Coś złego dzieje się z Louisem. Albo wkrótce się wydarzy. Po­siedź z Ellie, mamusiu. Muszę zadzwonić do domu.

Wstała i podeszła do telefonu, szukając w torebce ćwierćdolarówki. Zdołała się połączyć, ale nikt nie przyjął rozmowy. Telefon po prostu dzwonił.

- Może spróbuje pani później - zaproponowała opera­torka.

- Tak - odparła Rachel, odwieszając słuchawkę. Stała tam, wpatrując się w telefon.

Mówił, że przysłano go, by ostrzegł, ale nie może ingero­wać. Mówił, że był, że był blisko taty, bo byli razem, kiedy jego dusza ode- ode... nie pamiętam.

- Oderwała się od ciała - szepnęła Rachel, wbijając pal­ce w tkaninę torebki. - O mój Boże, czy to właśnie próbowa­ła powiedzieć?

Usiłowała pozbierać swe myśli. Uporządkować je. Czy coś się tu działo, coś wykraczającego poza naturalny smutek z powodu śmierci Gage'a i zdenerwowanie po niezwykłej wyprawie przez kontynent, tak bardzo przypominającej ucieczkę? Jak wiele Ellie wiedziała o młodym człowieku, który zginął pierwszego dnia pracy Louisa?

Nic - odparł nieubłaganie jej umysł. - Ukrywałaś to przed nią tak, jak próbowałaś ukryć przed nią wszystko, co miało cokolwiek wspólnego ze śmiercią, nawet możliwą śmiercią jej kota. Pamiętasz tę głupią, bezsensowną kłótnię tamtego dnia w kuchni? Ukrywałaś to, bo bałaś się wtedy i boisz się teraz. Nazywał się Pascow, Victor Pascow. Jak rozpaczliwa jest obecna sytuacja, Rachel? Jak jest źle? Na miłość boską, co się dzieje?

Jej dłonie drżały tak mocno, że dopiero za drugim razem zdołała umieścić w szparze ćwierćdolarówkę. Tym razem za­dzwoniła do przychodni uniwersyteckiej. Odebrała Charl­ton, która nieco zaskoczona przyjęła rozmowę. Nie widziała Louisa i zdziwiłaby się, gdyby zjawił się dziś w pracy. Raz jeszcze przekazała Rachel wyrazy współczucia. Rachel przy­jęła je, po czym poprosiła Charlton, by Louis zadzwonił do niej do domu rodziców, jeśli przypadkiem się zjawi. Tak, miał numer - odparła na pytanie pielęgniarki, nie chcąc zdra­dzać (choć tamta zapewne i tak wiedziała; Rachel miała wra­żenie, że uwadze Charlton umyka niewiele rzeczy), iż dom jej rodziców leży po drugiej stronie kontynentu.

Odwiesiła słuchawkę, rozdygotana i rozpalona.

Usłyszała nazwisko Pascowa gdzie indziej, to wszystko. Mój Boże, nie wychowuje się dzieci w szklanej skrzyni jak... jak jakiegoś chomika. Usłyszała je w programie radiowym albo jakiś dzieciak wspomniał o tym w szkole, a jej umysł przechował zasłyszaną informację. Nawet to, czego nie umiała powiedzieć - może nawet rzeczywiście było to „ode­rwała się od ciała”. Ale to niczego nie dowodzi, oprócz tego, iż podświadomość jest dokładnie takim zsypem, jak twier­dzą uczeni.

Przypomniała sobie nauczyciela psychologii w college'u, który twierdził, że w odpowiednich warunkach ludzka pa­mięć potrafi odtworzyć nazwiska wszystkich osób, które da­na osoba kiedykolwiek poznała, wszystkie posiłki, jakie zja­dła, pogodę panującą każdego kolejnego dnia życia. Przekonująco dowodził swej zadziwiającej tezy, mówiąc, iż ludzki mózg to komputer o niewiarygodnie wielu kościach pamięci - nie o szesnastu czy trzydziestu dwu, czy nawet sześćdziesięciu czterech tysiącach, lecz wręcz o miliardach, prawdziwych tysiącach miliardów. Jak wiele informacji mo­gła przechować każda z tych organicznych „kości”? Nikt nie wiedział. Lecz jest ich tak wiele - rzekł - że nie ma potrzeby, by pamięć miała się kasować i pozwalać użyć na nowo. W istocie świadomy umysł musi wyłączać część mózgu, by nie dopuścić właściciela do obłędu z powodu nadmiaru in­formacji. Gdybyście w dwóch sąsiednich komórkach prze­chowywali całą zawartość Encyklopedii Britannica - dodał nauczyciel - moglibyście mieć pewne kłopoty z zapamięta­niem, gdzie odłożyliście skarpetki.

Słowa te wywołały posłuszny śmiech wśród studentów.

Ale to nie są zajęcia z psychologii, w przyjaznym blasku jarzeniówek, z tablicą zapisaną podnoszącym na duchu żar­gonem i przemądrzałym asystentem, radośnie przegadującym ostatnich piętnaście minut semestru. Coś jest tu koszmarnie nie tak. I dobrze o tym wiesz - czujesz to. Nie wiem, czy ma to coś wspólnego z Pascowem, czy Gage'em, czy może Chur­chem, ale z pewnością z Louisem. Czy to...

I nagle myśl równie zimna jak garść lodu uderzyła ją z całą mocą. Rachel raz jeszcze podniosła słuchawkę i po­grzebała w otworze zwrotu w poszukiwaniu dziesięciocen­tówki. Czyżby Louis rozważał samobójstwo? Czy to dlatego pozbył się ich, niemal wypchnął je za drzwi? Czy Ellie jakimś cudem doświadczyła... Ach, pieprzyć psychologię! Czy przeżyła psychiczny przebłysk?

Tym razem zadzwoniła do Juda Crandalla na koszt abo­nenta. Telefon zadzwonił pięć razy... sześć... siedem. Już mia­ła odłożyć słuchawkę, gdy odezwał się w niej jego zdyszany głos.

- Halo? - Jud? Jud, tu...

- Jedną chwileczkę, proszę pani - wtrącił operator. - Czy przyjmie pan rozmowę na pański koszt? Dzwoni pani Louisowa Creed.

- Ano - odparł Jud.

- Przepraszam pana, czy to znaczy tak czy nie?

- Chyba tak - odparł Jud.

Zapadła chwila ciszy, podczas której operator tłumaczył jankeski na amerykański. Wreszcie:

- Dziękuję. Proszę mówić, proszę pani.

- Jud, czy widziałeś dziś Louisa?

- Dziś? Nie powiedziałbym, Rachel. Ale rano pojecha­łem do Brewer po zakupy. Po południu pracowałem w ogro­dzie za domem. Czemu pytasz?

- To pewnie nic ważnego, ale w samolocie Ellie miała zły sen, i pomyślałam, że spróbuję ją uspokoić.

- W samolocie? - Głos Juda jakby wyostrzył się nieco. - Gdzie ty właściwie jesteś, Rachel?

- W Chicago - odparła. - Przyleciałyśmy tu z Ellie spę­dzić trochę czasu z moimi rodzicami.

- Louis nie poleciał z wami?

- Zamierza dołączyć do nas pod koniec tygodnia. - Ra­chel z całych sił starała się mówić spokojnie. Coś w tonie głosu Juda bardzo się jej nie podobało.

- Czy to był jego pomysł, ten wasz wyjazd?

- No cóż... tak. Jud, co się dzieje? Bo coś się dzieje, prawda? I ty o tym wiesz.

- Może powinnaś mi opowiedzieć sen małej - powiedział Jud po długiej chwili. - Chciałbym bardzo, żebyś to zrobiła.


46.

Kiedy skończyli rozmawiać z Rachel, Jud nałożył lekki płaszcz - niebo zachmurzyło się i znów zerwał się wiatr - i przeszedł przez drogę do domu Louisa, przystając na poboczu, aby dokładnie sprawdzić, czy nie nadjeżdża jakaś cięża­rówka. To ciężarówki były przyczyną wszystkiego. Te prze­klęte ciężarówki.

Tyle że to nieprawda.

Czuł, jak Cmętarz Zwieżąt przyciąga go - Cmętarz Zwieżąt i coś za nim. Kiedyś głos ów nucił uwodzicielską kołysankę, obiecując ukojenie i czarowną moc. Teraz był niższy i bardziej niż złowieszczy - pełen ponurej groźby. Trzymaj się od tego z daleka.

Ale on nie mógł się trzymać z daleka. Czuł się zanadto odpowiedzialny.

Zobaczył, że w garażu brakuje hondy civic Louisa. Sprawdził tylne drzwi i odkrył, że są otwarte.

- Louis? - zawołał, wiedząc, że tamten nie odpowie, lecz czuł potrzebę naruszenia panującej w tym domu ciężkiej ci­szy. Starość robiła się coraz bardziej dokuczliwa - ręce i no­gi ciążyły mu przez większość czasu, były dziwnie niezgrab­ne. Plecy bolały po marnych dwóch godzinach spędzonych w ogrodzie. I miał wrażenie, jakby w biodro ktoś wbił mu tę­py świder.

Zaczął metodycznie przetrząsać dom, szukając oznak, których musiał szukać. Najstarszy włamywacz świata, po­myślał bez specjalnego rozbawienia i wrócił do roboty. Nie znalazł niczego, co mogłoby go zaniepokoić: żadnych pudeł z zabawkami, nieoddanych Armii Zbawienia, ubranek dla małego chłopca przy drzwiach, w szafach lub pod łóżkiem... ani tego najgorszego: łóżeczka, starannie przygotowanego w pokoju Gage'a. Nie znalazł niczego, absolutnie niczego, czego szukał, lecz w domu panowała dziwna atmosfera pust­ki, jakby czekał, by znów się napełnić... no cóż, czymś.

Może powinienem wybrać się na cmentarz Pleasantview, zobaczyć, czy wszystko w porządku. Może nawet natknę się na Louisa Creeda. Postawiłbym mu kolację czy coś takiego.

Ale niebezpieczeństwo nie czekało na cmentarzu Plea­santview w Bangor. Było tutaj, w tym domu i poza nim.

Jud wyszedł i wrócił przez drogę do własnego domu. Wyciągnął z kuchennej lodówki sześć puszek piwa i zaniósł je do salonu. Następnie usiadł przed oknem wyglądającym na dom Creedów. Otworzył piwo i zapalił papierosa. Wokół niego upływało popołudnie i, jak to często się zdarzało w ciągu ostatnich kilku lat, odkrył, że jego umysł cofa się coraz bardziej i bardziej, sięgając głębiej w przeszłość. Gdyby wiedział, o czym wcześniej myślała Rachel Creed, powie­działby jej, że nauczyciel psychologii może i mówił prawdę, lecz na starość tłumiąca funkcja pamięci zaczyna powoli za­wodzić, tak samo jak cała reszta ciała, i człowiek z niesamo­witą dokładnością przypomina sobie dawne miejsca i twa­rze. Wspomnienia koloru sepii znów nabierają barw, które stają się coraz żywsze. Głosy tracą metaliczny brzęk czasu i odzyskują dawne brzmienie. Nie był to wcale zalew infor­macji, mógłby wyjaśnić mu Jud. Istniała na to nazwa: „star­cza skleroza”.

W swym umyśle Jud raz jeszcze ujrzał Hanratty'ego, by­ka Lestera Morgana o zaczerwienionych oczach, szarżujące­go na wszystko, co znalazło się w polu widzenia, wszystko, co tylko się poruszyło. Kiedy wiatr szeleścił liśćmi, byk ata­kował drzewa. Nim Lester zrezygnował i zakończył całą sprawę, wszystkie drzewa na ogrodzonej łące Hanratty'ego zostały zryte z bezmyślną furią. Zwierzak potrzaskał sobie rogi, jego głowa krwawiła. Gdy Lester zastrzelił Hanrat­ty'ego, był chory z przerażenia - i Jud czuł się teraz dokład­nie tak samo.

Pił piwo i palił. Światło dnia powoli gasło. Nie zapalał lampy. Stopniowo czubek papierosa stawał się małą czer­woną iskierką w ciemności. Siedział, pił piwo i obserwował podjazd przed domem Louisa Creeda. Kiedy Louis wróci do domu z miejsca, w które się wybrał, Jud pójdzie do niego i pogawędzi trochę. Upewni się, że tamten nie planuje nicze­go, czego nie powinien.

Wciąż czuł milczące przyciąganie tego czegoś, niezwy­kłej mocy zasiedlającej owo diabelskie miejsce. Teraz sięga­ła ku niemu spośród zepsutych skał, na których usypano ka­mienne kopce.

Trzymaj się od tego z daleka. Trzymaj się z daleka, albo bardzo pożałujesz. Głos przypominał smugi mgły wydoby­wające się z otwartego grobu.

Ignorując go, jak najlepiej potrafił, Jud siedział, palił i pił piwo. I czekał.


47.

Podczas gdy Jud Crandall siedział w drabiniastym fote­lu na biegunach i czekał na niego przy oknie, a Rachel i Ellie zmierzały autostradą w stronę domu Goldmanów (Rachel nieustannie skubała paznokcie, nie mogąc otrząsnąć się ze zgrozy; Ellie siedziała blada jak kamień), w jadalni mote­lu Howarda Johnsona Louis zasiadał właśnie do obfitego, pozbawionego smaku obiadu.

Jedzenie był mdłe i zatykające: dokładnie to, czego pra­gnęło jego ciało. Na zewnątrz zapadał zmrok. Reflektory przejeżdżających samochodów przebijały ciemność niczym jasne palce. Louis wrzucał do ust kolejne kęsy: stek, pieczo­ny ziemniak, jaskrawozielony groszek (natura nigdy nie ob­darzyłaby go taką barwą), kawał szarlotki z kulką lodów na górze, roztapiającą się w miękką papkę. Jadł przy narożnym stoliku, obserwując wchodzących i wychodzących ludzi. Za­stanawiał się, czy lada moment nie ujrzy kogoś znajomego. W pewnym sensie miał taką nadzieję. Spowodowałoby to pytania: Gdzie jest Rachel? Co ty tu robisz? Co słychać? - a pytania, być może, doprowadziłyby do komplikacji. Może komplikacje były tym, czego naprawdę pragnął. Wyjściem.

I rzeczywiście, właśnie gdy kończył szarlotkę i drugą fili­żankę kawy, do środka weszła znajoma para: Rob Grinnell, lekarz z Bangor, i jego urocza żona Barbara. Czekał, my­śląc, że zaraz go zauważą, tkwiącego przy jednoosobowym narożnym stoliku, lecz kelnerka zaprowadziła ich do kabiny po drugiej stronie sali i Louis stracił ich z oczu. Od czasu do czasu dostrzegał jedynie czubek przedwcześnie posiwiałej głowy Grinnella.

Kelnerka przyniosła mu rachunek. Podpisał go, nabaz­zgrał pod spodem numer swego pokoju i wyszedł bocznymi drzwiami.

Na zewnątrz wiatr osiągnął już niemal siłę huraganu. Był wszechobecny. W jego powiewach przewody elektryczne mruczały, wydając z siebie osobliwy dźwięk. Louis nie do­strzegał gwiazd. Wyczuwał chmury przepływające nad gło­wą z niezwykłą szybkością. Na moment zatrzymał się na chodniku z rękami w kieszeniach, unosząc twarz ku powie­wom wiatru. Potem odwrócił się, wrócił do pokoju i włączył telewizor. Było jeszcze za wcześnie, by zrobić cokolwiek po­ważnego, a wiatr zbyt wiele obiecywał. Niepokoił go.


Date: 2015-12-17; view: 594


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 28 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 30 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)