Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 28 page

- Rachel, to...

- Wiem. Tylko sen. Zupełnie normalny. Ale chodź ze mną do łóżka i powstrzymaj go, jeśli zdołasz.

Leżeli razem w ciemności.

- Rachel, nie śpisz? - Nie.

- Chciałbym cię o coś spytać.

- Mów.

Zawahał się, nie chcąc sprawiać jej więcej bólu, ale mu­siał to wiedzieć.

- Pamiętasz, jak nas przeraził, kiedy miał dziewięć mie­sięcy? - rzekł w końcu.

- Tak. Tak, oczywiście. A czemu?

Do czasu gdy Gage skończył dziewięć miesięcy, Louis zaczął bardzo niepokoić się rozmiarami czaszki syna. Znacz­nie wykraczały one poza wykres Berteriera, ukazujący nor­malny zakres rozmiarów głów niemowląt w każdym miesią­cu życia. W wieku czterech miesięcy rozmiar czaszki Gage'a zaczął zbliżać się do najwyższego punktu krzywej, a potem wzniósł się jeszcze wyżej. Maluch nie miał proble­mów z podnoszeniem głowy - to stanowiłoby nieomylny znak - lecz Louis i tak zabrał go do George'a Tardiffa, za­pewne najlepszego neurologa na Środkowym Zachodzie. Rachel chciała wiedzieć, co się dzieje, i Louis powiedział jej prawdę: obawiał się, że Gage może mieć wodogłowie. Twarz Rachel śmiertelnie pobladła, lecz ona sama zachowa­ła spokój.

- Mnie wydaje się normalny - rzekła. Louis przytaknął.

- Mnie także, ale nie mogę tego zignorować, kochanie.

- Nie, nie wolno ci - przytaknęła. - Nie wolno nam.

Tardiff zmierzył czaszkę Gage'a i zmarszczył brwi. Na­stępnie dźgnął dwoma palcami ku jego twarzy, w stylu Trzech Oferm z telewizji. Gage wzdrygnął się. Tardiff się uśmiechnął. Serce Louisa znów zaczęło bić. Tardiff dał Gage'owi do potrzymania piłkę. Chłopiec trzymał ją jakiś czas, a potem upuścił. Tardiff podniósł piłkę i odbił ją od podło­gi, obserwując oczy dziecka, które podążyły za piłką.

- Powiedziałbym, iż istnieje pięćdziesięcioprocentowe szansę, że ma wodogłowie - oznajmił nieco później Tardiff w swoim gabinecie. - Może nawet trochę mniejsze. Jeśli na­wet, to łagodny przypadek. Wydaje się bardzo czujny. No­wy zabieg drenażu powinien z łatwością rozwiązać ten pro­blem... jeśli w ogóle jakiś problem istnieje.

- To oznacza operację mózgu - wtrącił Louis - Drobną operację mózgu.

Louis przestudiował szczegóły tego procesu wkrótce po tym, gdy zaczął martwić się rozmiarami czaszki Gage. Dre­naż, czyli odsączenie nadmiaru płynu z głowy pacjenta, wca­le nie wydał mu się drobną operacją. Nic jednak nie mówił, upominając się w duchu, by być wdzięcznym, że operacja taka w ogóle istnieje.



- Oczywiście - ciągnął dalej Tardiff - jest duże prawdo­podobieństwo, że twój dzieciak ma jedynie naprawdę dużą głowę jak na dziewięciomiesięczne niemowlę.

Myślę, że najlepiej rozpocząć od tomografii. Zgadzasz się?

Louis się zgodził.

Gage spędził noc w szpitalu Sióstr Miłosierdzia. Został poddany ogólnemu znieczuleniu i kiedy spał, wetknięto mu głowę w urządzenie przypominające ogromną suszarkę do bielizny. Rachel i Louis czekali na dole; Ellie spędzała ten dzień u babci i dziadka, oglądając non stop z nowego mag­netowidu dziadka „Ulicę Sezamkową”. Dla Louisa były to długie, szare godziny, podczas których podsumowywał w myślach listy najróżniejszych możliwych komplikacji i po­równywał wyniki. Śmierć w wyniku znieczulenia, śmierć podczas operacji drenażu, łagodne upośledzenie w wyniku wodogłowia, poważne upośledzenie z tego samego powodu. Padaczka, ślepota... istniało tak wiele możliwości. Po do­kładny spis katastrof, pomyślał wtedy, proszę zgłosić się do miejscowego lekarza.

Tardiff zjawił się w poczekalni około piątej. W ręku trzy­mał trzy cygara. Jedno z nich wetknął Louisowi w zęby, dru­gie wsunął w usta Rachel (zbyt oszołomionej, by zaprote­stować), a trzecie we własne.

- Mały jest zdrów. Ani śladu wodogłowia.

- Proszę o ogień - rzuciła Rachel, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. - Będę palić, póki nie zwymiotuję.

Tardiff z uśmiechem zapalił ich cygara. Bóg zachował go dla trasy numer 15, doktorze Tardiff, pomyślał teraz Louis.

- Rachel, gdyby to było wodogłowie i gdyby drenaż nie zadziałał... czy nadal mogłabyś go kochać?

- Co za dziwaczne pytanie, Louis.

- Mogłabyś?

- Tak. Oczywiście, kochałabym Gage'a niezależnie od wszystkiego.

- Nawet gdyby był upośledzony? - Tak.

- Chciałabyś oddać go do ośrodka?

- Raczej nie - odparła powoli. - Przypuszczam, że przy pieniądzach, jakie teraz zarabiasz, stać by nas było na... naprawdę dobre miejsce, ale... ale gdyby się dało, wolałabym, żeby był z nami. Louis, czemu o to pytasz?

- Chyba wciąż jeszcze myślałem o twojej siostrze Zeldzie - rzekł. Ciągle zaskakiwała go gładkość, z jaką wymawiał kolejne kłamstwo. - Zastanawiałem się, czy zdołałabyś raz jeszcze przez to przejść.

- To absolutnie nie byłoby to samo - odparła. W jej gło­sie dźwięczało niemal rozbawienie. - Gage był... no cóż, był Gage'em, naszym synem. To wszystko zmienia. Pewnie by­łoby ciężko, ale... czy ty chciałbyś oddać go do zakładu, do miejsca takiego jak Pineland?

- Nie.

- Śpijmy już.

- To dobry pomysł.

- Mam wrażenie, że teraz zdołam zasnąć - rzekła. - Chcę zostawić za sobą ten dzień.

- Amen - zgodził się Louis. O wiele później rzekła sennie:

- Masz rację, Louis... tylko sny i zjawy...

- Jasne - odparł i pocałował ją w ucho. - Śpij już. Miałam wrażenie, jakbym słyszała proroctwo.

Długi czas nie mógł zasnąć i zanim to zrobił, zakrzywio­na kość umierającego, majowego księżyca spojrzała na nie­go przez okno.


43.

Następny dzień był pochmurny, lecz bardzo ciepły i nim Louis zdążył oddać bagaż Ellie i Rachel i wyciągnąć ich bilet z komputera, mocno się spocił. W duchu myślał, że fakt, iż może się czymś zająć, sam w sobie stanowi błogosławieństwo. Czuł jedynie lekki ból, gdy przypomniał sobie, jak ostatnio odprowadzał rodzinę na samolot do Chicago w Święto Dziękczynienia. To był pierwszy i ostatni lot Gage'a.

Ellie wydawała się daleka i nieco nieswoja. Kilka razy tego ranka Louis uniósł wzrok i ujrzał na jej twarzy osobli­wie pytający wyraz.

To tylko kompleks spiskowca, chłopie, upomniał się w duchu.

Kiedy powiedział jej, że lecą do Chicago, najpierw tylko ona z mamusią, i może spędzą tam całe lato, nie odezwała się ani słowem. Jadła dalej swe śniadanie (płatki kakaowe). Po śniadaniu w milczeniu poszła na górę i włożyła sukienkę i buty przygotowane przez Rachel. Zabrała ze sobą na lotni­sko zdjęcie, na którym ciągnęła saneczki Gage'a, i spokojnie usiadła w jednym z plastikowych fotelików w poczekalni na dole, podczas gdy Louis stał w kolejce po bilety, a głośniki wypluwały z siebie informacje o kolejnych startach i lądowa­niach.

Państwo Goldmanowie zjawili się czterdzieści minut przed odlotem. Irwin Goldman był zabójczo elegancki (i mi­mo wysokiej temperatury najwyraźniej zupełnie niespoco­ny) w kaszmirowym płaszczu. Podszedł do stanowiska Avi­su, aby oddać klucze samochodu, podczas gdy Dory usiadła obok Rachel i Ellie.

Louis i Irwin Goldman dołączyli do swych najbliższych w tym samym momencie. Louis obawiał się, że może dojść do powtórki wczorajszej sceny „Mój-synu, mój-synu”, ale oszczędzono mu tego. Goldman zadowolił się słabym uścis­kiem ręki i cichym „cześć”. Szybkie zakłopotane spojrzenie, jakie rzucił swemu zięciowi, potwierdziło graniczące z pew­nością podejrzenie, z jakim Louis obudził się tego ranka: wczoraj wieczorem teść musiał być pijany.

Pojechali na górę ruchomymi schodami i usiedli w sali odpraw. Niewiele rozmawiali. Dory Goldman nerwowo przesuwała palcami po okładce nowej powieści Eriki Jong, lecz nie otworzyła jej. Cały czas z lekkim niepokojem zerka­ła na trzymane przez Ellie zdjęcie.

Louis spytał córeczkę, czy chciałaby pójść z nim do księ­garni i wybrać sobie jakąś lekturę na drogę.

Ellie znów patrzyła na niego dziwnie pytająco. Louisowi nie podobało się to spojrzenie, drażniło go.

- Będziesz grzeczna u babci i dziadka? - spytał.

- Tak - odparła. - Tatusiu, czy złapie mnie woźny? An­dy Pasioca mówi, że w szkole jest woźny, który łapie tych, co opuszczają zajęcia.

- Nie martw się o woźnego - rzekł. - Załatwię wszystko w szkole. Na jesieni bez problemów będziesz mogła zacząć nową klasę.

- Mam nadzieję, że na jesieni wszystko będzie dobrze - mruknęła Ellie. - Nigdy wcześniej nie byłam w klasie, tylko w przedszkolu. Nie wiem, co dzieci robią w klasach. Pewnie zadania domowe.

- Wszystko się ułoży.

- Tatusiu, czy nadal jesteś wkurzony na dziadka? Spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Na miłość boską, czemu sądzisz, że byłem... że nie lu­biłem twojego dziadka, Ellie?

Wzruszyła ramionami, jakby temat ten nieszczególnie ją interesował.

- Kiedy o nim mówisz, prawie zawsze wyglądasz na wkurzonego.

- Ellie, to wulgarne słowo.

- Przepraszam.

I znów posłała mu to dziwne, niesamowite spojrzenie, po czym odeszła, by obejrzeć regały książek dla dzieci - Mercera Meyera i Maurice'a Sendaka, Richarda Scary i Beatrix Potter oraz nieśmiertelnego staruszka, Dr. Seussa. Jak dzieci znajdują te rzeczy? A może po prostu wiedzą? Ile właściwie wie Ellie? Jak to na nią wpływa? Ellie, co kryje się za tą bladą twarzyczką? Wkurzony na niego, Chryste.

- Mogłabym dostać te, tatusiu? - Podała mu Dr. Seussa i książkę, której Louis nie widział na oczy od czasów swego dzieciństwa - historię o małym, czarnym Sambo i o tym, jak pewnego pięknego dnia tygrysy ukradły mu ubranie.

Boże, sądziłem, że wszyscy już dawno zapomnieli o tej książce, pomyślał z rozbawieniem Louis.

- Oczywiście - odparł i odstali krótką kolejkę do kasy. - Twój dziadek i ja bardzo się lubimy - rzekł i znów wspo­mniał historyjkę matki o tym, że kiedy kobieta naprawdę chce mieć dziecko, po prostu je znajduje. Pamiętał własne niemądre przyrzeczenia, złożone samemu sobie, że nigdy nie okłamie swoich dzieci. Przez ostatnich kilka dni stał się cał­kiem obiecującym kłamcą, ale wolał teraz o tym nie myśleć.

- Aha - powiedziała i umilkła.

Cisza grała Louisowi na nerwach.

- Myślisz, że dobrze się będziesz bawić w Chicago? - spytał, by przerwać milczenie.

- Nie.

- Nie? Czemu nie?

Uniosła głowę i spojrzała na niego. Jej oczy miały niesa­mowity wyraz.

- Boję się.

Położył dłoń na jej głowie.

- Boisz się, kochanie? Czego? Chyba nie samolotu, prawda?

- Nie - rzekła. - Nie wiem, czego się boję. Tatusiu, śni­ło mi się, że byliśmy na pogrzebie Gage'a i ten człowiek kie­rujący pogrzebem otworzył trumnę, a ona była pusta. A po­tem śniło mi się, że wróciłam do domu i zajrzałam do łóżeczka Gage'a. Ono także było puste, ale leżało w nim du­żo ziemi.

Łazarzu, powstań!

I wtedy, po raz pierwszy od miesięcy, świadomie przy­pomniał sobie sen, który nawiedził go po śmierci Pascowa - sen i przebudzenie oraz odkrycie, że ma brudne nogi, a sto­py łóżka pokrywają jodłowe szpilki i błoto.

Nagle uniosły mu się włosy na karku.

- To tylko sny - powiedział do Ellie. Wydawało mu się, że jego głos zabrzmiał zupełnie normalnie. - Wkrótce miną.

- Chciałabym, żebyś z nami poleciał - odparła. - Albo żebyśmy my zostały tutaj.

Możemy zostać, tatusiu? Proszę. Nie chcę jechać do dziadka i babci. Chcę wrócić do szkoły. Zgoda?

- To tylko kilka dni - powiedział. - Mam... - przełknął ślinę - mam tu kilka spraw do załatwienia, a potem dołączę do was. Razem ustalimy, co dalej.

Spodziewał się dyskusji, może nawet typowego dla Ellie ataku wściekłości. Ucieszyłby go, jako coś znajomego, w od­różnieniu od tego spojrzenia. Odpowiedziała mu jednak tyl­ko niepokojąca cisza, która zdawała się niezmiernie głęboka. Mógł spytać jeszcze o coś, ale odkrył, że nie śmie. I tak po­wiedziała mu więcej, niż chciał usłyszeć.

Wkrótce po tym, jak wrócili z Ellie na górę, wywołano ich lot. Cała czwórka wyjęła karty pokładowe i ustawiła się w kolejce. Louis uściskał żonę i ucałował ją mocno. Rachel na moment przywarła do niego, a potem wypuściła, by mógł podnieść Ellie i cmoknąć ją w policzek.

Ellie przyglądała mu się poważnie nieprzeniknionymi oczami.

- Masz takie zimne wargi - powiedziała. - Czemu, ta­tusiu?

- Nie wiem - odparł, bardziej niespokojny niż kiedykol­wiek. Postawił ją pośpiesznie. - Sprawuj się dobrze, laleczko.

- Nie chcę jechać - powtórzyła tak cicho, że jedynie Louis usłyszał ją pośród krzątaniny i harmidru głosów in­nych pasażerów. - I nie chcę, żeby mamusia jechała.

- Daj spokój, Ellie - rzekł Louis - wszystko będzie dobrze.

- Ze mną owszem - odparła. - Ale co z tobą? Tatusiu, co z tobą?

Kolejka zaczęła się przesuwać. Ludzie przechodzili przez bramkę do 727. Rachel pociągnęła Ellie za rękę i przez mo­ment dziewczynka stawiła opór, zatrzymując kolejkę. Wpa­trywała się w ojca i Louis przypomniał sobie jej poprzednią niecierpliwość, krzyki: Chodźmy już, chodźmy-chodźmy­-chodźmy!

- Tatusiu?

- Idź już, Ellie, proszę.

Rachel spojrzała na córeczkę i po raz pierwszy dostrze­gła jej mroczny, niezwykły wyraz twarzy.

- Ellie? - spytała zaskoczona i - jak wydało się Louisowi - nieco przestraszona. - Wszystkich zatrzymujesz, złotko.

Wargi Ellie zadrżały i zbielały. Pozwoliła przeprowadzić się przez bramkę i jeszcze raz obejrzała się na niego. Na jej twarzy ujrzał czyste przerażenie. Uniósł dłoń z udawaną we­sołością.

Ellie nie pomachała mu w odpowiedzi.


44.

Gdy Louis opuścił budynek terminalu BIA, zdawało się, że na umysł opadła mu lodowata zasłona i zrozumiał, że za­mierza to zrobić. Jego mózg, dostatecznie bystry - dzięki niemu mógł pokonać kolejne etapy akademii medycznej, utrzymując się jedynie ze stypendium i z tego, co jego żona zdoła zarobić, podając klientom kawę i pączka od piątej do jedenastej rano sześć dni w tygodniu - rozważył problem i rozbił go na części składowe, jakby chodziło o kolejny eg­zamin - największy, do jakiego kiedykolwiek przystąpił. I zamierzał zdać go na pięć z plusem, sto procent punktów.

Pojechał do Brewer, małego miasteczka po drugiej stro­nie rzeki Penobscot. Zaparkował na ulicy naprzeciw sklepu z narzędziami Watsona.

- Słucham pana? - spytał sprzedawca.

- Poproszę dużą latarkę - odparł Louis. - Jedną z tych kwadratowych. I coś, czym mógłbym ją osłonić.

Sprzedawca był drobnym, szczupłym człowieczkiem o wysokim czole i bystrych oczach. Uśmiechnął się, ale uśmiech ten nie był specjalnie przyjemny.

- Wybierasz się pan na polowanie?

- Słucham?

- Zamierzasz pan oślepić i ustrzelić kilka saren?

- Ależ nie - odparł Louis bez uśmiechu. - Nie mam po­zwolenia.

Sprzedawca zamrugał, po czym postanowił odpowie­dzieć śmiechem.

- Innymi słowy, mam pilnować własnych spraw. Posłu­chaj pan, nie da się osłonić tak dużej latarki, ale możesz pan wziąć kawałek filcu i wyciąć w środku dziurę, będzie świeci­ła jak kieszonkowa.

- Brzmi nieźle - powiedział Louis. - Dziękuję.

- Ależ proszę. Coś jeszcze?

- O tak - odparł Louis. - Potrzebny mi kilof, szpadel i łopata. Krótki szpadel, długa łopata. Kawałek mocnej liny, dwa metry długości, para roboczych rękawic, kawał brezen­tu, dwa na dwa metry.

- Mamy to wszystko - powiedział sprzedawca.

- Muszę wykopać szambo - wyjaśnił Louis. - Wygląda na to, że umieściliśmy je niezgodnie z przepisami sanitarny­mi, a moi sąsiedzi są bardzo wścibscy. Nie wiem, czy osło­nięcie światła coś da, ale uznałem, że nie zawadzi spróbo­wać. Mogą mi wlepić wysoką grzywnę.

- Oho - mruknął sprzedawca. - Lepiej niech pan jesz­cze kupi klamerkę do bielizny i zatka sobie nos.

Louis zaśmiał się obowiązkowo. Jego zakupy kosztowa­ły w sumie pięćdziesiąt osiem dolarów i sześćdziesiąt cen­tów. Zapłacił gotówką.

Honda miała oszklony tył i Louis obawiał się powrotu do Ludlow z kilofem, szpadlem i łopatą. Jud Crandall miał bystre oczy. Jego umysł też pracował bardzo sprawnie. Na­tychmiast połapałby się, co się dzieje.

Nagle przyszło mu do głowy, że przecież nie ma w ogóle powodu wracać do Ludlow. Ponownie pokonał most Chamberlaina i znalazł się w Bangor, gdzie zameldował się w motelu Howarda Johnsona na Odlin Road. Znów blisko lotniska, znów blisko cmentarza Pleasantview, gdzie pocho­wano jego syna. W recepcji podał nazwisko Dee Dee Ra­mone i zapłacił za pokój gotówką.

Próbował się zdrzemnąć, uznawszy rozsądnie, że dobrze byłoby wypocząć przed jutrzejszym rankiem. By zacytować starą, wiktoriańską powieść, tej nocy czekała go szalona praca - dość pracy, by starczyło jej na całe życie.

Lecz jego mózg po prostu nie chciał się wyłączyć.

Leżał na anonimowym hotelowym łóżku, pod banalnym hotelowym obrazkiem przedstawiającym malownicze łodzie w doku obok malowniczego wybrzeża, w malowniczym por­cie w Nowej Anglii. Zdjął tylko buty. Portfel, monety i klu­cze leżały obok na nocnym stoliku. Ręce splótł za głową. Nadal nie opuszczało go uczucie chłodu. Czuł się całkowicie oderwany od swej rodziny, od miejsc, które stały się tak zna­jome, nawet od pracy. To mógł być jakikolwiek motel HoJo na świecie - w San Diego, Dulluth, Bangkoku, Charlotte Amalie. Znajdował się nigdzie. Od czasu do czasu uderzała go zdumiewająca myśl: zanim znów ujrzy znajome miejsca i twarze, zobaczy swojego syna.

W myślach wciąż powtarzał kolejne etapy planu, przy­glądał się im ze wszystkich stron, badał je, szperał w poszu­kiwaniu słabych punktów. Miał wrażenie, iż wędruje po wąs­kiej kładce ponad otchłanią szaleństwa. Otaczał go obłęd, trzepocząc cicho skrzydłami sowy, nocnego łowcy o wiel­kich, złotych oczach: zmierzał wprost ku szaleństwu.

W jego głowie zadźwięczał sennym echem głos Toma Rusha: „Śmierci, masz lepkie ręce... wciąż jeszcze czuję je... przyszłaś po moją matkę... czy weźmiesz także mnie?”.

Obłęd. Obłęd wszędzie wokół, tak blisko. Polował na niego.

Louis wędrował po kładce rozumu, przyglądał się swoim planom.

Tej nocy około jedenastej rozkopie grób syna, użyje sznura, by podnieść wieko grobu, wyjmie ciało z trumny, w której dotąd spoczywało, zawinie Gage'a w odcięty ka­wałek brezentu i schowa go do bagażnika hondy. Następ­nie włoży trumnę na miejsce i zasypie grób. Pojedzie do Ludlow, wyjmie ciało Gage'a z bagażnika.. i wybierze się na przechadzkę. O tak, wybierze się na przechadzkę.

Jeśli Gage powróci, ścieżka rozumu może pójść w jed­nym z dwóch kierunków.

W pierwszym Louis ujrzał Gage'a powracającego jako Gage, może oszołomionego, nieco powolnego, nawet niedo­rozwiniętego (tylko w najgłębszych zakamarkach umysłu Louis pozwalał sobie na słabą nadzieję, że Gage powróci taki, jaki był wcześniej - ale z pewnością to przecież możliwe, prawda?), lecz wciąż będzie jego synem, synem Rachel, bratem Ellie.

Na drugiej ścieżce ujrzał wynurzającego się z lasu za do­mem potwora. Uwierzył już w tak wiele, że jego umysł nie protestował przeciw samemu pomysłowi istnienia potwo­rów, a nawet demonów, bezcielesnych złowrogich istot z in­nego świata, zdolnych opętać ożywione ciało, z którego umknęła pierwotna dusza.

Tak czy inaczej będą sami z synem, a wtedy...

Postawię diagnozę.

Tak - to właśnie zrobi. Postawi diagnozę nie tylko ciała, ale i ducha.

Uwzględnię możliwy wstrząs po wypadku, który Gage mo­że pamiętać lub nie. Pamiętając o Churchu, będę spodziewał się niedorozwoju, może łagodnego, może poważnego. Na pod­stawie moich obserwacji z pierwszych dwudziestu czterech czy nawet siedemdziesięciu godzin osądzę, czy da się na nowo wprowadzić Gage'a do naszej rodziny. A jeśli upośledzenie okaże się zbyt wielkie - bądź powróci jak Timmy Baterman, jako zła istota - zabiję go.

W tym momencie odkrył, że posunął się jeszcze dalej owymi dwiema ścieżkami.

Jako lekarz uważał, że z łatwością zdoła zabić Gage'a, jeśli ten stanie się tylko powłoką, zawierającą obcą istotę. Nie pozwoli oszołomić się błaganiami i złorzeczeniami. Za­bije go, tak jak zabiłby szczura przenoszącego dżumę. Nie potrzeba tu żadnych melodramatów. Rozpuszczona piguł­ka, może dwie lub trzy. W razie konieczności - zastrzyk. W torbie miał morfinę. Następnej nocy przywiezie bezdusz­ną powłokę na cmentarz Pleasantview, wierząc, że raz jesz­cze dopisze mu szczęście (Nie wiesz nawet, czy dopisze ci za pierwszym razem, upomniał się w duchu). Rozważył też łat­wiejsze i bezpieczniejsze rozwiązanie: pogrzebanie Gage'a na Cmętarzu Zwieżąt, ale nie chciał, by jego syn tam leżał. Istniało wiele powodów. Jakieś dziecko, które za piętnaście­-dwadzieścia lat będzie grzebało swoje zwierzątko, może przypadkiem natknąć się na szczątki - to jedno. Lecz naj­ważniejszy powód był dużo prostszy. Cmętarz Zwieżąt mógłby okazać się... zbyt blisko.

Po pogrzebaniu zwłok poleci do Chicago i dołączy do rodziny. Rachel ani Ellie nie będą musiały nic wiedzieć o nie­udanym eksperymencie.

A potem spojrzał w głąb drugiej ścieżki, ścieżki, o której marzył z całą nadzieją i miłością, jaką żywił do synka: gdy minie okres badań, wraz z Gage'em opuszczą dom. Wyjadą w nocy. Weźmie ze sobą dokumenty i nigdy już nie wróci do Ludlow. Razem z Gage'em zameldują się w motelu - mo­że nawet w tym samym, w którym leżał teraz.

Następnego ranka zlikwiduje wszystkie konta i zamieni ich zawartość na gotówkę i czeki podróżne American Express (nie opuszczaj bez nich domu wraz ze swym wskrzeszonym synem, pomyślał i zachichotał). Polecą gdzieś z Gage'em - najpewniej na Florydę. Stamtąd zadzwoni do Rachel. Powie jej, gdzie jest, i każe, by zabrała Ellie i złapała samolot, nie mówiąc matce i ojcu, dokąd leci. Louis wierzył, że zdoła ją do tego przekonać. Nie zadawaj żadnych pytań, Rachel. Po prostu przyjedź. Przyjedź, w tej chwili.


Date: 2015-12-17; view: 597


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 27 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 29 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)