Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 27 page

Spóźnił się po odbiór pizzy i choć czekała na niego na piecu, zdążyła już niemal całkiem wystygnąć i przesiąknąć tłuszczem. Smakowała mniej więcej jak gotowana glina. Lou­is zjadł jeden kawałek, a potem, w drodze powrotnej do Ludlow, wyrzucił resztę przez okno samochodu wraz z pu­dełkiem. Zazwyczaj nie lubił śmiecić, nie chciał jednak, by Rachel ujrzała w koszu niezjedzoną pizzę. Mogłaby wów­czas uznać, że to nie posiłek sprowadził go tego wieczoru do Bangor.

Teraz Louis zaczynał myśleć o czasie i warunkach.

Czas. Czas mógł mieć ogromne, wręcz kluczowe znacze­nie. Timmy Baterman nie żył już dość długo, nim ojciec zdołał zanieść jego ciało na cmentarzysko Micmaców. Timmy został zastrzelony piętnastego... Pogrzebano go, nie dam gło­wy, ale chyba dwudziestego drugiego lipca. Cztery czy pięć dni później Marjorie Washburn... ujrzała Timmy'ego idącego drogą.

W porządku. Powiedzmy, że Bill Baterman zrobił to cztery dni po pierwszym pogrzebie syna... Nie. Jeśli miał popełnić błąd, to lepiej zachować nadmierną ostrożność. Po­wiedzmy, trzy dni. Przyjmijmy, że Timmy Baterman powstał z martwych dwudziestego piątego lipca. To oznaczało dzie­sięć dni pomiędzy śmiercią chłopca a jego powrotem. I to wedle bardzo ostrożnych szacunków. Równie dobrze mo­gło minąć nawet dwanaście dni. Dla Gage'a na razie upłynę­ły cztery. Stracił już nieco czasu. Jednak wciąż mógł wyprze­dzić o połowę Billa Batermana. Jeśli...

Jeśli zdoła osiągnąć warunki podobne do tych, które umożliwiły wskrzeszenie Churcha. Bo Church zginął prze­cież w najlepszym możliwym momencie, nieprawdaż? Kiedy Church wpadł pod ciężarówkę, jego rodzina była w Chica­go. Nikt o niczym nie wiedział. Poza nim samym i Judem.

Jego rodzina była w Chicago.

W umyśle Louisa ostatni kawałek układanki z cichym szczękiem zaskoczył na miejsce.

- Chcesz, żebyśmy co zrobiły? - spytała Rachel, patrząc na niego ze zdumieniem.

Była za kwadrans dziesiąta. Ellie poszła już do łóżka. Rachel, sprzątnąwszy pozostałości stypy (słowo to kryło w sobie wewnętrzną sprzeczność, połączenie smutku i zaba­wy, lecz nie istniało inne określenie na to, co robili owego popołudnia), zażyła jeszcze jedno valium i od jego powrotu z Bangor sprawiała wrażenie oszołomionej i wyciszonej... ale to do niej dotarto.



- Żebyś wróciła do Chicago z matką i ojcem - powtórzył cierpliwie Louis. - Odlatują jutro. Jeśli natychmiast zadzwo­nisz do nich i do Delty, może zdołasz dostać bilety na ten sam samolot.

- Louis, oszalałeś? Po twojej bójce z ojcem...

Louis odkrył, że przemawia szybko, zręcznie i gładko, co było u niego zupełnie niezwykłe. Poczuł tanie podniece­nie, jak zawodnik, który nagle chwycił piłkę i zdołał przebiec aż za linię końcową, przemykając się pomiędzy stoperami drużyny przeciwnej z łatwością, trafiającą się raz w życiu. Nigdy nie umiał dobrze kłamać i nie zaplanował szczegóło­wo tej rozmowy. Teraz jednak z jego ust wylewał się gładki strumień prawdopodobnych kłamstewek, półprawd i prze­konujących argumentów.

- Nasza bójka to jeden z powodów, dla których chcę, abyście z nimi pojechały. Czas, abyśmy zaleczyli tę ranę, Rachel. Wiedziałem to... czułem... wtedy w sali pogrzebowej. Kiedy zaczęła się bójka, próbowałem się pogodzić.

- Ale ten wyjazd... Nie sądzę, żeby był to dobry pomysł, Louis. Potrzebujemy ciebie, a ty potrzebujesz nas. - Z po­wątpiewaniem zmierzyła go wzrokiem. - Przynajmniej taką mam nadzieję. Żadne z nas nie ma dość sił, by...

- Nie ma dość sił, by tu zostać - powiedział z naciskiem Louis. Miał wrażenie, jakby ogarniała go gorączka. - Cieszę się, że mnie potrzebujesz. Ja także potrzebuję ciebie i Ellie. Ale w tej chwili ten dom to dla ciebie najgorsze miejsce na świecie. Gage jest tu wszędzie, w każdym kącie. Dla ciebie i dla mnie jest to dość okropne, ale myślę, że jeszcze gorzej znosi to Ellie.

Dostrzegł w jej oczach błysk bólu i zrozumiał, że do niej dotarł. Część jego umysłu czuła wstyd z powodu tego tanie­go zwycięstwa. We wszystkich podręcznikach traktujących o śmierci pisano, że pierwszy impuls nakazuje pogrążonym w żałobie członkom rodziny wyjechać z miejsca, w którym się to stało... i że poddanie się temu impulsowi może być najgorszym możliwym rozwiązaniem, bo pozwala na wąt­pliwy luksus niepogodzenia się z nową rzeczywistością. Książki twierdziły, że najlepiej jest zostać na miejscu, zwal­czać ból na jego terenie, póki w końcu nie zamieni się we wspomnienia. Lecz Louis nie odważyłby się przeprowadzić swego doświadczenia w obecności rodziny. Musiał się ich pozbyć. Przynajmniej na jakiś czas.

- Wiem - powiedziała. - Tylko że to... po prostu dopa­da cię w każdej chwili. Kiedy byłeś w Bangor, przesunęłam kanapę - sądziłam, że jeśli poodkurzam, przestanę myśleć... o różnych rzeczach - i znalazłam pod nią cztery matchboxy Gage'a... jakby czekały tam na jego powrót... żeby, no wiesz, pobawił się nimi. - Jej głos, już i tak drżący, teraz się załamał. Po policzkach popłynęły łzy. - I wtedy zażyłam dru­gie valium, bo znów zaczęłam płakać, tak jak teraz. Cóż to za tani pieprzony melodramat... Przytul mnie, Lou. Przytul.

Przytulił ją zatem, i to mocno. Czuł się jednak jak intruz. Jego umysł szukał sposobów, jak wykorzystać jej łzy dla sie­bie. Miły z ciebie facet, nie ma co. „Hey-ho, let's go”.

- Ile to będzie trwało? Czy kiedykolwiek się skończy? Gdybyśmy tylko mogli odzyskać go z powrotem, Louis. Przysięgam, że lepiej bym go pilnowała. Nigdy by do tego nie doszło. A fakt, że kierowca jechał za szybko, nie zwalnia mnie - nas - od odpowiedzialności. Nie wiedziałam, że ist­nieje taki ból, taka jest prawda, wciąż przychodzi i przycho­dzi, i tak bardzo boli, Louis, nie można od niego odpocząć, nawet kiedy śpisz, bo gdy zasypiam, śnię o tym raz po raz, widzę, jak biegnie w stronę drogi...

i krzyczę na niego...

- Ciiii - szepnął. - Ciiii, Rachel. Uniosła ku niemu opuchniętą twarz.

- Nie był nawet niegrzeczny, Louis. Traktował to jak za­bawę... ciężarówka zjawiła się w najgorszym momencie... a Missy Dandridge zadzwoniła, kiedy wciąż jeszcze płaka­łam i powiedziała, że przeczytała w „American” z Ellsworth, że kierowca próbował się zabić.

- Co?

- Próbował powiesić się w garażu. Jest w szoku i głębo­kiej depresji, tak przynajmniej pisali w gazecie...

- Cholerna szkoda, że mu się nie udało! - rzucił wściekle Louis, lecz w jego własnych uszach głos zabrzmiał odległe. Poczuł nagły dreszcz. To miejsce ma moc, Louis... kiedyś osiągnęła swą pełnię i boję się, że pełnia znów nadchodzi. - Mój syn nie żyje, a on wyszedł za kaucją tysiąca dolarów i będzie miał depresję i skłonności samobójcze, póki jakiś sędzia nie odbierze mu prawa jazdy na dziewięćdziesiąt dni i nie ukarze śmieszną grzywną.

- Missy mówi, że jego żona zabrała dzieci i odeszła - po­wiedziała tępo Rachel. - Nie przeczytała tego w gazecie, lecz usłyszała od kogoś, kto zna kogoś w Ellsworth. Nie był pi­jany. Nie zażywał narkotyków. Nigdy wcześniej nie prze­kraczał prędkości. Mówił, że kiedy dotarł do Ludlow, coś kazało mu nacisnąć gaz do dechy. Twierdzi, że nie wie dla­czego. I tak to się kręci.

Coś kazało mu nacisnąć gaz do dechy. To miejsce ma moc...

Louis odrzucił od siebie te myśli. Łagodnie ścisnął rękę żony.

- Zadzwoń do matki i ojca. Zrób to teraz. Nie ma po­trzeby, byście spędziły z Ellie w tym domu jeszcze jeden dzień. Ani jednego dnia więcej.

- Nie bez ciebie - odparta. - Louis, chcę... zależy mi, że­byśmy byli razem.

- Pojadę za wami za trzy, najwyżej cztery dni. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za czterdzieści osiem godzin Rachel i Ellie wrócą. - Muszę znaleźć kogoś, kto zastąpi mnie na uczelni, przynajmniej na jakiś czas. Mam jeszcze zwol­nienie, a wkrótce zaczynają się wakacje, ale nie chcę zos­tawić Surrendry samego. Jud może pilnować domu pod­czas naszej nieobecności, lecz chciałbym odciąć prąd i prze­chować nasze zapasy gdzieś w zamrażarce. Może u Dandridge'ów.

- Szkoła Ellie...

- Do diabła z nią. Za trzy tygodnie i tak się kończy. Bio­rąc pod uwagę okoliczności, myślę, że zrozumieją i pozwo­lą jej skończyć wcześniej. Wszystko się ułoży...

- Louis? Urwał. - Co?

- Co ty ukrywasz?

- Ukrywam? - Spojrzał na nią otwarcie, szczerze. - Nie wiem, o czym mówisz.

- Naprawdę?

- Nie, nie wiem.

- Nieważne. Zaraz do nich zadzwonię... jeśli naprawdę tego chcesz.

- Tak - odparł i słowo to zadźwięczało stalowym echem w jego umyśle.

- Może tak będzie najlepiej... dla Ellie. - Popatrzyła na niego zaczerwienionymi od płaczu oczami, wciąż jeszcze lek­ko zamglonymi po valium. - Wyglądasz, jakbyś miał go­rączkę, Louis. Jakbyś czym się zaraził.

Zanim Louis zdążył odpowiedzieć, podeszła do telefonu i wykręciła numer motelu, w którym zatrzymali się jej ro­dzice.

Goldmanów niezwykle uradowała propozycja Rachel. Przyjęli ją z pełnym entuzjazmem. Znacznie mniej zachwyci­ła ich wiadomość, iż Louis dołączy do nich za trzy-cztery dni. Lecz oczywiście w ostatecznym rozrachunku nie będą musieli się tym przejmować. Louis nie miał najmniejszego zamiaru lecieć do Chicago. Przypuszczał, że jeśli coś może przeszkodzić mu w jego zamiarach, to problem z tak póź­nym dokonaniem rezerwacji, ale tu także dopisało mu szczę­ście. Delta wciąż jeszcze miała bilety na lot z Bangor do Cin­cinnati. Szybkie pytanie ujawniło dwie odwołane rezerwacje na samolot z Cincinnati do Chicago. Oznaczało to, iż Rachel i Ellie będą mogły podróżować z Goldmanami tylko do Cincinnati; do Chicago dotrą w niecałą godzinę po nich.

Zupełnie jak czary, pomyślał Louis, odwieszając słu­chawkę, i głos Juda w jego głowie odpowiedział natych­miast: Kiedyś osiągnęła swą pełnię i boję się...

Och, spierdalaj - odpowiedział brutalnie, zwracając się do głosu Juda. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy nauczy­łem się akceptować wiele dziwnych rzeczy, mój poczciwy, stary przyjacielu - gdybyś powiedział mi kiedyś choćby poło­wę z nich, mój umysł chyba załamałby się pod ciężarem, ale czy mam uwierzyć, że nawiedzony skrawek ziemi potrafi wpływać na rezerwację biletów lotniczych? Nie sądzę.

- Muszę się spakować - oznajmiła Rachel. Popatrzyła na informację o lotach, które Louis zanotował na kartce obok telefonu.

- Weź tylko jedną dużą walizkę - powiedział. Spojrzała na niego zaskoczona, szeroko otwierając oczy.

- Dla nas obu? Louis, żartujesz?

- W porządku, zabierz jeszcze do tego dwie torby, ale nie męcz się pakowaniem kompletnych strojów na następne trzy tygodnie - rzekł, myśląc: Zwłaszcza że niedługo możesz wrócić do Ludlow. - Weź tyle, żeby starczyło na tydzień, góra dziesięć dni. Masz książeczkę czekową i karty kredyto­we. Kup wszystko, czego będziecie potrzebowały.

- Ale nie stać nas na... - zaczęła powątpiewająco. Te­raz wątpiła we wszystko. Ustępliwa, łatwo poddawała się sugestiom. Przypomniał sobie jej chłodną, oderwaną uwagę o winnebago, którego kiedyś mgliście planował kupić.

- Mamy pieniądze - uciął.

- No cóż, przypuszczam, że w razie potrzeby możemy wykorzystać fundusz Gage'a na studia, choć trzeba kilku dni, by zamknąć rachunek, a potem tygodnia, żeby zrealizo­wać czek.

Jej twarz znów zaczęła krzywić się i rozpływać, Louis ob­jął żonę. Ona ma rację; to cały czas boli, nigdy nie ustępuje.

- Rachel, przestań - szepnął. - Nie płacz. Ale oczywiście zapłakała - musiała.

Kiedy była na górze i pakowała rzeczy, zadzwonił tele­fon. Louis rzucił się ku niemu, myśląc, że to pewnie ktoś z biura Delty z wiadomością, że popełniono błąd i nie da się załatwić rezerwacji. Powinienem byt wiedzieć, że wszystko idzie zbyt łatwo.

Ale to nie było biuro Delty, tylko Irwin Goldman.

- Zaraz zawołam Rachel - oznajmił Louis.

- Nie. - Długą chwilę w słuchawce panowała cisza. Pew­nie siedzi tam i próbuje zdecydować, jakimi wyzwiskami ob­rzucić mnie najpierw.

Gdy Goldman znów się odezwał, w jego głosie brzmiało napięcie. Wyglądało to, jakby wyrzucał z siebie słowa, zma­gając się z potężnym oporem wewnętrznym.

- To z tobą chcę porozmawiać. Dory chciała, żebym za­dzwonił i przeprosił za moje... za moje zachowanie. Chy­ba... Louis, chyba ja też chcę ciebie przeprosić.

Ależ Irwin! Jakież to miłe z twojej strony! Mój Boże, z wrażenia zsikałem się w gacie!

- Nie musisz przepraszać - odparł Louis. Jego głos brzmiał sucho i mechanicznie.

- To, co zrobiłem, było niewybaczalne - oznajmił Gold­man. Teraz nie wyrzucał z siebie słów, raczej je wypluwał. - Twoja propozycja, by Rachel i Ellie przyjechały do nas, sprawiła, że ujrzałem, jak bardzo jesteś wielkoduszny... a ja mały.

W tych słowach kryło się coś znajomego, coś niezwykłe znajomego...

I wtedy Louis zrozumiał; jego usta ściągnęły się w na­głym grymasie, jakby ugryzł właśnie świeżą soczystą cytry­nę. Rachel zwykle mawiała pokornie - całkowicie odrucho­wo i nieświadomie, tego był pewien - „Louis, przepraszam, że byłam taką suką”, po tym, jak jej sucze zachowanie zała­twiało już coś, czego naprawdę pragnęła. Oto ten sam głos, pozbawiony wesołości i energii Rachel, lecz mimo wszystko ten sam, mówiący: „Przykro mi, że byłem takim sukinsy­nem, Louis”.

Stary człowiek odzyskiwał córkę i wnuczkę. Uciekały z Maine do domu, do taty. Dzięki Delcie i United wracały tam, gdzie ich miejsce, tam gdzie chciał je widzieć Irwin Goldman. Teraz mógł sobie pozwolić na wielkoduszność. Z punktu widzenia starego Irwina, zwyciężył. Zapomnijmy więc, że cię uderzyłem nad ciałem twojego martwego syna, Lou­is, i że kopnąłem cię, kiedy leżałeś na ziemi, i że zrzuciłem trumnę z kozłów tak, że otworzyła się, byś mógł zobaczyć - al­bo przynajmniej tak ci się zdawało - po raz ostatni rękę swo­jego dziecka. Zapomnijmy o tym wszystkim. Przeszłość to przeszłość.

Może to zabrzmi strasznie, Irwin, ty stary pryku, ale ży­czyłbym ci, żebyś w tej sekundzie padł trupem, gdyby nie prze­szkodziło mi to w mych planach.

- Już w porządku, panie Goldman - rzekł spokojnie. - To był... cóż, pełen emocji dzień dla nas wszystkich.

- To nie było w porządku - upierał się Goldman i Louis pojął - choć wcale tego nie pragnął - że tamten nie zachowu­je się dyplomatycznie, nie tylko mówi, że przeprasza za to, iż był takim sukinsynem, teraz kiedy wreszcie wyszło na jego. Jego teść prawie płakał i mówił z powolnym, drżącym napię­ciem. - To był dla nas wszystkich straszliwy dzień. Przeze mnie. Przez głupiego, upartego starca. Zraniłem moją córkę, w chwili gdy najbardziej potrzebowała mojej pomocy... zra­niłem też ciebie, a może i ty potrzebujesz mojej pomocy, Louis. Fakt, że to zrobiłeś... zachowałeś się w ten sposób... po tym, co zrobiłem... sprawia, że czuję się jak śmieć, Louis. I chyba powinienem się tak czuć.

Boże, niech on przestanie, niech przestanie, zanim zacznę na niego krzyczeć i wszystko zrujnuję.

- Rachel pewnie ci wspominała, że mieliśmy jeszcze jed­ną córkę...

- Zeldę - wtrącił Louis. - Tak, mówiła mi o Zeldzie.

- To było trudne - rzekł Goldman roztrzęsionym gło­sem. - Trudne dla nas wszystkich, lecz przede wszystkim chyba dla Rachel, bo Rachel była na miejscu, gdy Zelda umarła. Ale też trudne dla mnie i dla Dory. Dory o mało się nie załamała...

A jak sądzisz, co się działo z Rachel? - chciał krzyknąć Louis. - Myślisz, że dziecko nie może mieć załamania ner­wowego? Minęło dwadzieścia lat, a ona wciąż podskakuje, gdy choćby padnie na nią cień śmierci. A teraz to, ta strasz­na, koszmarna rzecz. To i tak cud, że nie znalazła się w pie­przonym szpitalu, karmiona przez rurkę. Więc nie opowia­daj mi, jakie to było trudne dla ciebie i twojej żony, draniu.

- Odkąd umarła Zelda, my... przypuszczam, że zanadto związaliśmy się z Rachel... zawsze chcieliśmy ją osłaniać... i wynagrodzić jej to. Wynagrodzić problemy, jakie miała z plecami... jeszcze przez wiele lat... wynagrodzić za to, że nas tam nie było.

O tak, stary pryk naprawdę płakał. Czemu musiał się rozpłakać? To utrudniało Louisowi podsycanie płomienia czystej, nieskalanej nienawiści. Utrudniało, lecz nie unie­możliwiało. Z rozmysłem przywołał w pamięci obraz Goldmana, sięgającego do kieszeni smokingu, po pękatą ksią­żeczkę czekową... nagle jednak z tyłu ujrzał Zeldę Goldman, niespokojnego ducha w cuchnącym łóżku, z pobladłą, nie­czystą twarzą, pełną złości i cierpienia, z dłońmi wykrzywio­nymi niczym szpony. Duch Goldmanów. Oz Wiejki i Wsa­niały.

- Proszę - rzekł - proszę, panie Goldman, Irwin, już do­syć. Nie pogarszajmy i tak złej sytuacji, dobrze?

- Wierzę teraz, że jesteś dobrym człowiekiem i że źle cię osądzałem, Louis. Posłuchaj, wiem, co myślisz. Czy jestem aż tak głupi? Nie. Głupi, ale nie aż tak. Myślisz, że mówię to wszystko, bo teraz już mogę. Myślisz: „Ach tak, dostał to, czego pragnął. Kiedyś już próbował mnie kupić”, ale... ale Louis, przysięgam...

- Dosyć - powiedział łagodnie Louis. - Nie mogę... na­prawdę nie mogę znieść ani słowa więcej. - Teraz jego głos także drżał. - W porządku?

- Zgoda - odparł Goldman i westchnął. Louis uznał, że to westchnienie ulgi. - Ale pozwól mi powiedzieć raz jeszcze, że bardzo cię przepraszam. Nie musisz przyjmować moich przeprosin, ale dlatego właśnie zadzwoniłem. Przepraszam cię, Louis.

- Dobrze. - Louis zamknął oczy. Potwornie bolała go głowa. - Dziękuję ci, Irwin. Przyjmuję przeprosiny.

- To ja tobie dziękuję - odrzekł Goldman - i dziękuję za to, że pozwoliłeś im pojechać. Może tego właśnie potrze­bują. Spotkamy się z nimi na lotnisku.

- Świetnie. - Nagle Louisowi przyszedł do głowy pewien pomysł. Był on szalony i w swym szaleństwie niezwykle po­ciągający. Zapomni o przeszłości. Pozwoli Gage'owi leżeć spokojnie w grobie na cmentarzu Pleasantview. Zamiast próbować ponownie otworzyć zatrzaśnięte drzwi, zamknie haczyk i zasuwę i wyrzuci klucz. Zrobi dokładnie to, co powiedział żonie - uporządkuje ich sprawy i złapie samolot do Chicago. Może nawet spędzą tam całe lato, on, żona i znów wesoła córka. Będą chodzić do zoo, planetarium, pływać łódką po jeziorze. Zabierze Ellie na szczyt Sears Tower i po­każe jej Środkowy Zachód, rozciągający się wokół niczym wielka plansza do gry, uśpiona, bogata.

A potem, kiedy nadejdzie połowa sierpnia, wrócą do te­go domu, obecnie tak smutnego i mrocznego, i może stanie się to dla nich nowym początkiem. Może na nowo rozpocz­ną prząść nić swego życia. To, co teraz tkwiło w ich warsz­tacie tkackim, było brudne, spryskane zeschniętą krwią.

Ale czy nie równałoby się to zamordowaniu jego syna? Zabiciu go po raz drugi?

Głos wewnątrz jego głowy próbował przekonać go, że to nieprawda, ale on nie chciał słuchać. Błyskawicznie go wyciszył.

- Irwin, muszę już iść. Chcę dopilnować, by Rachel zabra­ła wszystko, czego potrzebuje, a potem położyć ją do łóżka.

- W porządku. Do widzenia, Louis i...

Jeśli jeszcze raz powtórzy, że jest mu przykro, zacznę krzyczeć.

- Do widzenia, Irwin - odparł i odwiesił słuchawkę.

Gdy wszedł na górę, wszędzie walały się ubrania. Bluzki na łóżkach, staniki przewieszone przez oparcia krzeseł, spodnie na wieszakach zaczepionych o klamki. Pod oknem w karnym szeregu, niczym żołnierze, stały buty. Najwyraź­niej pakowała się wolno, lecz fachowo. Louis widział, że bę­dzie potrzebowała co najmniej trzech, może czterech wali­zek, uznał jednak, że nie ma sensu się o to spierać. Zamiast tego postanowił jej pomóc.

- Louis - powiedziała, gdy zamykali ostatnią walizkę (musiał ją przysiąść, nim Rachel zdołała zatrzasnąć zamki) - jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia?

- Na miłość boską, kochanie, o co ci chodzi?

- Nie wiem o co - odparła spokojnie. - Dlatego pytam.

- Myślisz, że co zrobię? Wymknę się do burdelu, dołą­czę do cyrku, co jeszcze?

- Nie wiem, ale to wszystko wygląda dziwnie. Mam wrażenie, jakbyś próbował się nas pozbyć.

- Rachel, to śmieszne. - Wypowiedział to słowo z gwał­townością, częściowo zrodzoną z bezradności. Nawet w tak trudnych okolicznościach poczuł zawód, iż tak łatwo go przejrzała.

Rachel uśmiechnęła się słabo.

- Nigdy nie byłeś dobrym kłamcą, Lou.

Znów zaczął protestować, ona jednak uciszyła go.

- Ellie śniło się, że umarłeś - powiedziała. - Zeszłej no­cy. Obudziła się z płaczem, a ja poszłam do niej. Spałam z nią dwie, trzy godziny, potem wróciłam do ciebie. Mówi­ła, że w jej śnie siedziałeś przy kuchennym stole i miałeś otwarte oczy, ale wiedziała, że nie żyjesz. Mówiła, że słysza­ła wozy strażackie i czuła woń spalenizny, i powiedziała, że słyszała też krzyk Steve'a Mastertona.

Louis spojrzał na nią wstrząśnięty.

- Rachel - rzekł w końcu - jej brat dopiero co umarł. To zupełnie normalne, że śni jej się, iż inni członkowie rodzi­ny...

- Owszem, sama tak sądziłam, ale sposób, w jaki to opowiadała... wszystkie te szczegóły... miałam wrażenie, jakbym słyszała proroctwo. - Zaśmiała się słabo. - A może trzeba było tam być.

- Możliwe - odparł Louis.

Mimo że przemawiał rozsądnie, czuł, jak na jego ciele występuje gęsia skórka.

Miał wrażenie, że zjeżyły mu się włosy. Miałam wrażenie, jakbym słyszała proroctwo.

- Chodź ze mną do łóżka - poprosiła Rachel. - Valium przestało już działać i nie chcę zażywać więcej, ale boję się. Sama także miałam złe sny...

- Sny? O czym?

- O Zeldzie - odparła z prostotą. - Ostatnich kilka nocy od dnia śmierci Gage'a, kiedy zasypiam, jest tam Zelda. Mó­wi, że przyjdzie po mnie i tym razem mnie dostanie. Że do­staną mnie, ona i Gage, za to, iż pozwoliłam im umrzeć.


Date: 2015-12-17; view: 570


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 26 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 28 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)