Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 24 page

- Czy żadnej z tych darowizn nie zarejestrowano? - spy­tał Louis, mimowolnie zafascynowany.

- Och, nasi dziadkowie byli świetni w rejestrowaniu nadań. - Jud odpalił nowego papierosa od niedopałka stare­go. - Pierwotne nadanie twojej ziemi brzmi mniej więcej tak. - Zamknął oczy i zacytował: - „Od wielkiego, starego klonu stojącego na szczycie wzgórza Quinceberry, aż do strumienia Orrington. Tak przebiega granica z północy na południe”. - Jud uśmiechnął się bez śladu rozbawienia. - Ale wielki sta­ry klon runął w, powiedzmy, tysiąc osiemset osiemdziesią­tym drugim, a do tysiąc dziewięćsetnego zgnił bez śladu. A strumień Orrington rozpłynął się i zamienił w moczary w ciągu dziesięciu lat, pomiędzy końcem Wielkiej Wojny i krachem na giełdzie. Został z tego niezły mętlik. Lecz dla starego Ansona w końcu nie miało to większego znaczenia. Zabił go piorun w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierw­szym, właśnie w miejscu, gdzie jest tamten cmentarz.

Louis przyglądał się Judowi, który sączył piwo.

- To zresztą nieważne. Istnieje wiele miejsc, w których historia własności jest tak poplątana, że nigdy nie da się jej rozwikłać, i zarabiają na niej wyłącznie prawnicy. Nawet Dickens to wiedział. Przypuszczam, że w końcu Indianie od­zyskają swoją ziemię, i tak być powinno. Ale to nie ma zna­czenia, Louis. Przyszedłem tu dzisiaj, by opowiedzieć ci o Timmym Batermanie i jego ojcu.

- Kto to jest Timmy Baterman?

- Timmy Baterman był jednym z dwudziestu chłopców z Ludlow, którzy wyruszyli za morze, by walczyć z Hitlerem. Wyjechał w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. Wrócił w skrzyni przykrytej flagą w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim. Zginął we Włoszech. Jego ojciec, Bill Baterman, ca­łe życie mieszkał w tym mieście. Kiedy dostał telegram, osza­lał z bólu... ale potem natychmiast się uspokoił. Widzisz, on wiedział o cmentarzysku Micmaców. I podjął decyzję.

Dreszcz powrócił. Louis długą chwilę przyglądał się Ju­dowi, próbując odszukać kłamstwo w oczach starca. Nie znalazł go tam, lecz fakt, że historia ta ujrzała światło dzien­ne akurat teraz, wydał mu się podejrzanie nieprzypadkowy.

- Czemu nie powiedziałeś mi o tym tamtego wieczoru? - spytał w końcu. - Po tym, jak... jak zrobiliśmy to z kotem; kiedy spytałem, czy ktokolwiek pogrzebał tam człowieka, odparłeś, że nikt.



- Bo wtedy nie musiałeś tego wiedzieć - odparł Jud. - Teraz musisz.

Louis milczał długą chwilę.

- Czy on był jedyny?

- Jedyny, o którym wiem - odrzekł z powagą Jud. - Je­dyny, który próbował? Wątpię, Louis. Bardzo w to wątpię. Jestem jak kaznodzieja z Eklezjastesa. Nie wierzę, by istnia­ło cokolwiek nowego pod słońcem. Och, czasami zewnętrz­na powłoka rzeczy zmienia się, ale to wszystko. Tego, czego raz próbowano, próbowano wcześniej... jeszcze wcześniej... i wcześniej.

Spuścił wzrok ku swym pokrytym plamami wątrobiany­mi dłoniom. W salonie zegar wybił cicho pół do pierwszej.

- Uznałem, że człowiek twojej profesji przywykł do oglądania objawów i dostrzegania kryjącej się pod nimi cho­roby... Ale postanowiłem porozmawiać z tobą otwarcie, kiedy Mortonson w domu pogrzebowym powiedział mi, że zamówiłeś zwykły murowany grób - nie zamkniętą kryptę.

Louis przez długą chwilę patrzył na Juda, nie odzywa­jąc się ani słowem. Starzec zarumienił się głęboko, lecz nie odwrócił wzroku. W końcu Louis powiedział:

- Wygląda na to, że trochę powęszyłeś, Jud. Przykro mi.

- Nie pytałem, co kupiłeś.

- Może nie od razu.

Jud jednak nie odpowiedział, a choć jego rumieniec stał się jeszcze głębszy - twarz zaczynała przypominać dojrzałą śliwkę - oczy ani drgnęły.

Wreszcie Louis westchnął. Czuł się niewiarygodnie zmę­czony.

- Niech to szlag! Nic mnie to nie obchodzi. Może nawet masz rację. Może o tym myślałem. Jeśli nawet zadziałałem instynktownie, nie zastanawiałem się, co zamawiam. Myśla­łem o Gage'u.

- Wiem, że myślałeś o Gage'u. Ale znałeś różnicę. Twój wuj był przedsiębiorcą pogrzebowym.

Owszem, znał różnicę. Zamknięta krypta była potężną konstrukcją, która miała przetrwać bardzo, bardzo długo. Do prostokątnej formy wzmocnionej stalowymi prętami wlewano beton, a potem, po zakończeniu pogrzebu, dźwig opuszczał na nią lekko zaokrąglone betonowe wieko, następnie przymocowywane zaprawą przypominającą cement, którego drogowcy używają do wypełniania dziur w auto­stradzie. Wuj Carl powiedział kiedyś Louisowi, że owa za­prawa - nazwana Everlock - po jakimś czasie pod ciężarem wieka staje się praktycznie nie do rozerwania.

Wujek Carl, który lubił gadać jak każdy (przynajmniej kiedy przebywał wśród swoich, a Louis, który przez jakiś czas pracował z nim latem, podpadał pod kategorię pomoc­nika grabarza), opowiedział siostrzeńcowi o ekshumacji na­kazanej kiedyś przez biuro prokuratora okręgu Cook. Wuj Carl udał się do Groveland, by ją nadzorować. „Ekshuma­cje bywają trudne - rzekł. - Ludzie, którzy znają je wyłącz­nie z horrorów z Borisem Karloffem w roli potwora Fran­kensteina i Dwightem Frye jako Igorem, nie mają pojęcia, jak wyglądają naprawdę. Otwarcie krypty nie jest zadaniem dla dwóch ludzi z kilofami i szpadlami - chyba że mogą spędzić na tej pracy około sześciu tygodni”. Ta szczególna ekshumacja poszła dobrze... z początku. Otwarto grób, dźwig pochwycił wieko krypty. Tyle że wieko nie otwarło się jak powinno. Zamiast tego z ziemi zaczęła wynurzać się cała krypta. Jej betonowe ściany były już nieco mokre i od­barwione. Wujek Carl krzyknął do operatora dźwigu, by puścił. Chciał wrócić do domu pogrzebowego i znaleźć jakiś środek, który osłabiłby zaprawę. Operator dźwigu albo go nie usłyszał, albo też nie chciał przerwać zabawy, jak dzie­ciak bawiący się dźwigiem-zabawką i tanimi nagrodami na kiermaszu. Wujek Carl powiedział, że przeklęty głupiec do­stał za swoje. Krypta w trzech czwartych wynurzyła się z ziemi - wraz z pomocnikiem słyszeli wodę ściekającą z be­tonu do grobu (w Chicago przez ostatni tydzień mocno pa­dało), gdy dźwig po prostu się przewrócił i runął w głąb do­łu. Operator wpadł na przednią szybę i złamał sobie nos. Cała ta zabawa kosztowała okręg Cook około dwóch, trzech tysięcy dolarów ponad zwykłą cenę podobnych przedsięwzięć. Dla wuja Carla prawdziwą pointę historii stanowił fakt, że sześć lat później operator został wybrany na przewodniczącego Związku Zawodowego Kierowców Ciężarówek w Chicago.

Groby murowane były znacznie prostsze. Składały się ze zwykłej betonowej formy, otwartej u góry. Wkopywano ją w grób rankiem przed pogrzebem. Po posłudze spuszczano do niej trumnę, następnie grabarze przynosili wieko, składające się z dwóch bądź trzech segmentów. Spuszczano je pionowo na końce grobu, gdzie stały niczym upiorne książ­kowe podpórki. W betonie na krawędziach każdego seg­mentu tkwiły żelazne pierścienie. Grabarze przewlekali przez nie łańcuchy i powoli opuszczali na szczyt betonowej skrzy­ni. Każdy z owych segmentów ważył trzydzieści, trzydzieści pięć kilogramów, maksymalnie czterdzieści. Nie używano też żadnej zaprawy.

Człowiek z łatwością może otworzyć murowany grób. To właśnie sugerował Jud.

Łatwo mógłby wydobyć ciało swego syna i pogrzebać je gdzie indziej.

Ciii. Ciii. Nie będziemy rozmawiali o takich rzeczach. To tajemnice.

- Owszem, przyznaję, znam różnicę pomiędzy kryptą a grobem murowanym - rzekł Louis. - Ale nie myślałem... o tym, o czym uważasz, że myślałem.

- Louis...

- Jest późno - powiedział Louis. - Jest późno, ja jestem pijany, a moje serce cierpi. Jeśli uważasz, że musisz opowie­dzieć mi tę historię, mów i zakończmy to. - Trzeba było za­cząć od martini, pomyślał. Wówczas kiedy zapukał, byłbym już bezpiecznie nieprzytomny.

- W porządku, Louis. I dziękuję.

- Zaczynaj.

Jud odczekał chwilę, zastanawiając się nad czymś, po czym zaczął mówić.


39.

- W tamtych czasach - to znaczy podczas wojny - po­ciągi wciąż zatrzymywały się w Orrington i Bill Baterman kazał przedsiębiorcy pogrzebowemu przyjechać na dworzec towarowy i odebrać zwłoki jego syna Timmy'ego. Trumnę wyładowało czterech kolejarzy. Byłem jednym z nich. W po­ciągu jechał też gość z wojska, z Grobów i Registratury - wojennego odpowiednika grabarzy - ale on w ogóle nie wy­siadł. Siedział pijany w wagonie wiozącym jeszcze dwana­ście trumien.

Załadowaliśmy Timmy'ego na tył pogrzebowego cadilla­ca - w tamtych czasach często nazywano je „wozami pospiesznymi”, bo dawniej przede wszystkim liczyło się to, by jak najszybciej zakopać nieboszczyka, zanim zacznie gnić. Bill Baterman stał obok. Twarz miał kamienną i sam nie wiem, jakby suchą. Nie płakał. Tego dnia pociągiem kiero­wał Huey Garber, który mówił, że gość z armii miał przed sobą wielki objazd. Huey twierdził, że samoloty dostarczyły cały pieprzony ładunek trumien do Limestone na wyspie Presque, z której trumny z opiekunem wyruszyły pociągiem na południe.

Facet z armii podszedł do Hueya, wyciągnął z kieszeni munduru ćwiartkę żytniówki i powiedział z miękkim, prze­ciągłym południowym akcentem:

- I co, panie mechaniku, kieruje pan dziś tajemniczym pociągiem. Wiedział pan?

Huey potrząsnął głową.

- Ależ tak. Przynajmniej tak nazywamy pogrzebowe po­ciągi w Alabamie, z której pochodzę.

Huey mówił, że gość wyjął z kieszeni spis i mrużąc oczy, przyjrzał mu się.

- Zaczniemy od odwiezienia dwóch trumien do Hulton, potem mam jedną do Passadumkeag, dwie do Bangor, jed­ną do Derry, jedną do Ludlow i tak dalej. Czuję się jak cho­lerny mleczarz. Może łyk?

No cóż, Huey odmówił, tłumacząc, że władze w Bangor i Aroostook bardzo poważnie podeszłyby do sprawy maszy­nisty, którego oddech cuchnie żytniówką, a gość z Grobów i Registratury nie miał do niego pretensji, tak jak Huey nie miał pretensji do gościa z armii za jego pijaństwo. Uścisnęli sobie nawet dłonie.

No i ruszyli, na każdym przystanku pozostawiając okry­te flagami trumny. W sumie było ich osiemnaście, może dwa­dzieścia. Huey mówił, że to samo działo się całą drogą, aż do Bostonu. Na każdym przystanku poza Ludlow czekali pła­czący, szlochający krewni... A w Ludlow powitał go widok Billa Batermana, który, jak mówił, wyglądał, jakby był mar­twy w środku. Jakby tylko czekał, kiedy jego dusza zacznie cuchnąć. Gdy wysiadł z pociągu, opowiadał, że obudził gościa z armii i razem ruszyli po barach - piętnastu, dwudziestu, a Huey urżnął się bardziej niż kiedykolwiek w życiu i poszedł do dziwki, co wcześniej nigdy mu się nie zdarzało. Rano obu­dził się z olbrzymim kacem i powiedział, że jeśli to ma być ta­jemniczy pociąg, to w życiu nie chce więcej takim kierować.

Ciało Timmy'ego zabrano do domu pogrzebowego Green­spana na Fern Street - dokładnie naprzeciw miejsca, w którym dziś zbudowano nową pralnię Franklina - i w dwa dni później pogrzebano na cmentarzu Pleasantview z pełnymi honorami wojskowymi.

Powiadam ci, Louis, pani Baterman nie żyła wtedy od dziesięciu lat, razem z drugim dzieckiem, które próbowała wydać na świat, i miało to wiele wspólnego z tym, co się sta­ło. Drugie dziecko pomogłoby złagodzić ból, nie sądzisz? Drugie dziecko przypomniałoby staremu Billowi, że są też inni, którzy cierpią i którym trzeba pomóc. Pod tym wzglę­dem chyba bardziej dopisało ci szczęście - ty masz drugie dziecko. Dziecko i żonę. I oboje żyją.

Według listu, który Bill otrzymał od porucznika dowo­dzącego plutonem chłopaka, Timmy został zastrzelony na drodze do Rzymu piętnastego lipca tysiąc dziewięćset czter­dziestego trzeciego roku. Jego ciało wysłano do kraju dwa dni później. Do Limestone dotarło dziewiętnastego. Zaraz następnego dnia załadowano je na pokład tajemniczego po­ciągu Huey Garbera. Większość żołnierzy, którzy zginęli w Europie, zostawała tam pochowana, lecz wszyscy chłop­cy, którzy wrócili owym pociągiem, byli wyjątkowi. Timmy zginął, atakując stanowisko karabinów maszynowych i zo­stał pośmiertnie odznaczony Srebrną Gwiazdą.

Pogrzebano go - nie dam głowy, ale chyba dwudziestego drugiego lipca. A cztery, pięć dni później, Marjorie Wash­burn, w owych czasach pracująca jako listonoszka, ujrzała Timmy'ego idącego drogą w stronę stajni Yorka. Cóż, Mar­gie na ten widok niemal zjechała z drogi, i łatwo zrozumieć dlaczego. Wróciła na pocztę, cisnęła skórzaną torbę pełną niedostarczonych listów na biurko George'a Andersona i oznajmiła, że wraca do domu położyć się do łóżka.

- Margie, jesteś chora? - spytał George. - Zbladłaś jak skrzydło mewy.

- Przeraziłam się tak, jak nigdy w życiu i nie chcę o tym rozmawiać - odparła Margie Washburn. - Nie zamierzam o tym rozmawiać z Brianem ani z moją mamą, ani w ogóle z nikim. Kiedy pójdę do nieba, jeśli Jezus poprosi mnie, bym mu powiedziała, może to zrobię, ale wątpię. - Z tymi słowy wyszła.

Wszyscy wiedzieli, że Timmy nie żyje. Zaledwie tydzień wcześniej w bangorskich „Daily News” i „Americanie” z Ellesworth ukazały się jego nekrologi, ze zdjęciami i wszyst­kim, i połowa miasteczka przyjechała do miasta na pogrzeb. A potem Margie zobaczyła go idącego drogą - słaniającego się drogą, powiedziała w końcu staremu George'owi Ander­sonowi, tyle że działo się dwadzieścia lat później i umierała, a George mówił mi potem, że miał wrażenie, iż pragnęła wy­znać komuś, co widziała. George uważał, że to ją dręczyło. Był blady, twierdziła, ubrany w stare spodnie i spraną flanelową koszule, choć tego dnia musiało być dobrze ponad trzydzieści stopni w cieniu. Podobno włosy z tyłu głowy ster­czały mu na wszystkie strony, jakby nie czesał się od mie­siąca.

- Jego oczy wyglądały jak rodzynki wepchnięte w suro­we ciasto. Tego dnia widziałam ducha, George. To właśnie tak bardzo mnie przeraziło. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę coś takiego, a jednak.

Cóż, wieści szybko się rozeszły. Wkrótce inni ludzie za­częli widywać Timmy'ego. Pani Stratton - zwaliśmy ją panią, ale z tego, co wiedzieliśmy, równie dobrze mogła być samot­na, rozwiedziona bądź owdowiała. Miała mały dwupokojowy domek w miejscu, gdzie Pedersen Road łączy się z Hancock Road. Trzymała w nim mnóstwo jazzowych płyt i czasami, jeśli miałeś wolny dziesięciodolarowy banknot, urządzała ci przyjęcie - zobaczyła Timmy'ego z werandy i powiedziała, że podszedł aż na skraj drogi i zatrzymał się tam.

- Po prostu tam stał - mówiła - z rękami zwisającymi bezwładnie po bokach, głową lekko pochyloną i wysuniętą do przodu, i sterczącym podbródkiem, niczym bokser go­tów do walki.

Mówiła, że sama stała na werandzie. Serce waliło jej jak młotem. Była zbyt przerażona, by się ruszyć. Wówczas on odwrócił się do niej: zupełnie jakby patrzyła na pijaka, pró­bującego zawrócić. Wysunął jedną nogę, przekręcił drugą i o mało się nie wywalił. Mówiła, że spojrzał wprost na nią i z jej rąk odpłynęła cała siła. Upuściła kosz z praniem, z którego wypadły ubrania i z powrotem się pobrudziły.

Jego oczy... jego oczy wyglądały jak martwe. Martwe i mętne niczym szklane kulki. Ale ujrzał ją... i uśmiechnął się... i twierdziła, że z nią rozmawiał. Pytał, czy wciąż ma te płyty, bo chętnie zabawiłby się z nią. Może jeszcze tego wie­czoru. A pani Straton wróciła do domu i nie wychodziła z nie­go cały tydzień. Do tego czasu sprawa już się rozwiązała.

Wielu ludzi widziało Timmy'ego Batermana. Większość z nich już nie żyje - na przykład pani Stratton. Inni wyprowa­dzili się. Pozostało jednak kilku starych pryków, jak ja, którzy mogą ci o nim opowiedzieć... jeśli zadasz właściwe pytanie.

Widywali go krążącego po Pedersen Road, kilometr na wschód i zachód od domu jego ojca. Wędrował tam i z po­wrotem, tam i z powrotem, całymi dniami i, kto wie, może też nocami. Z wyciągniętą ze spodni koszulą, bladą twarzą, włosami sterczącymi na wszystkie strony, czasami z rozpię­tym rozporkiem i tą twarzą... tym wyrazem twarzy...

Jud urwał, by zapalić papierosa, i Louis odezwał się po raz pierwszy.

- Czy ty kiedyś go widziałeś?

Starzec zgasił zapałkę i poprzez błękitną mgiełkę dymu spojrzał wprost na Louisa, a choć cała historia była niewąt­pliwie szalona, w oczach Juda Louis nie dostrzegł kłamstwa.

- Tak. Widziałem go. Wiesz, w filmach pokazują różne historie o zombi - nie wiem, czy prawdziwe - o zombi z Ha­iti. W filmach tych zombi chwiejnie posuwają się naprzód z martwymi oczami patrzącymi wprost przed siebie, wolno, niezręcznie. Timmy Baterman był właśnie taki, Louis, jak zombi z filmu. A jednocześnie zupełnie inny. Było w nim coś więcej. Coś działo się za tymi oczami. Czasami widziałeś to, a czasami nie. Coś za oczami, Louis. Nie sądzę, bym chciał to nazwać myśleniem. Nie wiem, jak to określić.

Po pierwsze, był przebiegły, jak wtedy gdy powiedział pani Stratton, że chciałby się z nią zabawić. Coś działo się w jego głowie, Louis, ale to nie było myślenie i wątpię, by miało wiele wspólnego - może w ogóle nic - z Timmym Ba­termanem. Bardziej przypominało... sygnał radiowy, do­chodzący skądinąd. Patrzyłeś na niego i myślałeś: Jeśli mnie dotknie, zacznę krzyczeć. Coś w tym stylu.

Krążył tam i z powrotem, w górę i w dół drogi. I pewne­go dnia, gdy wróciłem do domu z pracy - to musiał być chyba jakiś trzydziesty lipca - ujrzałem George'a Anderso­na, szefa poczty, siedzącego na tylnej werandzie i pijącego mrożoną herbatę z Hannibalem Bensonem, naszym drugim radnym, i Alanem Purintonem, szefującym straży pożarnej. Norma też tam siedziała, ale nie odzywała się ani słowem.

George cały czas rozcierał swój kikut. Stracił niemal ca­łą nogę podczas pracy na kolei i w gorące, parne dni kikut bardzo mu dokuczał. Przyszedł jednak, nie zważając na ból.

- Sprawy zaszły za daleko - oznajmił. - Mam listonosz­kę, która nie chce dostarczać poczty na Pedersen Road. To jedno. Po drugie, rząd zaczyna się niepokoić. A to nie­dobrze.

- Co to znaczy: rząd zaczyna się niepokoić? - spytałem. Hannibal wyjaśnił, że miał telefon z Departamentu Wojny, od jakiegoś porucznika nazwiskiem Kinsman, który zajmo­wał się oddzielaniem złośliwych pomówień od zwykłych plo­tek i doniesień.

- Czworo czy pięcioro ludzi wysłało anonimowe listy do Departamentu Wojny - powiedział Hannibal - i porucznik Kinsman zaczynał się martwić. Gdyby tylko jedna osoba napisała list, wyśmiałby ją. Gdyby jedna osoba wysłała wszystkie listy, Kinsman zawiadomiłby policję stanową w Derry i ostrzegł, że w Ludlow mieszka psychopata, żywią­cy pretensję do rodziny Batermanów. Ale listy te pocho­dziły od innych ludzi. Mówił, że można to rozpoznać po piśmie, nawet bez nazwiska nadawcy. A we wszystkich po­wtarzała się ta sama szalona informacja, że jeśli Timothy Baterman nie żyje, to ruchliwy z niego trup, skoro krąży po Pedersen Road z wysuniętą głową. Jeśli to się nie uspokoi, ten Kinsman przyśle tu kogoś albo przyjedzie sam. Chcą wiedzieć, czy Timmy nie żyje, czy zdezerterował, czy może co innego. Bo nie lubią myśleć, że ich akta są nie w porząd­ku. Chcą też wiedzieć - kto - jeśli nie Timmy Baterman - został pogrzebany w jego trumnie.

I Hannibal otarł czoło chustką.

Sam widzisz, jak parszywie wyglądały sprawy, Louis. Sie­dzieliśmy tam godzinę, pijąc mrożoną herbatę i rozmawiając o wszystkim. Norma spytała, czy mamy ochotę na kanapki, ale nikt nie chciał. Chryste, ta sprawa z Timmym Baterma­nem przypominała znalezienie kobiety z trzema cyckami - wiesz, że nie powinno tak być, ale właściwie co możesz zrobić.

Gadaliśmy o tym i gadaliśmy, aż w końcu postanowili­śmy, że tam pójdziemy, do domu Batermana. Nigdy nie za­pomnę tego wieczoru, nawet jeśli pożyje dwa razy dłużej. Było gorąco, goręcej niż u wrót piekła. Zachodzące za hory­zont słońce przypominało kubeł świeżych flaków. Żaden z nas nie chciał tam iść, ale musieliśmy. Norma zrozumiała to pierwsza. Pod jakimś pretekstem zawołała mnie do do­mu i powiedziała: „Nie pozwól im zwlekać i odkładać tego, Judson. Musicie to załatwić. To bezbożna ohyda”.

Jud zmierzył Louisa spokojnym spojrzeniem.

- Tak właśnie to nazwała, Louis. To jej słowa. „Bezboż­na ohyda”. A potem szepnęła mi do ucha: „Jeśli coś się sta­nie, Jud, po prostu uciekaj. Nie przejmuj się pozostałymi. Sami będą musieli o siebie zadbać. Pamiętaj o mnie i jeśli coś się stanie, zabieraj stamtąd swój tyłek”.

Pojechaliśmy samochodem Hannibala Bensona - sukin­syn zawsze zdobywał najlepsze talony, nie mam pojęcia jak. Niewiele rozmawialiśmy, lecz cała nasza czwórka paliła jak szatany. Byliśmy przerażeni, Louis, bardziej już chyba nie można. Ale jedynym z nas, który naprawdę coś powiedział, był Alan Purinton, który rzekł do George'a:

- Bill Baterman rzeczywiście namieszał w lesie na pół­noc od trasy numer 15. Założę się, o co chcecie.

Nikt nie odpowiedział, ale pamiętam, że George skinął głową.

No cóż, dotarliśmy tam i Alan zapukał. Nikt nie odpo­wiedział, ale poszliśmy na tył domu i tam ich zobaczyliśmy. Bill Baterman siedział na tylnej werandzie z dzbankiem pi­wa, a Timmy stał na podwórku, patrząc na krwawe zacho­dzące słońce. W jego blasku całą twarz miał pomarańczo­wą niczym obdartą ze skóry, a Bill... wyglądał, jakby dorwał go szatan po siedmiu latach od zawarcia paktu. Ubranie wisiało na nim; na oko stracił jakieś dwadzieścia kilo. Oczy zapadły mu się w głąb czaszki. Przypominały ma­łe zwierzątka w głębokich jaskiniach... a jego ustami po le­wej stronie wstrząsał tik. Wyglądał jak ktoś chory na raka, który rozwija się w najlepsze wewnątrz jego ciała.

Jud urwał. Namyślał się przez chwilę, po czym niemal niedostrzegalnie skinął głową.

- Louis, on wyglądał jak potępieniec. Timmy obejrzał się na nas i wyszczerzył zęby. Sam jego uśmiech wystarczył, by człowiek zaczął krzyczeć. Potem z powrotem zaczął ob­serwować zachodzące słońce. Bill rzekł:

- Nie słyszałem waszego pukania, chłopcy - co było bez­czelnym kłamstwem, bo Alan bębnił w drzwi dostatecznie mocno, by obudzić... głuchego.

Wyglądało na to, że nikt nic nie powie, więc zacząłem.


Date: 2015-12-17; view: 555


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 23 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 25 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)