Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






CMENTARZYSKO MICMACÓW 23 page

Mistrz ceremonii i Dory Goldman wyprowadzili Rachel, która wciąż krzyczała. Później, w innym pomieszczeniu (Lou­is zakładał, że zarezerwowano je specjalnie dla zanadto po­grążonych w smutku żałobników - coś w rodzaju salonu hi­steryków), ucichła. Tym razem Louis oszołomiony, lecz w pełni władz umysłowych osobiście podał jej środek uspo­kajający, nalegając, by zostawiono ich samych.

W domu zaprowadził ją do łóżka i dał kolejny zastrzyk. Potem okrył aż po szyję i spojrzał wprost w woskową bladą twarz.

- Rachel, tak mi przykro - rzekł. - Oddałbym wszyst­ko, byleby tylko cofnąć to, co się stało.

- W porządku - odparta dziwnym, beznamiętnym gło­sem, a potem przekręciła się na bok.

Poczuł, że jego usta zaczynają formułować stare pyta­nie: „Nic ci nie jest?” i zacisnął wargi. Tak naprawdę nie by­ło to pytanie. Nie to chciał wiedzieć.

- Jak z tobą źle? - spytał w końcu.

- Bardzo źle, Louis - odparła. A potem wydała z siebie odgłos, który mógł być gorzkim śmiechem. - Prawdę mó­wiąc, kurewsko okropnie.

Zdawało się, że powinien powiedzieć coś jeszcze, lecz Lou­is nie potrafił znaleźć słów. Nagle poczuł do niej gwałtowną niechęć. Do niej, do Streve'a Mastertona, do Missy Dan­dridge i jej męża z jabłkiem Adama przypominającym grot strzały. Do wszystkich tych ludzi. Czemu to on zawsze mu­siał dostarczać pocieszenia? Co za gówniany układ.

Zgasił światło i wyszedł. Odkrył, że córce potrafi ofiaro­wać niewiele więcej.

Przez jedną szaloną chwilę, gdy przyglądał się jej w po­grążonym w mroku pokoju, wydało mu się, że widzi Gage'a - że wszystko to stanowiło jedynie koszmarny sen, jak tamten o Pascowie wiodącym go w głąb lasu. Przez moment zmęczony umysł podchwycił tę myśl. Pomogły w tym cienie - pokój oświetlał jedynie blask przenośnego telewizorka, któ­ry Jud przyniósł jej, by pomóc zabić czas. Długi, długi czas.

Ale oczywiście to nie był Gage, lecz Ellie, która siedziała na jego krześle i ściskała w dłoni zdjęcie przedstawiające, jak ciągnie na sankach brata. Przyniosła je z pokoju Gage'a i po­stawiła w swoim. Było to małe krzesełko reżyserskie z bre­zentowym siedzeniem i paskiem zastępującym oparcie. Na pasku wypisano drukowanymi literami: Gage. Rachel zamó­wiła pocztowo cztery podobne krzesła. Każdy członek rodzi­ny dostał własne, ze swym imieniem wypisanym na oparciu.



Ellie była za duża na krzesło Gage'a. Wcisnęła się w nie z trudem; płócienne siedzenie naprężyło się niebezpiecznie. Do piersi przyciskała fotografię i patrzyła tępo w ekran, na którym rozgrywał się jakiś film.

- Ellie - rzeki Louis, wyłączając telewizor. - Czas spać. Powoli wygramoliła się z krzesła, po czym złożyła je.

Najwyraźniej zamierzała zabrać je z sobą do łóżka.

Louis zawahał się. Chciał powiedzieć coś o krześle, ale w końcu rzekł jedynie:

- Chcesz, żebym cię okrył?

- Tak, proszę - rzekła.

- Chcesz... chciałabyś spać dzisiaj z mamusią?

- Nie, dziękuję.

- Na pewno? Uśmiechnęła się lekko.

- Tak. Zabiera całą kołdrę. Louis odpowiedział uśmiechem.

- No to chodź.

Zamiast włożyć krzesło do łóżka, Ellie rozłożyła je tuż przy wezgłowiu i Louis pomyślał absurdalnie: Oto pokój przyjęć najmniejszego psychiatry świata.

Rozebrała się, kładąc na poduszce swoje zdjęcie z Gage'em. Nałożyła piżamkę, podniosła zdjęcie, poszła do ła­zienki, odłożyła je, by się umyć, wyszczotkować zęby, użyć nitki dentystycznej i połknąć pastylkę fluoru. Potem znów zabrała fotografię i poszła z nią do łóżka.

Louis usiadł obok niej.

- Chcę, żebyś wiedziała, Ellie, że jeśli nadal będziemy się kochać, przetrwamy to.

Każde wypowiedziane słowo przypominało mu przesu­wanie wózka pełnego wilgotnych pni i wysiłek ten komplet­nie go wyczerpał.

- Będę bardzo mocno pragnąć - oznajmiła spokojnie El­lie - i modlić się do Boga, aby Gage wrócił.

- Ellie...

- Bóg może to cofnąć, jeśli zechce - dodała. - Może zro­bić wszystko, co mu się spodoba.

- Ellie, Bóg nie postępuje w ten sposób - powiedział nie­spokojnie Louis, oczyma duszy widząc Churcha przycup­niętego na pokrywie deski klozetowej i przyglądającego mu się mętnymi, żółtymi oczami.

- A właśnie, że tak! - zaprotestowała. - W szkółce nie­dzielnej nauczyciel opowiedział nam o tym gościu, Łazarzu. Był martwy, a Jezus przywrócił mu życie. Powiedział: „Po­wstań, Łazarzu”, a nauczyciel mówił, że gdyby powiedział po prostu „Powstań”, prawdopodobnie wstaliby wszyscy na cmentarzu, lecz Jezus chciał tylko Łazarza.

Nawet nie myśląc o tym, wypowiedział absurdalne słowa (ale też cały dzień pełen był najróżniejszych absurdów):

- To było bardzo dawno temu, Ellie.

- Będę trzymała wszystko gotowe na jego powrót - od­parła. - Mam jego zdjęcie, będę siedziała na jego krześle...

- Ellie, jesteś za duża na krzesełko Gage'a. - Louis ujął jej rozgrzaną, rozpaloną dłoń. - Połamiesz je.

- Bóg sprawi, że go nie połamię. - Głos Ellie był pogod­ny, lecz Louis dostrzegł brązowe półksiężyce pod jej oczami. Kiedy na nią patrzył, tak bardzo bolało go serce, że odwró­cił głowę. Może, jeśli krzesełko Gage'a się połamie, Ellie za­cznie rozumieć, co się właściwie stało.

- Będę nosiła ze sobą zdjęcie i siedziała na jego krześle - ciągnęła. - Zamierzam też jeść jego śniadanie. - Gage i Ellie ja­dali różne płatki śniadaniowe. Ellie oznajmiła kiedyś, że płatki Gage'a smakują jak zdechłe robale. Jeśli w domu zostały tylko płatki kakaowe, Ellie czasami jadła jajko... a czasem po prostu rezygnowała z posiłku. - Będę też jeść fasolkę szparagową, choć jej nie cierpię, i czytać książeczki obrazkowe Gage'a i... no wiesz... przygotuję wszystko... na wszelki wypadek...

Zaczęła płakać. Louis nie próbował jej pocieszać, jedynie odgarnął z czoła włosy. Jej słowa miały w sobie pewien obłą­kańczy sens. Nie zamykać połączenia. Nie odcinać się. Utrzymywać Gage'a w teraźniejszości. W Pierwszej Setce. Nie pozwalać mu zniknąć. Pamiętać, kiedy Gage robił to... czy tamto... Tak, było świetnie... Poczciwy, stary Gage. Co za dzieciak. Kiedy coś przestaje boleć, przestaje mieć zna­czenie. Może rozumiała, pomyślał Louis, jak łatwo będzie pozwolić Gage'owi odejść. , - Ellie, nie płacz już - rzekł. - To nie potrwa wiecznie.

A jednak płakała wiecznie... przez piętnaście minut. Nim skończyła płakać, zasnęła, i to mocno. Na dole, w ci­chym domu zegar wybił dziesiątą.

Utrzymuj go przy życiu, jeśli tego właśnie chcesz, pomy­ślał i pocałował ją. Psychiatra uznałby to za niezdrowy po­mysł, ale ja jestem za, bo wiem, że nadejdzie taki dzień - mo­że najbliższy piątek - kiedy zapomnisz zabrać zdjęcie i ujrzę je leżące na łóżku w pustym pokoju, podczas gdy ty będziesz jeździła na rowerze, spacerowała po łące za domem albo odwiedzisz dom Kathy McGown, żeby uszyć dla lalki ubranka na jej małej maszynie. A Gage'a nie będzie z tobą. I wtedy właśnie spadnie z pierwszej setki przebojów dziewczęcego serca i stanie się czymś, co zdarzyło się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku. Powiewem przeszłości.

Louis wyszedł z pokoju. Przez moment stał u szczytu schodów, niezbyt poważnie myśląc o pójściu do łóżka.

Wiedział, czego mu trzeba. Poszedł na dół, by to zna­leźć.

Louis Albert Creed podszedł do kwestii upicia się meto­dycznie. Na dole w piwnicy znajdowało się pięć zgrzewek pi­wa Schlitz Light. Louis pijał piwo, Jud także. Steve Masteton je pijał. Missy Dandridge, pilnując dzieci (dziecka - upo­mniał się w duchu Louis, schodząc po schodach piwnicy), od czasu do czasu wypijała butelkę czy dwie. Nawet Charlton, gdy kilka razy odwiedziła ich dom, wolała piwo - jeśli tylko było jasne - niż kieliszek wina. Toteż pewnego dnia zeszłej zimy, kiedy Schlitz Light miał akurat cenę promocyjną w A&P, Rachel kupiła aż dziesięć zgrzewek. „Może wreszcie przestaniesz jeździć do Orrington, gdy ktoś do nas wpadnie - powiedziała. - A poza tym cytujesz mi wciąż Roberta Par­kera, kochanie: «Każde piwo, które jest w lodówce po zamknięciu sklepów, to dobre piwo», zgadza się? Pij więc i myśl o pieniądzach, które oszczędzasz”. Zeszłej zimy, kiedy wszystko było dobrze. Kiedy wszystko było dobrze. Zabawne, jak szybko i łatwo umysł dokonuje tak ważnych podziałów.

Teraz Louis przyniósł zgrzewkę piwa i wsadził puszki do lodówki. Potem zabrał jedną, zamknął drzwiczki i otworzył puszkę. Na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi lodówki ze spi­żarni wynurzył się Church i powoli podkradł się, patrząc py­tająco na Louisa. Nie zbliżał się zanadto. Być może Louiso­wi zbyt wiele razy zdarzyło się go kopnąć.

- Nie mam nic dla ciebie - poinformował kota. - Mo­żesz zjeść dzisiaj puszkę mielonki. Jeśli masz ochotę na coś innego, idź, zabij sobie ptaka.

Church siedział tam, patrząc na niego. Louis jednym haustem wypił pół puszki i poczuł, jak piwo uderza mu do głowy.

- Tak naprawdę nawet ich nie żresz, prawda? - spytał. - Wystarczy ci samo zabijanie.

Church ruszył powoli do salonu, najwyraźniej uznając, że nie dostanie nic do jedzenia. Louis poszedł w ślad za nim.

Znów pomyślał przelotnie: Hey-ho, let's go.

Louis usiadł na swym fotelu i ponownie spojrzał na Churcha. Kot leżał na dywaniku przed szafką telewizyjną, obserwując go uważnie, prawdopodobnie gotów do uciecz­ki, gdyby Louis nagle stał się agresywny i postanowił użyć kopiącej stopy. Zamiast tego podniósł puszkę. - Za Gage'a - rzekł. - Za mojego syna, który mógł zo­stać artystą, olimpijskim mistrzem w pływaniu, czy może na­wet pierdolonym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Co ty na to, dupku?

Church patrzył na niego dziwnymi, mętnymi oczami. Louis kilkoma łykami opróżnił puszkę. Łykał tak szybko, że zabolało go gardło, w które został uderzony. Potem wstał i poszedł do lodówki.

Kiedy skończył trzecie piwo, poczuł, że pierwszy raz te­go dnia odzyskuje równowagę. Kiedy załatwił się z pierwszą szóstką, uznał, że za jakieś pół godziny zdoła usnąć. Wraca­jąc z lodówki z ósmą bądź dziewiątą (do tego czasu stracił już rachubę i stąpał wyraźnie chwiejnie), spojrzał na Churcha drzemiącego - bądź udającego, że drzemie - na dywaniku. I wówczas w jego głowie pojawiła się myśl, tak naturalna, że z pewnością musiała tkwić tam cały czas, czekając jedynie na odpowiednią porę, by objawić mu się w całej okazałości:

Kiedy zamierzasz to zrobić? Kiedy pogrzebiesz Gage'a na Cmętarzu Zwieżąt?

A zaraz potem:

Łazarzu, powstań!

Śpiący, otępiały głos Ellie:

Nauczyciel mówił, że gdyby powiedział po prostu „Po­wstań”, prawdopodobnie wstaliby wszyscy na cmentarzu.

Wstrząsnął nim tak potworny dreszcz, że Louis skulił ra­miona, gwałtownie dygocząc. Nagle przypomniał sobie pierwszy dzień szkoły Ellie, to, jak Gage zasnął mu na kola­nach, gdy wraz z Rachel słuchali gadaniny córki o starym McDonaldzie i pani Berryman. Powiedział wtedy: „Położę małego do łóżka”. A kiedy zaniósł Gage'a na górę, ogarnę­ło go okropne przeczucie. Teraz rozumiał: wtedy, we wrze­śniu, część jego wiedziała, że Gage wkrótce umrze. Część je­go wiedziała, że zbliża się Oz Wiejki i Wsaniały. To bzdura, idiotyzm, przesądna gadanina najgorszego rodzaju... ale jednocześnie prawda. On wiedział. Louis oblał się piwem i Church czujnie uniósł głowę, sprawdzając, czy nie stanowi to przypadkiem sygnału do rozpoczęcia wieczornej zabawy w kopanie kota.

Nagle Louis przypomniał sobie pytanie, które zadał Ju­dowi. Przypomniał sobie, jak ręka starca drgnęła gwałtow­nie, strącając ze stołu dwie puste butelki. Jedna z nich rozbi­ła się na kawałki.

Nie powinieneś nawet mówić o takich rzeczach, Louis!

Ale on chciał o nich mówić - a przynajmniej myśleć. Cmętarz Zwieżąt. To, co leżało za Cmętarzem Zwieżąt. Myśl ta miała w sobie coś śmiertelnie pociągającego, logi­kę, której nie dawało się zaprzeczyć. Church zginął na dro­dze; Gage zginął na drodze. Oto Church - zmieniony, to prawda, pod pewnymi względami wstrętny - lecz jednak tu był. Ellie, Gage i Rachel. Cała trójka wciąż go kochała. Ja­sne, zabijał ptaki i wypruł flaki z kilku myszy. Lecz zabijanie małych zwierzątek to kocia rzecz. Church w żadnym razie nie zamienił się we Frankenkota. Pod wieloma względami był równie dobry jak przedtem.

Usiłujesz przekonać samego siebie - rzekł głos w umyśle. - Nie jest wcale tak dobry jak przedtem. Jest upiorny. Wro­na, Louis... Pamiętasz wronę?

- Dobry Boże! - powiedział głośno Louis roztrzęsio­nym, zdenerwowanym głosem, który ledwie rozpoznał jako własny.

Bóg, o tak, jasne. Pewnie. Jeśli kiedykolwiek istniała po­ra przywołania imienia Bożego, poza powieściami o du­chach, zjawach czy wampirach, to właśnie nadeszła. A za­tem, o czym, na Boga, myślał? Myślał o mrocznym bluźnierstwie, którego nawet teraz nie potrafił przypisać działaniu żadnej znanej siły. Co gorsza, wmawiał sobie kłamstwa. Nie usprawiedliwiał swych myśli na siłę. Po pro­stu kłamał.

Jak więc wygląda prawda? Tak bardzo jej pragniesz, więc co z tą kurewską prawdą?

Po pierwsze, Church nie był już tak naprawdę kotem. Wyglądał jak kot i zachowywał się jak kot, ale w istocie stał się wyłącznie kiepską namiastką. Ludzie nie potrafili prze­niknąć wzrokiem iluzji, lecz wyczuwali ją. Louis przypo­mniał sobie pewien wieczór, małe przedświąteczne przyję­cie, na które wpadła także Charlton. Siedzieli w jadalni i rozmawiali po posiłku, gdy Church wskoczył jej na kolana. Charlton natychmiast zepchnęła kota. Jej usta skrzywiły się na moment w grymasie niesmaku.

Nie było to nic ważnego, nikt nawet nie skomentował tego zdarzenia, ale jednak zaszło. Charlton poczuła, czym nie był kot. Louis skończył piwo i poszedł po następne. Gdyby Gage powrócił zmieniony w ten sam sposób, stałby się chodzącym koszmarem.

Otworzył puszkę i pociągnął głęboki łyk. Był już pijany, naprawdę pijany. Rano czekał go potężny ból głowy. „Jak poszedłem skacowany na pogrzeb mojego syna”, autorstwa Louisa Creeda, twórcy: „Jak nie złapałem go w kluczowej chwili” i wielu innych bestsellerów.

Pijany, jasne. I podejrzewał, że upił się właśnie po to, by móc na trzeźwo rozważyć ten szalony pomysł.

Mimo wszystko nadal wydawał się on śmiertelnie pocią­gający. Chorobliwie atrakcyjny. Cudowny. Tak, przede wszystkim, stawał się cudowny.

Jud powrócił, przemawiając w jego umyśle.

Robisz tak, bo to miejsce ma nad tobą władzę. Robisz tak, bo to sekretne miejsce, a ty chcesz podzielić się z kimś tym se­kretem... wymyślasz sobie powody... wydają ci się dobre... lecz głównie robisz tak, bo tego chcesz... albo dlatego, że mu­sisz.

Głos Juda, niski, przeciągły, z jankeskim akcentem. Głos Juda, mrożący krew w żyłach, wywołujący gęsią skórkę, sprawiający, że na karku jeżą się włosy.

To tajemnice... Ziemia serca mężczyzny jest kamienista, Louis. Tak jak ziemia na starym cmentarzysku Micmaców... Mężczyzna hoduje w niej to, co zdoła... i opiekuje się tym.

Louis zaczął powtarzać w myślach inne rzeczy, które po­wiedział mu Jud na temat cmentarzyska Micmaców. Zaczął gromadzić dane, sortować je, kompresować - przetwarzać je dokładnie tak samo, jak kiedyś przygotowywał się do waż­nych egzaminów.

Pies. Spot.

Widziałem miejsca, w których nadział się na drut kolcza­sty - nie rosło na nich futro, a ciało sprawiało wrażenie wgłę­bionego.

Byk. Kolejna teczka otworzyła się w umyśle Louisa.

Lester Morgan pochował tam swojego byka zarodowego, rasowego buhaja imieniem Hanratty... zaciągnął go na miejsce na saniach... zastrzelił go dwa tygodnie później. Byk stał się złośliwy, naprawdę złośliwy, ale to jedyne znane mi zwie­rzę, które to spotkało.

Stał się złośliwy.

Ziemia serca mężczyzny jest kamienista.

Stał się naprawdę złośliwy.

To jedyne znane mi zwierzę, które to spotkało.

Robisz to, bo kiedy już raz tam byłeś, to jest to też two­je miejsce.

Hanratty. Czyż to nie głupie imię dla byka?

Mężczyzna hoduje, co zdoła... i opiekuje się tym.

To moje szczury i moje ptaki. Kupiłem sobie tych skur­wieli.

To twoje miejsce. Tajemne miejsce. I należy do ciebie. A ty należysz do niego.

Stał się złośliwy, ale to jedyne znane mi zwierzę, które to spotkało.

Co teraz chcesz sobie kupić, Louis, gdy nocą wieje pory­wisty wiatr, a księżyc kreśli srebrzystą ścieżkę przez las, aż do tego miejsca? Chcesz znów wspiąć się na tamte stopnie? Gdy oglądasz horror, wszyscy na widowni wiedzą, że boha­ter, czy bohaterka, okaże się dość głupi, by wspiąć się po schodach, lecz w rzeczywistości sami tacy są - palą, nie zapi­nają pasów bezpieczeństwa, wprowadzają się z rodziną do domu obok ruchliwej szosy, po której całymi dniami i noca­mi krążą wielkie ciężarówki. A zatem, Louis, co powiesz? Chcesz wspiąć się po schodach? Wolisz zatrzymać martwe­go syna czy też sprawdzić, co kryje się za drzwiami numer je­den, drzwiami numer dwa albo drzwiami numer trzy?

Hey-ho, let's go.

Stał się złośliwy... jedyne zwierzę... Ciało wyglądało... Mężczyzna... twój... jego...

Louis wylał resztę piwa do zlewu. Nagle poczuł, że zaraz zwymiotuje. Pokój krążył mu przed oczami, kołysał się, wi­rował.

I wtedy ktoś zapukał do drzwi.

Przed długi czas - tak mu się przynajmniej zdawało - wierzył, że dźwięk ów zabrzmiał jedynie w jego głowie, że to złudzenie. Lecz stukanie nie ustawało, cierpliwe, nieugięte. I nagle Louis pomyślał o historii małpiej łapki i ogarnęła go lodowata groza. Wyczuwał ją zupełnie namacalnie - była jak martwa ręka przechowywana w lodówce. Martwa ręka, która nagle ożyła, zimna i bezcielesna, i wsunęła mu się pod koszulę, by zacisnąć się wokół serca. Cóż za niemądra, bzdurna wizja - ale w tym momencie nie wydawała się głu­pia. O, nie!

Louis podszedł do drzwi na nogach, których nie czuł i pozbawionymi czucia palcami odsunął zasuwkę. Otwiera­jąc drzwi pomyślał: To będzie Pascow. Tak jak mówili o Ji­mie Morrisonie, powrócił z martwych lepszy niż kiedykol­wiek. Pascow będzie tam stał w szortach do joggingu, wielki jak za życia i przegniły niczym stary, zgliwiały chleb. Pascow z potwornie strzaskaną głową, Pascow znów przynoszący słowa ostrzeżenia: „Nie idź tam”. Jak szła ta stara piosenka Animalsów? „Kochanie, nie idź, kochanie, nie odchodź. Wiesz, że cię kocham, kochanie, nie odchodź”...

Drzwi rozwarły się; na progu w wietrzną noc o północy, pomiędzy dniem wystawienia zwłok i dniem pogrzebu syna, stał Jud Crandall. Jego rzadkie białe włosy fruwały w lodo­watej ciemności.

- Pomyśl o diable, a stanie na progu - wymamrotał Lou­is. Spróbował się zaśmiać. Czas zatoczył koło. Znów było Święto Dziękczynienia. Wkrótce włożą do foliowego wor­ka sztywnego, nienaturalnie ciężkiego trupa kota Ellie Win­stona Churchilla i wyruszą. Nie pytaj, co to, czy to, po pro­stu chodź z wizytą.

- Mogę wejść, Louis? - spytał Jud, Z kieszeni koszuli wyjął paczkę chesterfieldów i wsunął jednego do ust.

- Wiesz co - odparł Louis - jest już późno, a ja wypiłem mnóstwo piwa.

- Ano, czuję. - Jud zapalił zapałkę. Wiatr ją zdmuch­nął, Starzec zapalił kolejną, osłaniając ją dłońmi, lecz jego ręce drżały, znów wystawiając płomyk na pastwę wiatru. Wyjął trzecią zapałkę. Już miał ją potrzeć o kciuk, gdy spoj­rzał na stojącego w drzwiach Louisa. - Nie poradzę sobie - rzekł. - Wpuścisz mnie czy nie?

Louis cofnął się, pozwalając Judowi wejść do środka.


38.

Usiedli nad piwem przy kuchennym stole. Po raz pierw­szy popijamy w naszej kuchni, pomyślał Louis zaskoczony. Po drugiej stronie salonu Ellie krzyknęła przez sen i obaj zamarli niczym manekiny w dziecięcej zabawie. Krzyk nie po­wtórzył się.

- No dobra - zaczął Louis - co ty tu robisz kwadrans po dwunastej w dniu pogrzebu mojego syna? Jesteś przyja­cielem, Jud, ale to już przesada.

Jud wypił, otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał wprost na Louisa. W jego oczach było coś jasnego, pozytywnego, i po chwili gospodarz spuścił wzrok.

- Wiesz, czemu tu jestem - rzekł Jud. - Myślisz o rze­czach, o których nie należy myśleć, Louis. Co gorsza, boję się, że zastanawiasz się, czy ich nie zrobić.

- Nie myślałem o niczym poza łóżkiem - odparł Louis. - Jutro rano muszę iść na pogrzeb.

- Odpowiadam za więcej bólu w twoim sercu, niż przy­puszczasz - powiedział miękko Jud. - Kto wie, może jestem nawet odpowiedzialny za śmierć twojego syna.

Zaskoczony Louis uniósł wzrok.

- Co takiego? Jud, nie gadaj głupot.

- Myślisz o tym, by go tam zakopać. Nie zaprzeczaj, że myśl ta przeszła ci przez głowę.

Louis milczał.

- Jak daleko sięga wpływ tego miejsca? Możesz mi po­wiedzieć? Nie. Sam także nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, a całe życie spędziłem w tej części świata. Wiem o Micmacach, a oni zawsze uważali to miejsce za święte... lecz nie w dobry sposób. Stanny B. powiedział mi to. Mój oj­ciec także - znacznie później, gdy Spot umarł po raz drugi. Teraz Micmacowie, stan Maine i rząd Stanów Zjednoczo­nych spierają się w sądzie, do kogo należy ta ziemia. Do ko­go należy? Nikt nie wie tak naprawdę, Louis. Już nie. Róż­ni ludzie rościli sobie do niej prawa w różnych czasach, ale nikomu nie udało się przejąć jej na długo. Choćby Anson Ludlow, prawnuk ojca założyciela tego miasta. Z białych lu­dzi Anson miał chyba największe prawo, bo Joseph Ludlow Starszy dostał ten teren jako nadanie dobrego króla Jerzego, kiedy Maine stanowiło jedynie wielką prowincję kolonii Massachusetts. Nawet on jednak musiałby stoczyć zaciekłą walkę w sądzie, bo istniały też roszczenia innych Ludlowów, a także niejakiego Petera Dimmarta, który twierdził, że po­trafi przekonująco dowieść, iż jest Ludlowem z nieprawego łoża. Pod koniec życia Joseph Ludlow Starszy był ubogi w pieniądze, lecz bogaty w ziemię. Od czasu do czasu lubił darować komuś dwieście, może czterysta akrów, kiedy sobie popił.


Date: 2015-12-17; view: 588


<== previous page | next page ==>
CMENTARZYSKO MICMACÓW 22 page | CMENTARZYSKO MICMACÓW 24 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)